Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Witam Moi Kochani po raz kolejny. Ostatnio miałem u siebie z wizytą dziennikarza Tomasza Rosochackiego. Fajny materiał o moim życiu pojawił się na Waszych łamach, ale dziś wracamy do moich żużlowych wspomnień. Będzie o podróżach, a dokładnie o ostatniej mojej wizycie z czasów zawodniczych w Australii. 

 

Zadzwonił do mnie kiedyś, początkiem lat 90. ubiegłego wieku, John McNeill i zapytał czy bym nie pościgał się w Australii. Jako, że kiedyś tam byłem i to z Waszym Zenkiem Plechem, zgodziłem się bez większego namysłu. Wiedziałem, że niedługo skończę karierę i pomyślałem, że to ostatnia idealna okazja na mały skok do Australii.

Podczas tego wyjazdu musieliśmy pojawić się także na słynnej Tasmanii, która słynie ze swoich diabłów. Jednego widziałem, ale już nieżyjącego. Leżał przejechany na autostradzie. Te diabły jak się ich nie zaczepia, to niby groźne nie są. Gorzej jak komuś wpadnie do głowy „zabawa” z nimi, to wtedy stają się  naprawdę groźne. Zawody na Tasmanii wypadły na tyle dobrze, że na kontynent wracałam w kokpicie pilota samolotu, który był fanem żużla.

Czas pozostały do kolejnego turnieju spędzałem śpiewając w australijskich nocnych klubach w przebraniu kobiety. Szokowałem publiczność, ale i za jeden występ inkasowałem wówczas uwaga – 2500 dolarów.

Przyszły kolejne zawody w Melbourne, które należą do tych nielicznych jakie żużlowiec zapamiętuje do końca swoich dni. Już w pierwszym biegu, kiedy jechałem na trzeciej pozycji, prowadzący zawodnik upadł. Drugi, chcąc go wyminąć, także upadł a ja miałem sekundę na decyzję, w który motocykl chcę uderzyć – ten leżący na prawo, a może ten na lewo? Jak to ja postanowiłem je ominąć. Niestety, nie udało się. Z impetem uderzyłem w maszt oświetleniowy stadionu, a później przeleciałem nie przez bandę, a przeć cienki płot metalowy, który okalał tor. Na szczycie ten płot miał niestety wystające śruby. Jedna z nich weszła mi w nogę, a druga, uwaga, rozerwała worek. I to nie byle jaki, bo… mosznowy.

W takim stanie zostałem przewieziony do szpitala stoczniowego w Melbourne, w którym zazwyczaj zajmowano się przypadkami pracowników miejscowej stoczni. Tym razem musiano się zająć Egonem Mullerem, który będąc w szoku i chcąc namacalnie sprawdzić swój stan zdrowia w pewnym momencie w swojej ręce trzymał… jedno ze swoich jąder. Takiego bólu jak wtedy chyba nigdy nie przeżyłem. Po paru godzinach oczekiwania przyszedł jakiś indyjski lekarz, ubrany po cywilnemu, i ze spokojem zapytał kim jestem i co mi się stało. Mówię mu, że mam jedną śrubę w nodze i jedno z jąder praktycznie, a nie teoretycznie, na wierzchu. Popatrzył sobie na moje rany i stwierdził tylko: „It’s not good”. Ku mojemu zaskoczeniu do czyszczenia worka mosznowego i wkładania jądra przystąpił nie dając mi żadnego znieczulenia.

Worek mosznowy czyścił jakimś roztworem soli. Nie życzę Wam, abyście kiedyś mogli powiedzieć, że mieliście tak piekące jądra, jak Muller. Ból i pieczenie nie do opisania. Nie wytrzymałem i wręcz zmusiłem go do podania znieczulenia. Po tej „naprawie” zabrał się za stopę. Wyjął śrubę ze stadionu, wyczyścił ranę i zaszył. Zaordynowano, że w szpitalu muszę zostać parę dni. Łatwo powiedzieć, biorąc pod uwagę, iż ja rozrzutny nie jestem, a dzień pobytu w „klinice” dla stoczniowców kosztował mnie 500 dolarów. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Wbrew lekarzom opuściłem szpital i resztę rehabilitacji przechodziłem w posiadłości jednego z fanów żużla, posiadacza sklepu z motocyklami, niejakiego Briana, którego nazwiska już nie pamiętam. Do dziś jestem mu wdzięczny za to, że mnie zabrał do siebie. Mieszkał nad oceanem. Poranki były piękne gdy ja siedziałem na tarasie, a popołudniami moja ówczesna partnerką Carmen pchała mnie na wózku po tamtejszej promenadzie. Po jakimś czasie zadbano i o to, abym wrócił do swoich Niemiec.

Na koniec tego odcinka powiem Wam jedno. W tym całym tournée miałem szczęście w nieszczęściu. Okej, pojechałem tylko dwa turnieje, ten drugi tylko w jednym biegu, ale jak sobie pomyślę, ile miałem szczęścia, że uderzenie w maszt oświetleniowy zakończyło się tak naprawdę tylko „piekącymi jądrami”… Jeszcze raz powtórzę, że w żużlu niezbędne jest jeszcze szczęście.

Do następnego kochani.

CZYTAJ TAKŻE:

Żużel. Patrick Hansen: Niczego nie żałuję. W PGE Ekstralidze wiele się nauczyłem (WYWIAD) – PoBandzie – Portal Sportowy (po-bandzie.com.pl)

Żużel. Sport, muzyka – wielka pasja Egona Muellera. Z wizytą u mistrza świata – PoBandzie – Portal Sportowy (po-bandzie.com.pl)

Brak komentarzy dla: on Żużel. Piekące jądra i Tasmania, czyli z warsztatu Egona Mullera (FELIETON)
    Żużel. Michaiłow za drogi dla Lokomotivu. „On kosztuje sto tysięcy” - PoBandzie - Portal Sportowy
    30 Oct 2022
     2:09pm

    […] Żużel. Piekące jądra i Tasmania, czyli z warsztatu Egona Mullera (FELIETON) – PoBandzie &#… […]

Skomentuj

Brak komentarzy dla: on Żużel. Piekące jądra i Tasmania, czyli z warsztatu Egona Mullera (FELIETON)
    Żużel. Michaiłow za drogi dla Lokomotivu. „On kosztuje sto tysięcy” - PoBandzie - Portal Sportowy
    30 Oct 2022
     2:09pm

    […] Żużel. Piekące jądra i Tasmania, czyli z warsztatu Egona Mullera (FELIETON) – PoBandzie &#… […]

Skomentuj