Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W latach 50. ubiegłego wieku duże sukcesy święcił ligowy zespół żużlowy z Wrocławia. Tak naprawdę tylko mecze bokserskie mogły wtedy konkurować z tymi na Stadionie Olimpijskim. Drużyna ze stolicy Dolnego Śląska, „menadżerowana” przez Bronisława Ratajczyka, zdobyła wówczas cztery srebrne i trzy brązowe medale DMP. Jednym z „przodowników” zespołu był wówczas nie kto inny, jak Tadeusz Teodorowicz.

 

Teodorowicz w swojej „polskiej” karierze trzykrotnie startuje w finałach Indywidualnych Mistrzostw Polski, trzykrotnie również reprezentuje Polskę w eliminacjach mistrzostw świata. W tamtym okresie, obok Kupczyńskiego czy Pociejkowicza jest gwiazdą wrocławskiego zespołu i oczywiście idolem sympatyków czarnego sportu. Nikt się jednak wówczas nie spodziewał, że niedługo później, z utalentowanego żużlowca Teodorowicz stanie się dla wielu zdrajcą komunistycznej Polski, a dla fanów – wrocławskiego żużla.

Wszystko za sprawą głośniej ucieczki zawodnika za granicę w 1958 roku. Wtedy to urodzony w Wilnie zawodnik wyjeżdża ze swoim klubem na zawody do Holandii. Eskapada Polaków pilnowana jest przez wysłannika Urzędu Bezpieczeństwa, Teodorowicz odłącza się od ekipy podczas seansu kinowego. Czołowy polski żużlowiec zgłasza się na komisariat policji i prosi o azyl. Koledzy po powrocie do hotelu znajdują list od zawodnika, w którym – wedle jednych – przeprasza za ewentualne kłopoty, a wedle innych ubliża im od komunistów. Bez uciekiniera wracają do kraju. Holenderskie władze z kolei patrzą na Teodorowicza nie jak na sportowca z sukcesami na koncie, a jak normalnego obywatela, który chce się „wyrwać” z bloku komunistycznego. Zamiast marzeń o dobrobycie i szybkim przedostaniu się do Anglii jest skierowanie do pracy na roli. Nowa rola Teodorowiczowi nie odpowiada i po jednej z wszczętych awantur trafia do aresztu. Opuszcza go dzięki pomocy holenderskiego żużlowca, który o interwencję w sprawie Polaka prosił ponoć samą królową. 

Nieco inną wersję wydarzeń po latach przedstawiła sama żona Teodorowicza, Lilliana Zajęcka-Słonina. – Mnie opowiedział zupełnie inną historię. Mówił, że z całą drużyną wrocławską był wtedy w Belgii. Oni szykowali się do drogi powrotnej. I już mieli ruszać do Polski, gdy udał, że czegoś zapomniał. To było pod hotelem. Prosił, żeby poczekali, wysiadł z taksówki, wszedł do hotelu, po czym wyszedł z niego tylnym wejściem. Później uciekł przez granicę do Holandii i tam poprosił o azyl. Taką relację zachowałam w pamięci. W Holandii musiał pewien czas przesiedzieć, jakby w więzieniu. Tamtejsze władze chciały sprawdzić, czy nie miał za sobą przeszłości kryminalnej, czy czegoś nie zrobił na ich szkodę. W końcu dali mu azyl, a w tym samym czasie Anglicy usłyszeli, że on odłączył się od polskiej ekipy i jest w Holandii – wspominała małżonka zawodnika w 2002 roku  na łamach Gazety Wyborczej. 

W 1959 roku Teodorowicz przenosi się do Anglii. Tam szybko wraca do żużla w barwach Swindon Robins, którego barw broni do 1964 roku. 1 września 1964 roku jego karierę kończy wypadek podczas meczu Swindon z West Ham. W ostatnim swoim biegu Teodorowicz uderza głową w bandę. Początkowo  nic nie zwiastuje dramatu, który nastąpi.  Po przewiezieniu do szpitala Teodorowicz  traci jednak przytomność. Po 142 dniach w śpiączce umiera. 

Jednym z kolegów „Teo” w barwach Swindon był żyjący po dziś dzień Mike Broadbank, który w barwach Swindon występował szesnaście   sezonów i wywalczył ponad 4200 punktów. Były uczestnik siedmiu indywidualnych finałów mistrzostw świata chętnie zgodził się na rozmowę, poświęconą byłemu zawodnikowi wrocławskiego klubu.

 

Pewnie w przeciwieństwie do innych dziennikarzy chciałbym się skupić nie na Pana przebogatej karierze, ale porozmawiać na temat „Teo” (angielski pseudonim Teodrowicza – dop.red.), z którym miał Pan okazję jeździć dla Swindon Robins…

Nie ma najmniejszego problemu, choć to już bardzo odległe czasy. Na temat „Teo” możemy rozmawiać zawsze. Podziwiam tylko, że odnalazł mnie Pan niedzielnym popołudniem w Anglii.

Wszystko wskazuje na to, że Teodorowicz miał już plan na swoją karierę w Anglii wiele lat wcześniej. W jednym z wywiadów jakich Pan udzielał, wspominał Pan, że „Teo” spotkał się z Panem podczas zawodów żużlowych długo przed ucieczką z kraju i niejako „sondował” temat, co by było gdyby…

Tak, to całkowita prawda. Nie powiem teraz, który to był rok i jakie dokładnie to były zawody, ale pamiętam, że podszedł wtedy do mnie, zaczęliśmy rozmawiać i spytał się, czy gdyby znalazł się kiedyś w Anglii, to czy ja będę w stanie znaleźć mu klub, w którym będzie mógł startować. Odpowiedziałem wtedy, że gdyby takie okoliczności zaistniały, to będzie jeździł dla Swindon. Przyznam, nie miałem świadomości, że tak w rzeczywistości będzie. Myślę, że ta rozmowa mogła mieć miejsce w latach 1956-1957, ale kiedy dokładnie nie jestem pewien. 

Mecz Belle Vue – Swindon. Po prawej Teodorowicz

Czyli po tej rozmowie nie brał Pan pod uwagę, że rozmówca wkrótce stanie się, przynajmniej w Polsce, negatywnym bohaterem z uwagi na swoją ucieczkę z kraju?

Nie, absolutnie nie. Wtedy nic nie mówił o swoich planach, a ja też tego, że się znajdzie w Anglii kiedyś na stałe nie brałem pod uwagę. Tamtą rozmowę, można powiedzieć, odebrałem trochę jako żart. Po paru latach „Teo” jednak  przybył do Anglii przez Holandię. Pojawił się w Swindon, a ja ze złożonej obietnicy pomocy mogłem się wywiązać. „Teo” mógł jeździć dla Swindon. 

Ponoć, kiedy „Teo” został zawodnikiem Swindon, polskie władze motocyklowe protestowały w FIM, aby jednak na żużlu się nie ścigał i wnioskowały o jego wieloletnie zawieszenie. Reprezentacja Polski odmówiła z kolei występu przeciwko Swindon z Teodorowiczem w składzie podczas tournée w 1960 roku. Plotka głosi, że zawodnicy Swindon zagrozili wówczas  strajkiem.

Dokładnie tej historii już nie pamiętam, ale niewykluczone, że tego typu wydarzenia miały miejsce. 

Proszę powiedzieć, czy jego początki w Swindon były trudne? Mam tu na myśli kwestię przestawienia się z torów europejskich na tory angielskie.

Nie miał z tym za dużych problemów. On bardzo szybko „załapał” jak na tych naszych torach trzeba się ścigać, aby zdobywać punkty. „Teo”, to też jest w tym wypadku ważne, był normalnym facetem. Nie robił tutaj z siebie żadnej gwiazdy. Pytał, prosił o radę, słuchał uwag jakie dostawał, wcielał je w życie i to szybko zaczęło przynosić efekty. 

W starych publikacjach prasowych można znaleźć wzmianki, że Teodorowicz nie tylko odnalazł się na angielskich torach, ale i odnalazł się w Anglii jako idol publiczności. Systematycznie wychodził do kibiców, dzieciom rozdawał daszki od kaskóq…

To w ogóle nie ulega żadnej wątpliwości. Ze względu na swoją jazdę i sposób bycia był bardzo mocno lubiany. Myślę, że nie tylko przez publiczność, ale i przez kolegów z zespołu także. Powiedzieć, że był popularny wśród kibiców to za mało. On był bardzo popularny. 

Z tego co mi wiadomo, Pana relacje z Teodorowiczem były w pewnym czasie już bardziej przyjacielskie, aniżeli koleżeńskie…

Tak. Jakoś sobie podpasowaliśmy. Sporo czasu spędzaliśmy też razem poza torem. Mieszkaliśmy jakieś maksimum dwieście metrów od siebie. Jak się mieszka obok siebie i startuje jeszcze w tym samym klubie, to tego czasu spędza się ze sobą naprawdę sporo. Spotykaliśmy się bardzo często zarówno sami, jak i z naszymi rodzinami. Nasze partnerki również bardzo się lubiły. Uważaliśmy się pewnie obustronnie za dobrych przyjaciół.

Często wspominał Polskę?

Tak. W rozmowach bardzo często Polska się przewijała. Podejrzewam, że na pewno, na swój sposób, tęsknił choć może nie chciał, aby to było nazbyt widoczne. Moim zdaniem on nie uciekał z Polski jako kraju, a raczej przed samym  komunizmem. Polska w sercu mu została. Niejednokrotnie z tych rozmów wybrzmiewała po prostu troska o Polskę pod panowaniem komunizmu. Z drugiej strony, spokojnie można powiedzieć, że „Teo” szybko zaaklimatyzował się w Anglii. Nie miał problemów z przestawieniem się na angielski sposób życia i bycia (śmiech – dop.red.).

1 września 1964 roku to smutna data dla kibiców Swindon. Mecz z West Ham dobiega końca. W swoim ostatnim biegu Teo prowadzi, wchodzi w ostatni łuk i traci panowanie nad motocyklem…

Bardzo smutna data. Tak, to był ostatni bieg i ostatnie okrążenie. Zawiódł łańcuch w motocyklu. Stracił panowanie nad motocyklem, uderzył bardzo mocno w bandę, ale też nic nie zwiastowało dramatu, jaki później miał miejsce. Pamiętam, że jak był wsadzany do karetki, to rozmawialiśmy i mówił, że jedzie do szpitala tylko na badania. Nikt z nas się nie spodziewał tego, co nastąpi. Później ktoś informował, że jak go rozbierano i ściągano mu buty oraz skórę, to zrobił się momentalnie blady i stracił przytomność. Jak wiemy, już jej nie odzyskał. Był w stanie śpiączki i po paru miesiącach zmarł. Pamiętam, że na jego pogrzeb przybyło bardzo wiele osób. To najlepiej świadczyło o tym, jak „Teo” był lubiany i szanowany.

Teodorowicz to był w Pana opinii zawodnik mogący walczyć o najwyższe tytuły w żużlu?

Nigdy się nie dowiemy, co by było gdyby przykładowo wcześniej pojawił się w Anglii. Dla mnie on był doskonałym zawodnikiem i jako naoczny świadek powiem Panu, że naprawdę to był solidny „kawał” żużlowca. 

Od lewej – Mike Broadbank, Barry Briggs, Teo Teodorowicz oraz Brian Brett

Jakim człowiekiem poza torem był Teodorowicz?

Dla mnie osobiście był takim gościem „do tańca i do różańca”. Kiedy trzeba było być poważnym – był. Kiedy był czas na żarty, to wiódł po prostu prym. Miał bardzo fajne poczucie humoru. Bardzo mocno też kochał swoją żonę. Takie rzeczy się widzi. Jak wiadomo, krótko przed wypadkiem urodziła im się córka. „Teo” powoli planował zakończenie kariery i zajęcie się prowadzeniem oraz rozbudowaniem warsztatu samochodowego. Niestety, życie pisze swoje scenariusze. Wszystko pokrzyżował ten wypadek. 

Podczas startów we Wrocławiu Teodorowicz umiał podkreślić swoją pozycję społeczną i popularność. Jeździł kabrioletem, nosił białe rękawiczki. Lubił się wyróżniać…

Powiem Panu, że może w Anglii aż tak już, z wiadomych powodów, się nie wyróżniał, ale bez wątpienia tu też przywiązywał wagę do swojego wyglądu. Był po prostu elegancko ubranym dżentelmenem (śmiech – dop.red.). 

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję również. 

Tyle o „Teo” Teodorowiczu mówi nam jego były partner ze Swindon Robins. Warto dodać, iż w 1963 roku Teodorowicz był zawodnikiem rezerwowym w finale światowym. Rok później był uczestnikiem finału brytyjskiego. Zmarł 21 stycznia 1965 roku w London Hospital. O jego śmierci polskie media poinformowały zdawkowo.

Polska reprezentacja żużlowa podczas pobytu w Anglii systematycznie odmawiała startu w meczu przeciwko Swindon, o ile w jego barwach miałby występować Teodorowicz. W 1959 roku Swindon się ugięło i Teodorowicza ze składu ostatecznie wycofało. W 1960 roku menadżer Swindon pod naciskami Polaków natomiast nie ustąpił i wstawił zawodnika do składu. O jego popularności wśród kibiców najlepiej świadczy inskrypcja wykuta na nagrobku: „ To dearly loved to be forgotten” (Za mocno kochany, by być zapomnianym – dop.red.).

Informacja na łamach Daily Mirror o śmierci Teodorowicza
O niechęci do ścigania się z Teodorowiczem przez polską reprezentację pisała angielska prasa

W artykule wykorzystano materiały Daily Mirror oraz Gazety Wyborczej.