Pech Janowskiego, (nie)szczęście Lindgrena i kluczowy finał w Pradze. Podsumowujemy Grand Prix (cz. 4)

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Szybko przyszło, szybko poszło. 26. edycja cyklu Speedway Grand Prix za nami. Mistrzowski tytuł sprzed roku obronił – jako pierwszy od dwunastu lat i wyczynu Nickiego Pedersena – Bartosz Zmarzlik, a na podium znalazło się również miejsce dla Taia Woffindena i Fredrika Lindgrena. Należy pamiętać, że Grand Prix to nie tylko trzech najlepszych żużlowców na świecie, ale także dwunastu pozostałych stałych uczestników zmagań i dzikie karty. Postanowiliśmy się przyjrzeć poczynaniom każdego z nich i zastanowić się, jaka przyszłość rysuje się przed nimi. Przed nami crème de la crème żużlowej elity – czołowa szóstka końcowej klasyfikacji.

6. Jason Doyle (6,2,18,16,11,16,7,11) – 87 punktów

Dziwny był to sezon w wykonaniu australijskiego mistrza świata. Rozpoczęło się pięknie, wręcz bajecznie, od płatnego kompletu punktów w Zielonej Górze. Niestety, idylla nie trwała długo i wkrótce rozpoczęła się dwumiesięczna obniżka formy, która miała duży wpływ na wypadnięcie Eltrox Włókniarza z czołowej czwórki PGE Ekstraligi, ale także zaważyła na fatalnym początku Grand Prix.

0,1,1,0,3,2,0,0,0,1 – postawa Doyle’a we Wrocławiu automatycznie wykluczyła go z walki o medale. Australijczyk, zwłaszcza drugiego dnia, prezentował się gorzej niż źle. Na jego szczęście, przebudzenie przyszło moment po tym weekendzie i już dwa tygodnie później odbił się od dna klasyfikacji generalnej. Bardzo dobre starty w Gorzowie, w tym znakomita – choć przegrana – walka ze Zmarzlikiem w finale pierwszych zawodów, oraz w Pradze w połączeniu z przeciętną postawa w Toruniu dały mu utrzymanie w cyklu.

W świetle tych wyników moglibyśmy mówić o roku przejściowym, gdyby nie fakt, że to już trzeci z rzędu sezon, w którym Doyle nie włącza się do walki o medale. Dwa siódme miejsca z lat 2018-2019 teraz udało się nieco poprawić, ale przecież były indywidualny mistrz świata nie może czuć zadowolenia z sezonu zakończonego w – było nie było – środku stawki. Czy Jasona Doyle’a stać na to, by jeszcze kiedyś nawiązać do fenomenalnych wyników z 2016 i 2017 roku?

Jason Doyle na podium zawodów w Pradze. Foto: Jarek Pabijan

5. Leon Madsen (12,6,14,18,9,11,9,10) – 89 punktów

W przedsezonowych prognozach Madsen uchodził za największego, obok Bartosza Zmarzlika, faworyta tegorocznych Indywidualnych Mistrzostw Świata. Jego ubiegłoroczna pogoń za żużlowcem z Kinic i komplet punktów w Grand Prix w Toruniu pozwalały kreować wizerunek zawodnika pozbawionego układu nerwowego i jednocześnie chorobliwie ambitnego. Również czerwcowe mecze PGE Ekstraligi potwierdzały jego mistrzowskie ambicje – 12 przeciwko MrGarden GKM-owi, 13+1 przeciwko RM Solar Falubazowi i 14+1 z Betard Spartą przekładały się na kosmiczną średnią 2,733 pkt/bieg.

Świetna passa Madsena skończyła się w czwartej rundzie SEC-u. Po trzech kolejnych zwycięstwach, w Gnieźnie zajął on dopiero szóste miejsce, tracąc mizernie budowaną przewagę nad Robertem Lambertem, który ostatecznie wygrał też cały cykl. Od tego momentu Duńczyk w większości zawodów (wyjąwszy wyjazdowe mecze w barwach Eltrox Włókniarza w Rybniku i w Grudziądzu) jechał dobrze, ale bez błysku. Podobnie było w Grand Prix. Niby tylko raz nie dotarł do półfinału, ale za to w większości z nich pełnił rolę statysty. Zaledwie dwa finały (czwarte i drugie miejsca w Gorzowie) nijak mają się do jego ubiegłorocznych poczynań, kiedy to w debiutanckim sezonie aż siedmiokrotnie stawał na podium.

Z drugiej strony, wicemistrz świata z 2019 roku ponownie był jednym z najbardziej powtarzalnych zawodników w stawce. Nawet nie będąc tak błyskotliwym i skutecznym jak przed rokiem, właściwie ani przez moment nie musiał się obawiać o swoją przyszłość w cyklu, ciągle utrzymując się w czołowej szóstce. Cel minimum na ten sezon w postaci zachowania miejsca w Grand Prix na kolejny rok bez konieczności liczenia na hojność organizatorów został spełniony, a teraz można się skupić na patrzeniu w przyszłość. Skoro przed rokiem narodziny córki uskrzydliły go na tyle, by w debiutanckim sezonie otrzeć się o mistrzostwo świata, to być może przyjście na świat drugiego potomka przyniesie podobny efekt?

Leon Madsen na prowadzeniu przed Jasonem Doyle’em, Artiomem Łagutą i Rafałem Karczmarzem. Foto: Jarek Pabijan

4. Maciej Janowski (18,20,10,9,5,9,18,18) – 107 punktów

– Cały mój kraj zamknięty w „gdyby” – ten fragment tekstu piosenki Adama Zielińskiego, znanego także pod pseudonimem Łona, można by użyć do podsumowania ostatecznego wyniku osiągniętego przez Macieja Janowskiego w tegorocznym Grand Prix. Przecież gdyby uwzględnić jedynie rundy wrocławskie i toruńskie, mówilibyśmy o bezapelacyjnym mistrzu świata (74 punkty, trzynaście więcej od drugiego Bartosza Zmarzlika), zaś jego bilans z zawodów w Gorzowie i w Pradze jest dopiero ósmy (33 punkty, gdy Zmarzlik zgromadził ponad dwa razy tyle – 72).

W efekcie mamy miejsce czwarte – trzecie już w karierze Macieja Janowskiego. Nie trzeba przywoływać wyświechtanych frazesów o tym, że to najbardziej nielubiane przez sportowców miejsce, by uznać wrocławianina za ogromnego pechowca. Były tytuł indywidualnego mistrza Polski, bycie najskuteczniejszym zawodnikiem Betard Sparty i wciągnięcie jej do czołowej czwórki sezonu, spektakularne zwycięstwo w Grand Prix we Wrocławiu, a w ostatecznym rozrachunku niemal całą uwagę mediów i kibiców skupił Bartosz Zmarzlik.

Mimo tego i idiotycznych, wciąż pojawiających się zarzutów o „doping technologiczny”, Janowski powinien uznać ten sezon za najlepszy w swojej karierze. W przeciwieństwie do roku 2015, w którym kapitan Betard Sparty po raz pierwszy w karierze przywdział czapkę Kadyrowa, tym razem jego postawa była znacznie równiejsza. Tylko raz przytrafiło mu się nie wejść do półfinału, a i to nie było efektem porażki w czystej rywalizacji, tylko recydywy w poruszaniu się na starcie. Oby przed kolejnym sezonem udało się wyeliminować tę niedoskonałość z żużlowego dossier Macieja. W końcu dlaczego głównym rywalem Zmarzlika w walce o obronę tytułu miałby nie być inny Polak?

Mistrz Polski w rozmowie z mistrzem świata. Foto: Jarek Pabijan

3. Fredrik Lindgren (16,14,16,20,12,14,11,14) – 117 punktów

Po inauguracyjnym weekendzie Grand Prix we Wrocławiu, fora internetowe zdominowały dwa tematy. Pierwszym były oczywiście protesty części zawodników przeciwko oponom firmy Anlas, zaś drugim – krytyka nowego systemu punktacji. Najbardziej obrywało się Fredrikowi Lindgrenowi, który w stolicy Dolnego Śląska wywalczył 30 punktów, a przy starych kryteriach jego dorobek byłby o niemal jedną trzecią uboższy – miałby 22 oczka.

Abstrahując od sprawiedliwości przyjętego przez FIM i BSI nowego systemu punktacji, Szwed doskonale poczuł się w nowej scenerii. Jego styl jazdy, niekiedy wręcz agresywny, umożliwiał mu skuteczną rywalizację w półfinałach i finałach niezależnie od tego, z jakiego pola startowego przyszło mu ruszać. Po czterech rundach w dorobku Lindgrena były cztery finały i jedno zwycięstwo, a to wszystko okraszone pozycją lidera klasyfikacje generalnej. Choć ciężko mówić o złapaniu przez Skandynawa zadyszki, druga część cyklu była nieco gorsza. Finały, owszem, były, ale tylko dwa i to oba ukończone za podium…

Zwłaszcza ten ostatni miał niebagatelne znaczenie. Co prawda Lindgren nie miał już szans na wywalczenie złotego medalu, ale po zdobyciu szesnastu punków w sześciu wcześniejszych biegach dołożenie choćby jednego gwarantowałoby mu osiągnięcie życiowego sukcesu – tytułu wicemistrza świata. Jak się skończyło? Defekt tuż po starcie szwedzkiego żużlowca przejdzie do historii jako jedna z najbardziej pamiętnych awarii sprzętowych w dziejach czarnego sportu. Z drugiej strony, żużlowca Eltrox Włókniarza w końcu musiało opuścić towarzyszące przez większość cyklu szczęście…

Lider na półmetku, brązowy medalista na końcu – Fredrik Lindgren. Foto: Jarek Pabijan

2. Tai Woffinden (14,18,11,10,18,18,16,12) – 117 punktów

Wicemistrz świata bez wygranej rundy – ewenement na skalę ponad dwóch dekad. Po raz ostatni srebro w takich okolicznościach wywalczył w 1998 roku Jimmy Nilsen. Woffinden, podobnie jak Fredrik Lindgren, doskonale odnalazł się w nowych realiach. Żużlowiec z Wielkiej Brytanii ani razu nie zakończył zawodów już po dwudziestu wyścigach, za każdym razem docierając do najważniejszych gonitw. Osiągane w nich wyniki bywały różne, ale widzowie nigdy nie mogli narzekać na nudę.

Można się pokusić o tezę, że dwoma najczęściej wspominanymi wyścigami tego sezonu będą pojedynki Woffindena ze Zmarzlikiem. Do pierwszego doszło we Wrocławiu, podczas drugiego sobotniego półfinału, z którego zwycięsko wyszedł Anglik. Drugie starcie to już finał w Pradze, gdzie na ostatnim okrążeniu trzykrotny mistrz świata został wyprzedzony przez swojego sukcesora.

To właśnie ten drugi wyścig miał kluczowe znaczenie dla rywalizacji o tytuł mistrzowski. Gdyby Woffindenowi udało się dojechać do mety na pierwszej pozycji, jego strata przed dwiema ostatnimi rundami byłaby niemal o dwa razy mniejsza i wynosiłaby zaledwie sześć punktów. Fakty jednak są takie, że sprawiedliwości stało się zadość, bo Brytyjczyk był od Zmarzlika zwyczajnie gorszy i adekwatnym dla niego zadaniem była rywalizacja o srebro z Lindgrenem. – Jeśli zdobywasz jedno złoto, kolejne są jak magnes i chciałbym zdobywać tych medali więcej. Kiedy raz jesteś mistrzem świata, srebro i brąz są dla ciebie porażkami – twierdził Woffinden przed rundą w Toruniu. Mimo tego, my upatrujemy w nim jednego z bohaterów sezonu

1. Bartosz Zmarzlik (11,16,20,12,20,20,14,20) – 133 punkty

Stało się. Nareszcie najbardziej zakręcona na punkcie żużla nacja doczekała się zawodnika, który po raz drugi zdobył tytuł indywidualnego mistrza świata. I to w jakim stylu! Osiem półfinałów, sześć finałów, pięć podiów i cztery zwycięstwa. By znaleźć kogoś, komu też udało się wygrać co najmniej połowę eliminacji w sezonie, należy się cofnąć aż o piętnaście lat. W 2005 roku swój szósty, ostatni w karierze złoty krążek Tony Rickardsson okrasił jeszcze lepszym wynikiem – sześcioma zwycięstwami w dziewięciu turniejach.

– Odświeżcie sobie tego tłita za 15 lat: Zmarzlik pobije wszystkie rekordy Rickardssona – stwierdził niedawno komentator Eleven Sports i Eurosportu, Michał Korościel. Faktycznie, nie sposób unikać porównań 25-letniego żużlowca z największymi legendami w dziejach dyscypliny. Zmarzlik jest dopiero dziesiątym zawodnikiem, któremu udało się obronić tytuł wywalczony rok wcześniej. W erze Grand Prix ta sztuka udawała się tylko dwóm innym kierowcom – wspomnianemu Tony’emu Rickardssonowi (lata 1998-1999 i 2001-2002) oraz Nickiemu Pedersenowi (lata 2007-2008). Ponadto kiniczanin ma już na swoim koncie dwa złote medale, jeden srebrny i jeden brązowy, będąc najmłodszym obok Barry’ego Briggsa czterokrotnym medalistą indywidualnych mistrzostw świata w historii.

Właściwie ciężko uzbierać łyżkę dziegciu, by zepsuć smak medalowej beczki miodu. Jeśli już kierować jakieś zastrzeżenia pod adresem Zmarzlika, to odnośnie startów w finałach Indywidualnych Mistrzostw Polski. Kolejne podejście nie zakończyło się na najwyższym stopniu podium, choć czy uzasadniona będzie krytyka zawodnika, który ukończył turniej na drugim miejscu, ustępując wyłącznie bezbłędnemu tego dnia Maciejowi Janowskiemu?

Przed Zmarzlikiem w tym roku jeszcze cztery bardzo ważne starty – dwa w finałach PGE Ekstraligi i dwa w lubelskim Speedway of Nations. Spuentowanie wspaniałego sezonu dołożeniem dwóch kolejnych złotych medali wydatnie zwiększyłoby jego szanse w rywalizacji z Robertem Lewandowskim i Igą Świątek o miano najlepszego polskiego sportowca w tym roku. – Mogę powiedzieć, że jeśli Bartek zdobędzie złoto w Grand Prix, a Stal wygra PGE Ekstraligę, to wypalę co najmniej dwa cygara – mówił nam na początku września Władysław Komarnicki. Czy ulubieniec gorzowskiej publiki da mu pretekst do wypalenia trzeciego?

Bartosz Zmarzlik ze swoimi najbliższymi. fot. Jarosław Pabijan

JAKUB WYSOCKI