Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Nazwisko Zieja nie jest obce wrocławskim kibicom żużla. W latach 70. ubiegłego wieku w barwach Sparty ścigał się śp. Henryk Zieja. Dwie dekady później barw wrocławskiego klubu bronił jego syn, Andrzej. To właśnie junior Zieja jest  zawodnikiem, który jako ostatni pokonał w polskiej lidze Hansa Nielsena, a w czasie swojej dziesięcioletniej kariery notował naprawdę dobre występy ligowe. W sezonie 2007 „wykręcił” dla rawickiego Kolejarza średnią ponad 2,3 punktu na bieg. Po zakończeniu kariery sportowej nie brakowało zawirowań oraz poważnych problemów w jego życiu prywatnym. O żużlu, problemach z nałogiem i „wychodzeniu z życiowego wirażu” w poniższej rozmowie. 

 

O to czy żużel w Twoim życiu znalazł się „po ojcu” pytać chyba nie trzeba?

Pytać zawsze można (śmiech – dop.red.). Jest tak, jak mówisz. Tato mnie w to wszystko wkręcił przez to, że sam jeździł na żużlu i sport ten siłą rzeczy był obecny w moim życiu w czasie dorastania. Nie ma też co ukrywać, że ja sam też bardzo pragnąłem zostać żużlowcem. Tato, z tego co pamiętam, chciał tego zdecydowanie mniej. Na początku był mojemu pomysłowi bardzo mocno przeciwny. Dał się ostatecznie przekonać i zacząłem pewnego dnia treningi. Jak zapewne pamiętasz, jak już zacząłem, to świętej pamięci tato w parkingu był zawsze obok mnie.

Andrzej, co w tym sporcie jako młodego chłopaka Cię pociągało?

Ja jako młody chłopak po prostu lubiłem motocykle. Zaczynałem na motorynce, później był jeszcze jakiś większy motocykl. No i zaważyły chyba te geny do żużla (śmiech -dop.red.). Żużel był dla mnie sportem idealnym do uprawiania. 

Pamiętasz swój ligowy debiut? 

Jasne, że tak. Kwiecień 1997 roku i mecz w Toruniu. Skończyłem go z jednym punktem. 

W 1997 roku pojawiałeś się w zawodach młodzieżowych. Najlepiej, o ile się nie mylę, wypadłeś w Pile, gdzie zdobyłeś sześć punktów. W 1998 roku startowałeś dla Kolejarza Opole i spisywałeś się tam na tyle dobrze, że po roku ponownie byłeś we Wrocławiu. Popularne wśród kibiców zespołu z Wrocławia było hasło w stylu: „Andrzej Zieja, Wrocławia nadzieja” 

Tak było. We Wrocławiu nie było zwyczajnie dla mnie miejsca. Poszedłem do Opola i faktycznie nie było tam najgorzej. Jak na pierwszy sezon, to poszło pamiętam całkiem dobrze. Co do tego hasła, to coś faktycznie było, ale dokładnie nie pamiętam jak to leciało. 

Po sezonie spędzonym w stolicy polskiej piosenki wróciłeś do Wrocławia. Po 1999 roku Wrocław awansował do Ekstraligi. Po kolejnych dwóch latach i udziale w zaledwie czterech ligowych spotkaniach w sezonie 2001 odszedłeś z Wrocławia. Do stolicy Dolnego Śląska jako zawodnik już nie wróciłeś. Liczyłeś na większą karierę w klubie, w którym się wychowałeś?

Pewnie, że liczyłem. Niestety plany się nie powiodły. Dało się wykrzesać tyle, ile się dało. Nic więcej. Późnej, jak wiesz, było jeszcze Gniezno oraz Rawicz.

Dokładnie. W tym ostatnim sezonie 2007 „wyjechałeś” średnią 2,333.

Tak było. Całkiem nieźle wtedy poszło. W ogóle Rawicz wspominam do pewnego momentu bardzo dobrze. Sprzęt szykowali mi Bodzio Spólny i Alek Krzywdziński. Ich praca mi pasowała, pasował tor w Rawiczu i, jak to się mówi, przyszedł moment, że nawet jakoś mi to wszystko „jechało” tak, jak powinno.

Anna Jantar śpiewała swego czasu: „Nic nie może wiecznie trwać”. U Ciebie wieczność z hitu sprzed lat trwała krótko. Przełomowy moment dla Twojej kariery, ale chyba i życia, to 26 lipca 2007 roku. Tego dnia w Rawiczu odbywały się eliminacje Mistrzostw Polski Par Klubowych.

Niestety. Prowadziłem swój drugi bieg. W pewnym momencie Andrzej Huszcza wjechał mi dosłownie w plecy. Był jeszcze obok Trojanowski. Poleciałem w deski. Wiesz, prawda jest taka, że nie samo uderzenie w deski mnie „ubiło”, ale dwa motocykle, które we mnie poleciały. Straciłem przytomność. To był tak naprawdę koniec mojej kariery w żużlu. Siedem złamań. Pęknięty kręg kręgosłupa, złamana kość udowa, nadgarstek, żebra i obojczyk.

MPPK Rawicz 2007. Kolizja Andrzeja Huszczy z Andrzejem Zieją. Foto- Wiesław Ruhnke

 

Kibice z Rawicza docenili Twoją osobę i poświęcenie na torze. Zorganizowali wtedy zbiórkę, aby Ci pomóc. 

Tak. Zachowali się pięknie, zresztą jak zwykle. Ciepło ich wspominam. Zebrali środki na rehabilitację i inne niezbędne rzeczy pomocne w staraniach o powrót do zdrowia. 

Andrzej, jak popatrzysz wstecz. Twój atut to był na pewno moment startowy. Gdzie były mankamenty w Twojej jeździe?

Starty miałem chyba całkiem niezłe. To prawda. Mankamenty? Chyba taki, że jak wyjechałem ze startu to było ok, a jak już jednak miałem kogoś przed sobą, to przyznam po latach jakoś nie szło za dobrze, aby skutecznie zmienić pozycję na lepszą. 

Po tej groźnej kontuzji wróciłeś na tor. Pojechałaś w dwóch meczach sezonu 2008 cztery biegi. Dorobek punktowy równał się jednak zero.

Będę szczery. Nie dałem już po prostu  rady „dźwigać” ścigania psychicznie. Zamiast odkręcać manetkę, ja ją chyba w kluczowych momentach  zamykałem. Nie dało się już normalnie jechać i tyle. Kontuzja odcisnęła swoje piętno.

Żal do Andrzeja Huszczy pozostał? Kiedyś wspominałeś, że Huszcza nie przeprosił za tamtą, jakże ważną dla Twoich sportowych losów, sytuację. 

Wiesz sam, jaki to jest sport. To nie szachy. Żal? Może kiedyś jakiś był. Jednak wiemy, jaki jest żużel. Jak to się mówi? „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Miałem pecha i tyle. Znalazłem się w niestosownym miejscu na torze, w niestosownym czasie. To był sportowy pech. Wszystko. 

Na żużel dzisiaj chodzisz?

Przez 10 lat byłem chyba raz. Jasne, że ciągnęło na Olimpijski, ale najczęściej nie było mi ze stadionem po drodze. Byłem niedawno na spotkaniu byłych zawodników wrocławskiego klubu, które odbywało się w budynkach stadionu. Fajnie było spotkać starych znajomych. Wspomnienia wróciły.

Eugeniusz Skupień pokonał Hansa Nielsena jako pierwszy w polskiej lidze, Ty pokonałeś „profesora” jako ostatni…

Tak, z tego zasłynąłem (śmiech -dop.red.). Hans miał już swoje lata i podejrzewam, że też nie chciał ryzykować swojego zdrowia, tym bardziej, że tor był wtedy bardzo ciężki (smiech- dop.red.). Jakoś dojechałem przed nim do mety i jestem ostatnim zawodnikiem, który w polskiej lidze go pokonał.

Gdybyś zaczynał karierę na żużlu raz jeszcze, to coś byś w niej zmienił?

Tak. Zdecydowanie, Na pewno jakiś, w cudzysłowie, talent do żużla poparłbym porządną pracą. Za mało dałem od siebie w kwestii pracy nad sam samym sobą. Wszystko w życiu  musi być poparte pracą. Szkoda, że takie myśli w życiu zazwyczaj pojawiają się po fakcie.

W swojej karierze wygrałeś sporo wyścigów żużlowych. Od lat jedziesz jednak ten najważniejszy, życiowy. Parę lat temu  na naszych łamach udzieliłeś niezwykle szczerej wypowiedzi  o swoich problemach. Wiem, że to może niestosowne i trudne, ale chciałbym wrócić do tego wątku. 

Obiecaliśmy sobie szczerą rozmowę i postaram się, aby taka była do końca. Miałem, wiesz, nie problemy, a myślę, że bardzo potężne życiowe zakręty. Używam słowa „miałem”, ponieważ wierzę, że mam je już za sobą. 

Sporo w Twoim życiu „namieszał” alkohol. Były głosy, że „czarna strona mocy” przyszła do Ciebie po śmierci taty.

Nie. Ja bym nie wiązał tego bezpośrednio z odejściem taty. Na pewno jednak tato, jak żył, to starał się trzymać „łańcuch” krótko. Fakt jest taki i to się zgadza, że po jego śmierci zacząłem się mocniej „bawić”, ale generalnie wszystko, co złe zaczęło się tak naprawdę po skończeniu kariery na torze. Nie potrzebowałem już formy, nie mogłem dalej jeździć na żużlu i zacząłem sobie zdecydowanie za mocno pozwalać na pewne rzeczy. Skończyło się tak, jak się skończyło. W moim mniemaniu tragicznie.

Nie miałeś możliwości pozostania w tym sporcie w innej roli, aniżeli zawodnik?

Łukasz, może gdybym chciał, to i miałbym. Nie wiem. Ja nie chciałem. Wiem jedno, że wtedy, jako osoba ponad 20 lat młodsza aniżeli teraz, nie widziałem dla siebie innej roli w żużlu, aniżeli jako zawodnik. Nie wyobrażałem sobie, że stoję z boku i patrzę jak inni rywalizują. Żużel jak się na nim jeździ, to myślę 99 procent zawodników na swój sposób go kocha. Przychodzi moment, że zdajesz sobie sprawę, że już nie pojedziesz. Jak poświęciłeś temu kupę lat i jeszcze to kochałeś, to nie jest to wcale łatwe. Przynajmniej dla niektórych. Ja do nich jednak należałem. Pozostanie z „boku” w żużlu nie było dla mnie czymś, co wtedy chciałem.

W pewnym momencie alkohol dyktował całym Twoim życiem. Jak doszło do  próby „nawrócenia”, która, póki co, jest skuteczna?

Jak wyszedłem? Alkohol to choroba i wielu mówi, że walczy się z nią całe życie. Ja jestem właśnie na etapie tej walki, jako osoba niepijąca od 6 stycznia 2021 roku. Etap ten zacząłem w momencie, kiedy stwierdziłem, że jeszcze chce po prostu normalnie żyć, jak inni ludzie. Mieć przy sobie najbliższych i zwykły, ale co ważne, stały dach nad głową. Miałem nadzieję, że może jakoś te swoje rozsypane klocki uda się jeszcze poskładać.

Tak, od paru lat jesteś „czysty”. Szacunek. 

Dzięki. Tak. Od stycznia 2021 alkoholu w ustach nie miałem.

Sporo alkoholu, ale nie tego w bakach motocykli, jest w żużlu?

Oczywiście, że jest, ale też proszę nie demonizujmy żużla jako sportu alkoholików. Jest jego pewnie w żużlu tyle, ile gdzie indziej. Wszędzie tak naprawdę alkohol jest. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jak ja jeździłem, to nikt nie pił. Alkohol był, ale zawsze w granicach rozsądku. To podkreślam. Nikt pijany na motocykl bez hamulców nie wsiądzie. Wszystko jest, jak to się mówi, dla ludzi, ale trzeba znać granice. 

Ja znam przypadki zawodników, którzy na mocnym „kacu” stawali  jednak pod taśmą startową. 

Miałbym i ja taki przypadek, ale dzięki Bogu mój mecz był wtedy odwołany. Powiem Ci, że nie wyobrażam sobie, aby jechać na „porządnym” kacu. Było blisko. Na kacu samo funkcjonowanie bywa uciążliwe, a co dopiero ściganie się na żużlu.

Miałeś epizod, że nie miałeś, dosłownie rzecz ujmując, gdzie się podziać. Twoim „domem” przez pewien okres był zwykły samochód?

Niestety tak się złożyło, że był czas, że nie miałem się po ludzku gdzie podziać. To prawda. W pewnym momencie twój „dom” jest kwestią twojego wyboru, a ich się dokonuje w określonym stanie i okolicznościach. Są przed oczami inne priorytety, aniżeli położyć się pod ciepłą kołdrą choćby we własnym pokoju. Tak. Tak było. Miesiąc w zimie spałem w aucie. Dopóki było w nim paliwo, to mogłem się ogrzać. Taką drogę sam sobie wtedy wybrałem. Na własne życzenie. Mało brakowało, a spałbym w noclegowni przy Dworcu Głównym we Wrocławiu. Wszedłem tam i wyszedłem. Nie jestem wybredny i nigdy nie byłem, ale warunki były odrażające. Ostatecznie zatrzymałem się wtedy u kolegi, który mi pomógł. Miałem w życiu okres, w którym nikt normalny by mnie raczej pod swój dach nie wziął. Uwierz, ja wiem co mówię. 

Jak byłeś w „tamtym stanie”, to rozpoznawali Cię ludzie jako byłego żużlowca?

Ponownie szczerze. W tamtym stanie nie wiem czy mnie ktoś rozpoznał, czy nie rozpoznał. Resztę sobie dopowiedz. Taki oto był mój ówczesny stan. Było mi to kompletnie obojętne.  Z perspektywy uważam, że to nawet lepiej, że nie mam dziś tej jakiejkolwiek świadomości czy ktoś mnie rozpoznał jako byłego sportowca.

Twarde pytanie. Nie musisz na nie odpowiadać. Były w żużlu samobójstwa Rafała Kurmańskiego czy Roberta Dadosa. Podobne myśli „chodziły” też po Twojej głowie. Skąd one się brały?  

Jak masz stałą styczność z alkoholem czy momentami z innymi używkami, to są różne stany emocjonalne i różne myśli pojawiają się w głowie. Miałem niestety takie „jazdy”, które prowadzą wielu w tym smutnym, ostatecznym kierunku. Dla stanu, w którym się wtedy znajdowałem były one jednak, uważam, normalne. 

Myśląc o samobójstwie miałeś jakieś „skojarzenia” z kolegami, żużlowcami, którzy zakończyli swoje życie na własne życzenie? 

Nie. Myśląc o tym nie patrzyłem na swoich kolegów. Powiem Ci, że tydzień przed niestety kolejną, tym razem udaną próbą samobójcza Roberta (Dadosa – dop.red.) była u mnie w domu naprawdę wielka, nazwijmy to, „biba”. Nikt z obecnych kompletnie się nie spodziewał tego, co wydarzyło się parę dni później. Dziś myślę, że ten wybór ostateczny, czyli odebranie sobie życia to jest jakieś „otumanienie chwili” czy jakieś „odurzenie”, które w pewnym momencie nas dopada i bezwładnie prowadzi do tego tragicznego kroku. Dziś nie wiem jak takie myśli nazwać. Ważne, że mnie ostatecznie one nie „otumaniły”.

Ponad rok spędziłeś w zakładzie karnym. Tam na pewno rozpoznawano Cię już jako byłego żużlowca…

Zgadza się. Tam już miałem to wstydliwe odczucie, jak ktoś w takich, a nie innych okolicznościach rozpoznaje w Tobie byłego sportowca. Wiedziałem za co tam trafiłem i swoją karę musiałem ponieść. Wiem, że pobyt w więzieniu to była strata czasu, ale jak wsiadałem na motocykl, to wiedziałem, że mogę do parkingu cały z toru nie wrócić. Idąc gdzieś tam, kiedyś, po coś, też wiedziałem jakie to może mieć dla mnie skutki. Proste. Poniosłem konsekwencje i karę za swoje czyny. Tak wyszło. Nic dodać.

Odstawiłeś alkohol w styczniu 2021 roku. Masz obecnie partnerkę, niedawno urodził Ci się syn. Pracujesz. Interesuje mnie następująca rzecz. Co się musi „zadziać” w głowie, czy życiu osoby znajdującej się w totalnym nałogu, że po długim okresie trwania w nim przychodzi nagle moment „oświecenia”, w którym okazuje się, że można wytrwać i wrócić do normalności.

Zacznę od tego, że mam obecnie wspaniała partnerkę Martę. Prawie rocznego syna Fabiana i ponownie po latach mam bardzo dobry kontakt z szesnastoletnią już córką Dominiką. To obecnie trzy moje życiowe filary, niezmiernie dla mnie ważne. Marta to wspaniała kobieta i jak się okazało, ktoś mnie jeszcze chciał (śmiech -dop.red.). Bardzo jej za wszystko dziękuje. Nie wiem co się musi zadziać dokładnie. Mogę mówić tylko o sobie. Ja jakoś sam sobie uświadomiłem, do tej pory skutecznie, że muszę wszystko zmienić, w momencie kolejnej mojej jakieś przeprowadzki z miejsca na miejsce. Miałem dość takiej egzystencji bez stałego kąta. Włóczęgostwo. Chęć zmiany wygrała wtedy z chęcią dalszego picia i staczania się.

Jak przed laty opisywał na naszych łamach Twoją historię Wojciech Koerber, była opcja, że spróbuje Ci pomóc Krzysztof Cegielski i „Metanol”.

Tak. Krzysiek się ze mną kontaktował. Chyba nawet parokrotnie. Dziś tą drogą mu za to dziękuje. Co z tego, że Krzysiek chciał pomóc i  próbował, jak ja byłem wtedy w kolejnym swoim alkoholowym „cugu”, bez jakiegokolwiek opamiętania.

Gdybyś mógł jeszcze raz zacząć swoje życie i mógł zmienić jedną rzecz… 

Nie wziąłbym do ręki pierwszego kieliszka wódki. Powiedzenie nie pij tyle, bo zostaniesz alkoholikiem to nie frazes. Niestety.

Co Andrzej Zieja powiedziałby tym, którzy chcą skończyć z niszczącymi ich życie nałogami?

Zły adresat pytania. Ja nie mogę nikomu żadnych rad udzielać. Ja miałem parę lat temu moment, w którym miałem dość upadania coraz niżej i trwam w podnoszeniu się. Innym może przeszkadzać życie z ciągłym kacem, czy innymi historiami, które powodują u uzależnionych nałogi. Mi przeszkadzał brak własnego „kąta”. Może i dziwny powód, ale każdy ma swój, który może być głupi, ale pozwala się „obudzić”. Jedno jest pewne. Alkohol to zguba i nie pogodzi się go ani z pracą, ani z rodziną. Uzależnia totalnie, a jak jesteś na dnie, to przestaje dawać przyjemność. Daje tylko zapomnienie jak nisko w życiu upadłeś. Ciężko bardzo go rzucić. Ja nie piję od czterech lat. Wiesz, rzuciłem też  palenie od kiedy urodził nam się Fabianek. W dniu jego przyjścia na świat postanowiłem, że okay już nie piję od prawie trzech lat, ale więcej też nie zapalę. Koniec ze wszystkimi nałogami. Mija zaraz prawie rok bez papierosa w ustach i się cieszę z wytrwania z dala od nałogów, które były moimi demonami i mnie prawie zrujnowały. Myślę, że nie z żużlowego, ale życiowego wirażu wychodzę na prostą i chcę aby się ona nigdy  nie skończyła. Niech to będzie taka prosta bez wirażu. 

Tego Ci Andrzeju życzę i dziękuję za rozmowę.

Dziękuję i pozdrawiam wszystkich kibiców żużla, nie tylko tych co mnie pamiętają z toru. 

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA

Masz temat, który powinniśmy poruszyć na PoBandzie? Napisz do autora: [email protected]