Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jacek Rempała to najstarszy przedstawiciel żużlowego klanu Rempałów. Wieloletnią karierę rozpoczynał w tarnowskiej Unii. Przez ponad dwie dekady z dobrym skutkiem ścigał się na torach. Obecnie spełnia się jako tuner silników. O karierze szesnastokrotnego finalisty indywidualnych mistrzostw Polski, pracy tunera oraz rodzinnej tragedii sprzed siedmiu lat w poniższej rozmowie. 

 

Jacek, nie wypada zacząć inaczej aniżeli od „standardu”. Powiedz proszę, skąd wzięło się u Ciebie na tyle duże zainteresowanie żużlem, że sam wiele lat ścigałeś się na torach?

Skąd wziął się u mnie żużel? Jak miałem chyba dziewięć lat, to tato kupił mi motorynkę. Mówiąc kolokwialnie wioska, w której mieszkaliśmy od tamtego momentu była moja. Jak miałem trzynaście lat, to poszedłem z kumplami na mecz żużlowy. O ile dobrze pamiętam, był to chyba mecz Polska – Rosja w 1985 lub 1986 roku. Od tamtego wydarzenia nie mogłem się tak naprawdę doczekać, kiedy będę mógł wstąpić do szkółki. Takie były moje początki. Wstąpiłem do szkółki, zdałem później licencję i chyba okazałem się pierwszym chłopakiem po Januszu Kapustce, który postawą na torze zaświadczał, że w Tarnowie mogą być dobrzy juniorzy. 

Licencja numer 1068, zdana w 1988 roku, należy do Ciebie. W październiku tego samego roku jechałeś w biegu dodatkowym o pierwsze miejsce w turnieju o Puchar Kibica. Wygrał Jan Krzystyniak przed Mirosławem Daniszewskim. Ty stanąłeś na najniższym stopniu podium.

Dokładnie tak. W pierwszym sezonie w lidze szło mi dosyć  słabo, lepiej było w zawodach indywidualnych czy młodzieżowych. W pierwszych swoich zawodach ligowych, bodajże z Opolem, w trzech startach zdobyłem pięć punktów. Później stopniowo cała ta moja jazda zaczęła się rozwijać. Rok później wywalczyłem Brązowy Kask. 

Dwa lata później, jeśli się nie mylę, dołożyłeś do kolekcji kask w kolorze srebra. Warto wspomnieć, że rywalizacja była wówczas dwudniowa. Pierwszy turniej odbył się w Świętochłowicach, a kolejny dzień później w Opolu.

Tak. Zawody były dwudniowe. Drugie miejsce zajął wtedy, pamiętam, śp. Andrzej Zarzecki, trzeci był Robert Sawina. Z roku na rok generalnie szło już coraz lepiej. Podnosiłem systematycznie swoje umiejętności (śmiech- dop.red.). 

W Tarnowie startowałeś do sezonu 1997 włącznie. W 1994 roku wywalczyliście wicemistrzostwo Polski.

Tak, to był wtedy nasz największy sukces drużynowy. Byli w zespole Robert Kużdżał, brat Grzesiek, Tony Rickardsson czy Mirek Cierniak. Można powiedzieć, że była fajna „kapela” do jazdy, ale złoto trafiło do Wrocławia. 

Nie sposób przy temacie Tarnowa nie zapytać o osobę Piotra Rolnickiego. Nie byłeś przez niego kuszony w kwestii odejścia z Tarnowa do Machowej? Za Rolnickim poszedł brat Grzegorz… 

Piotr, jak wiadomo, był początkowo zaangażowany w tarnowski żużel. Generalnie w pewnym momencie przejął pod swoją opiekę w dużej mierze sprzęt zawodników czy mechaników. Sporo pomagał. W pewnym momencie jego drogi Tarnowem jednak się rozeszły. Jak otworzył swój klub jakieś rozmowy między nami pewnie i były, ale nic z tego nie wyszło. Grzesiek w 1992 jechał w Machowej, a ja dalej w Tarnowie. 

Byłeś jednym z pierwszych polskich zawodników w latach 90. ubiegłego wieku, który znalazł angaż w lidze brytyjskiej. Droga do angielskiego klubu została otwarta, jak podejrzewam, podczas finału IMŚJ w 1991 roku w Coventry. 

W finale juniorskim rozegranym w Coventry pojawiłem się tylko jako rezerwowy i wystartowałem dwa razy, zdobywając łącznie dwa punkty. Sama droga do finału była mocno ciekawa. Półfinał juniorski odbywał się w rosyjskim Czerkiesku. Mocno wtedy padało, sama droga była daleka i, o ile pamiętam, zawody były przekładane. W jednym ze swoich biegów miałem defekt na prowadzeniu. Miałem za plecami chyba Lyonsa lub Parkera. Wyścig był mocny. Podczas ostatniego okrążenia wypadła… linka z manetki gazu w moim motocyklu. Gdybym dojechał wtedy do mety, to byłbym pełnoprawnym uczestnikiem finału juniorskiego i chyba pierwszym w historii z Tarnowa. Zająłem w tym półfinale ostatecznie ósme miejsce. Jako, że jedno musiał z urzędu dostać organizator zawodów, stałem się pechowym rezerwowym w finale. Co do późniejszych  startów w Anglii, to na pewno w jakimś sensie udział, nawet jako rezerwowy w finale, mi pomógł. Wtedy mocno działała Magda Zimny Louis i pomogła w tym, że mogłem pierwsze szlify na angielskich torach pobierać w Ipswich. Sam wyjazd na taki finał do Anglii był wówczas niezłą wyprawą. To było niemałe szaleństwo. Odprawa na cle, podróż samochodem. Jeden z pierwszych dalekich wyjazdów. Łatwo nie było (śmiech -dop.red.). Zachód przed nami się tak naprawdę wtedy dopiero otwierał. 

Po sezonie 1997 Tarnów opuściłeś. Twoim nowym  klubem został Grudziądz.

Można powiedzieć, że od 1992 roku w Tarnowie swój sportowy poziom trzymałem. Liczyłem się jako krajowy zawodnik. Myślę, że to były jedne z najlepszych sezonów w całej mojej karierze. Nie wyszła mi końcówka sezonu 1996 tak, jak sobie życzyłem i to pomimo faktu, że zrobiłem chyba około dwustu punktów. Kompletnie nie po mojej myśli potoczyła się również końcówka finału IMP w Warszawie. W 1997 roku w Tarnowie zaczął się kryzys. Drużyna nie awansowała. Nie było wiadome to, jak się wszystko poukłada w Tarnowie na kolejny sezon. Otrzymałem propozycję startów w Grudziądzu, a ja chciałem bardzo zostać i rywalizować w najwyższej klasie rozgrywkowej. Pamiętam, że jak tam po raz pierwszy pojechałem na rozmowy, to od razu dałem tamtejszym działaczom słowo, że tam będę jeździł. Później Tarnów chciał, abym to „odkręcił” i dalej był zawodnikiem Unii, ale dane słowo to słowo. Moje przenosiny stały się faktem. Tarnów dostał za mnie wówczas  350 tysięcy. Ja otrzymałem tych tysięcy sporo mniej i wszystko zainwestowałem wtedy w sprzęt. W Grudziądzu miałem być liderem, ale w sparingach w pierwszym sezonie byłem słabiutki. Dobre biegi, przeplatałem tragicznymi. Po czasie, sprzętowo doszedłem „do siebie” i ligę dla Grudziądza utrzymaliśmy. Przedłużyłem umowę na sezon 1999 roku. Tam była i fajna ekipa i atmosfera. W Grudziądzu wtedy nawet jak klub nam coś zalegał finansowo, to nasza „paczka” jechała na całego. Rok 1999 był również całkiem niezły, ale po jego zakończeniu okazało się, że Adam Skórnicki opuszcza Leszno i zgłosiła się do mnie Unia, ale ta z Leszna.

Wtrącę trochę „prywaty”. Pamiętam, że tamtej zimy razem uczestniczyliśmy w Opolu w rozmowach na temat Twoich  startów w tamtejszym klubie. To byłaby wówczas sensacja, gdyby rozmowy zostały sfinalizowane…

Tak. Był faktycznie taki epizod, że Opole się do mnie  zgłosiło. Mieli wówczas sponsora, nazwijmy to, z „rozmachem.” Jak jednak wiesz, nic z tego nie wyszło. Ja parę razy byłem na rozmowach w Lesznie, później do gry włączył się Grudziądz, aż pewnego dnia, wyobraź sobie o piątej rano, wyjechałem podpisać ostatecznie umowę z Unią. Z Leszna pojechałem już prosto z nową drużyną na obóz przygotowawczy do Szklarskiej Poręby. Taki był wówczas żużel (śmiech – dop.red.). Decyzje podejmowało się momentalnie i o różnych porach dnia i nocy. Nie bez znaczenia w odejściu z Grudziądza był fakt, że GKM spadł z ligi i zmarł zaprzyjaźniony działacz, Jacek Zieliński. Mial zaledwie 33 lata. Byłem z nim mocno emocjonalnie związany. To on tak naprawdę sprowadził mnie do Grudziądza Jego odejście mocno wtedy przeżyłem. 

W Lesznie spędziłeś kolejne sześć sezonów. Najlepsza średnia biegowa to 1,7 wywalczona w 2004 roku. Rok później zdobyliście wicemistrzostwo ligi.

Zgadza się. Przed moim przyjściem mówiło się, że Roman Jankowski będzie kończył karierę. Widziano mnie ponoć więc jako potencjalnego  lidera. Tak się życie ułożyło, że zostałem tam sześć sezonów. Różnie w tym Lesznie bywało. Zarówno z moją formą, jak i finansami. Te ostanie miały wpływ na to, że, mówię to całkiem poważnie, były momenty, że człowiek nie miał na czym w meczu jechać. Oczekiwana forma była zatem nierealna. To były zupełnie inne czasy, aniżeli dzisiaj. Pewnego dnia jednak Roman Jankowski zabrał mnie ze sobą do Józefa Dworakowskiego, który zgodził się mi pomóc i od tego momentu wszystko zaczęło wracać na dobre tory. Zaskoczyłem. Z zawodnika, który robił dwa punkty stałem się takim, który robił po osiem, dziewięć. 

W swojej karierze zaliczyłeś aż szesnaście startów w finałach IMP. Najlepszy występ to finał we Wrocławiu w 1995 roku. Zająłeś wtedy  piąte miejsce.

Finały IMP zawsze były dla mnie bardzo ważne. Traktowałem je, można powiedzieć, na swój sposób priorytetowo. Chciałem w każdym finale skutecznie udowadniać, że należy mi się pozycja wśród najlepszych polskich zawodników. Miałem jakoś zakodowane w głowie, że jak jestem w finale, to faktycznie należę do najlepszych.

Wrocławski finał to również pamiętne oskarżenia o założoną „spółdzielnię” przeciwko Tomaszowi Gollobowi. W 20. biegu jechałeś ze Świstem oraz Krzystyniakiem. Kowalik do biegu nie przystąpił. Świst musiał wygrać, aby jechać baraż o tytuł mistrza Polski z Gollobem. Po starcie Świst był trzeci. Krzystyniak upadł, a Ty miałeś problemy z motocyklem i Świst zdołał Cię ostatecznie wyprzedzić. Klan Gollobów na uczestnikach biegu i nie tylko nie zostawił po zawodach suchej nitki…

Nastawiałem się w tym finale na dobry wynik. Początek zawodów był dla mnie kiepski. Później było lepiej, ale w pewnym momencie zaczęło we Wrocławiu mocno padać. W biegu, o którym mówisz było już takie błoto, że zamykałem gaz i tyle. Na tej mazi ciężko było po prostu jechać. Piotrek mnie wyprzedził. Po biegu atmosfera w parkingu zrobiła się bardzo napięta. Mnie oskarżono o celowe puszczenie Śwista. Zrobiła się nagonka. Dostałem nawet karę finansową za niesportowe zachowanie. Kuriozalnie to był mój najlepszy finał z szesnastu w jakich pojechałem. Dobrze wspominam finał z Leszna, kiedy wygrał Wojtek Załuski. Miałem osiemnaście lat, zdobyłem 9 punktów i zabrakło „oczka”, aby skończyć na czwartym miejscu. W 1991 roku w Toruniu byłem blisko podium. W jednym biegu zostałem wykluczony, podobnie jak w Lesznie zdobyłem 9 punktów, a 11 uprawniało do barażu o srebrny medal. W tych trzech wymienionych finałach byłem najbliżej „pudła”, ale niestety zawsze czegoś zabrakło do szczęścia. Na pocieszenie pozostaje fakt, że te 16 razy jechałem w finale. 

Po odejściu z Leszna Twoja kariera jeszcze parę ładnych lat trwała. Ja jednak mam wrażenie, że nie bez znaczenia na dalszy jej bieg miała kontuzja odniesiona w 2006 roku na torze w Berwick. Pech był podwójny. Miesiąc później miałeś wystąpić w finale IME na Węgrzech.

W 2005 roku brat Grzesiek miał groźną kontuzję. W Toruniu z wyjścia z łuku „siadł” na tyłek i można powiedzieć, że wtedy skończył swoją  karierę. Kontuzja kręgosłupa była zbliżona do tej, jaką miał później Rafał Dobrucki. Ja z kolei w tamtym roku mocno się połamałem we Wrocławiu. Rok później, jak już startowałem w Lublinie, podpisałem kontrakt w angielskim Berwick. Razem ze Staszkiem Burzą „robiliśmy”  tę Anglię jednym busem. Takie cygańskie życie w busie ze Staszkiem prowadziliśmy. Bywało tak, że nawet spaliśmy w busie. Dziś pewnie brzmi to nierealnie (śmiech – dop.red.). W piątek miałem jechać pierwsze zawody, w sobotę kolejne w Berwick, a w poniedziałek w Coventry. Szykował się aktywny weekend. 

W Berwick, w tym pechowym dla mnie biegu, prowadziłem. Tam jest duże nachylenie, góra – dół. Metr dwadzieścia różnicy poziomu toru. W pewnym momencie obejrzałem się, zwolniłem i z „górki” dopadł mnie swoim motocyklem Wilkinson. Uderzenie było mocne. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak z kręgosłupem. Do szpitala do Newcastle wiozła mnie karetka, 80 kilometrów. Zdiagnozowano uraz kręgosłupa. Jedna rzecz mnie tam wtedy zszokowała. Lekarze po trzech dniach nakazali mi już chodzić i to po schodach. Bardzo szybko mnie wypuszczono, bo po dniach… czterech. Prosto ze szpitala wsiadłem w samochód i do Polski. Później okazało się, że gdybym wtedy jakoś nieszczęśliwie upadł, to pewnie zostałbym sparaliżowany. Strachu najadłem się sporo. Uraz kręgów był poważny. Pół roku chyba chodziłem usztywniony. Przyznaję, po raz pierwszy się zastanawiałem, że może trzeba będzie skończyć z żużlem. Jest teoria, że jak zawodnik o tym zaczyna myśleć, to już potem różnie bywa. Ja jednak się nie poddałem, solidnie nad sobą pracowałem i  wróciłem na tor. Dobrych parę sezonów jeszcze, jak wiesz, jeździłem. Ciężko stwierdzić jednoznacznie, ale  coś w tym może być, że jakieś piętno na późniejsze lata mojej kariery to zdarzenie w Anglii odcisnęło. 

Czegoś z tej części swojego życia, jako żużlowiec, żałujesz?

Nie. Swoje lata na torach wyjeździłem i myślę, że było całkiem w porządku. Wiadomo, marzenia, jak zaczynałem karierę, z pewnością były mocno ambitne, ale je spełnia pierwiastek uprawiających ten sport. Nie rozpamiętuję. Cieszę się, że tyle lat skutecznie jeździłem i niekiedy rywalom krwi napsułem.

Gdyby załóżmy w 1990 roku ktoś Ci powiedział, że będziesz bardzo dobrym tunerem, to byś uwierzył?

Będę teraz nieskromny, ale pewnie tak. Fakt jest taki, że od 1991 roku ja sam „grzebałem” w swoich silnikach. Ze mnie się koledzy nierzadko  śmiali, że jak wygrywałem, to rozkręcałem silnik, aby się dowiedzieć czemu było na torze tak dobrze. Jak było źle, to też rozkręcałem, tylko z innego powodu. Musiałem wiedzieć dlaczego „nie wydało” (śmiech- dop. red.). Ja potrafiłem w sobotę zrobić cztery punkty, całą noc siedzieć nad silnikiem, wyjść z warsztatu w niedzielę o godzinie 10, a po południu kończyć mecz jako najlepszy zawodnik swojego zespołu. Zamiłowanie do „majsterkowania” miałem od małego. Lubiłem jako mały chłopak „grzebać” w swoim rowerze (śmiech -dop.red.).

Jest słynna już historia, jak zrobiłeś silnik Rickardssonowi… 

Z tym silnikiem to była nieco inna historia. To był mój silnik, ale trafił do Rickardssona. To był chyba 1995 rok. Tony i Hans Nielsen jeździli już na leżących silnikach. Ja przerabiałem sobie silnik ze stojącego na leżaka. Rickardssonowi w czwartek zepsuł się silnik, a miał w Polsce akurat wtedy tylko jeden. Przyszedł do mnie do warsztatu, zobaczył „leżący”, a nie pionowy silnik. Spytał mnie: „Co to za silnik?”. Mówię, że robię go sobie ze starych części. Tony stwierdził, że on go weźmie na niedzielny mecz z Gdańskiem. Miał do niego dopasowany gaźnik i go włożył. W meczu z Gdańskiem zdobył chyba komplet punktów i wykręcił najlepszy czas dnia. Tony miał umowę z Jawą i aby wyjść z „twarzą” wobec fabryki z Czech napisał na nim „Jawa Specjal”. Później ja startowałem na tym silniku i naprawdę był dobry. Wygrałem na nim półfinał IMP w Gdańsku i chyba trzy razy z rzędu przekroczyłem w lidze „dwucyfrówkę”. Tak naprawdę tego poważnego tuningu, jak to się mówi, zacząłem się uczyć już w Anglii w 1991 roku. Tam pracowałem wtedy w warsztacie, gdzie jeden z mechaników robił silniki na długie tory. Niestety nie pamiętam już jego nazwiska. Z obcowania przy nim wyniosłem sporo przydatnej wiedzy… Wróciłem do Polski i od tamtej pory sam zacząłem sobie przygotowywać silniki. Moje całe zawodowe życie to na przemian: żużel na torze i warsztat. Teraz, jako tunerowi, na pewno jest mi łatwiej, bo mam doświadczenie i wnioski z lat swojej czynnej  kariery.

Satysfakcja jak ktoś na Twoim silniku „śmiga” jest porównywalna do tej, jaką miałeś po odjechanych dobrych zawodach?

Zadowolenie jest na pewno. Jak widzisz, że ktoś na tym, co przygotowałeś odnosi sukces, to wiesz, że po prostu dobrze wykonałeś swoją pracę. Czas i trud nie poszły na marne. Teraz, owszem, jest o mnie głośniej, ale ja silniki kolegom przygotowywałem przecież jeszcze wtedy, kiedy sam jeździłem, ale nie miałem tyle czasu, ile mam teraz. Niezłą reklamę zrobił mi ponad dekadę temu Janusz Kołodziej, a i ja miałem wtedy dobry czas na torach w barwach Łodzi. Później, jak zaczął jeździć Krystian, to oczywiście skupiałem swoją uwagę w głównej mierze na nim. W 2014 jeszcze przecież w Krośnie odjechałem bieg z Krystianem i dla mnie to był tak naprawdę w głowie, na wtedy, koniec kariery. Został warsztat i „dłubanie”. Skupiłem się na Krystianie. Krystian niekiedy chciał próbować innych silników i to robiliśmy. Nie było absolutnie tak, że musiał wyłącznie jechać na moich. Finalnie chyba jednak te taty okazywały się najlepsze (śmiech- dop.red.). 

Jacek, czterech braci Rempałów ścigało się na żużlu. Do tego aktywny na torach jest wciąż bratanek, Dawid. Największy talent do tego sportu miał jednak w klanie nie kto inny, jak Twój śp. syn Krystian…

Zgadza się. Krystian miał z nas wszystkich największy talent i predyspozycje do tego sportu. Wiesz, on się przy żużlu wychował od małego. Jako trzynastoletni chłopak mógł w parkingu pomagać zawodnikom jak profesjonalny  mechanik. Taką miał wiedzę. Krystian żył żużlem, był przy mnie cały czas i, co bardzo ważne, on miał wszystko zawsze zaplanowane, jeśli chodzi o rozkład dnia, a to nie bez znaczenia w życiu jak pragniesz w obojętnie jakiej dziedzinie sukcesu. Krystian wiedział co i kiedy będzie robił. Ja przy jego podejściu mogę powiedzieć, że byłem w młodości „obibokiem”.

Co jest Twoim zdaniem najważniejsze, aby tuning był „skuteczny”?

Najważniejsze jest to, aby wszystko było finalnie robione tak, jak ma być zrobione (śmiech – dop.red.). Silnik to podstawa całej „operacji”, ale głowica, krzywki plus parę innych elementów muszą być idealnie przygotowane. Wszystko musi jak najbardziej pasować pod dany tor. Ja kiedyś w Tarnowie robiłem trzy razy po 13 punktów. Zostałem powołany z „dziką kartą” do Piły na jakiś finał. Pojechałem i na tym samym silniku w pierwszej części zawodów zwyczajnie tam nie istniałem. Dla laika to najlepszy i najprostszy zarazem przykład o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Klucz sukcesu to dobre spasowanie się pod dany tor. Najlepszy silnik i zawodnik niewiele wskóra jak się nie spasuje do toru. Rickardsson był w moich czasach najlepszy nie bez powodu. On wyprzedzał żużel o parę lat. Szwed miał spasowany silnik na Tarnów, jechał do Torunia, zmieniał wał korbowy i na tym samym silniku tam wszystkim plecy pokazywał. My do tego wszyscy doszliśmy później. 

Ile w swojej tunerskiej historii przygotowywałeś silników?

Nie da się precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. Nie zliczę. Na pewno dużo (śmiech – dop.red.). Ostatnie dwa sezony były bardzo fajne, o ile nie najlepsze, w mojej, nazwijmy to, karierze tunera. Dużą reklamę zrobił mi Jason Doyle. Zaczął u mnie robić silniki, dobrze na nich punktował i wieści poszły w „świat”. Zleceń nie brakowało. Pojawili się Lidsey czy Holder. Wielu zawodników sobie też przypomniało, że jest ktoś taki, jak Jacek Rempała. W ostatnich dwóch sezonach miałem naprawdę sporo pracy. 

Twoje obecne zawodowe marzenie to z pewnością tytuł indywidualnego mistrza świata wywalczony na przygotowanym przez Ciebie silniku.

Myślę, że tego chce każdy tuner. Bez wyjątku. Dzisiaj jednak jest taka konkurencja, takie inwestycje czynione są w maszyny i takie zmiany oraz niuanse, że ciężko jest cokolwiek przewidywać. Ja myślę, może staroświecko, że jakimś punktem wyjścia po sukces jest też wiara w powodzenie u samego zawodnika. Popatrz na takiego Wiktora Lamparta. Miał chyba pięć silników od Kowalskiego, cztery od Flemminga, trzy od Petera Johnsa, a na zawodach nie mógł zdobyć trzech punktów. Później jeden sinik został dla niego dopasowany i był diametralnie inny wynik. 

Ostatnio sporo Cię łączyło z drużyną Kolejarza Rawicz.

Dwa lata temu zamówili u mnie sporo silników. Później, siłą rzeczy, mocniej się tam zaangażowałem. Ten sezon do czerwca był ok, ale później, ze względu na problemy prezesa, tematy się po prostu posypały. Zajęć z silnikami mam jednak cały czas naprawdę sporo i w zimie mam co robić.

Wróćmy do śp. Krystiana. O tym, co wydarzyło się siedem lat temu pisano już wystarczająco. Mnie ciekawi jedna rzecz.  Po śmierci syna pisano, że obraziłeś się na Boga. W filmie Forrest Gump skrzywdzony przez los porucznik Dan ostatecznie się z nim jednak przeprasza. Po siedmiu latach Ty też się ze Stwórcą przeprosiłeś?

Wiesz, to jest tak. Cały czas to, co się wydarzyło jest w jakiś sposób obecne. Może nie tak, jak kiedyś, ale wciąż nie jest to najłatwiejszym tematem. Wiadomo, że to był niezwykle trudny czas i dla mnie samego i dla całej naszej rodziny. Tak sobie myślę z perspektywy czasu, że było nam wszystkim niezwykle ciężko i na każdym z nas to piętno jakieś zostawiło. Wielka szkoda, że tak się los potoczył, bo Krystian miał wielkie predyspozycje do tego sportu. Jako młody chłopak szybko dorównał do poziomu Maksa Drabika czy Bartka Smektały. Był na równi z nimi. W wieku siedemnastu lat przyjechał z Rzeszowem do Tarnowa i robił 14 punktów w Ekstralidze. Tak to chyba tylko Bartek Zmarzlik jechał. Krystian był wielkim talentem i dziś, przy jego ciężkiej pracy i zaangażowaniu jakie okazywał do żużla, byłby myślę bardzo wysoko, jeśli chodzi o ten sport.

Wracając do Twojego pytania. Bolesne doznania powodują rodzaj, nazwijmy to, pewnego szoku i różne zachowania czy stwierdzenia. Dziś na pewne kwestie patrzę już zupełnie inaczej. Wiadomo, że czas goi rany. Wtedy powiedziałem to, co jako ojciec uważałem. Nauczyliśmy się żyć od nowa, już bez Krystiana. Nie jest już to to samo życie, jakie byłoby z Krystianem. Na pewno stało się inne i wygląda inaczej. Krystian w inny sposób, ale jest dla nas obecny. W  warsztacie jest wiele pamiątek z nim związanych, a ja podczas swojej pracy lubię sobie „metafizycznie” z nim porozmawiać o żużlu i spytać go o radę, jak mam jakiś problem. Uwierz, może ktoś pomyśli, że to śmieszne, ale jak się w myślach zapytam: „Kurczę, Krystian, jak to teraz zrobić?”, to nierzadko szybko wpada do głowy jakaś dobra myśl. Można powiedzieć, że  Krystian nadal mi pomaga w pracy.

Jacek, jak udało Ci się wyjść na prostą z tego jakże traumatycznego dla każdego rodzica, bez wyjątku, przeżycia?

Niekiedy sobie tak myślę, że żużel daje i zabiera. To, co mi w tej powstałej sytuacji pomogło to jest to, co ja wyniosłem ze swoich żużlowych czasów. Mam na myśli tutaj swego rodzaju odporność. Ja się nigdy nie poddawałem. Tak było nawet wtedy, jak presja kibiców czy działaczy potrafiła dobijać człowieka od środka. Uwierz, po tym, jak zrobiłeś dwa czy trzy punkty w meczu nie bywało wcale lekko. Presja w żużlu jest duża. Często o wiele za duża. Miałem wiele ciężkich sytuacji w swojej karierze. Starałem się nie załamywać tylko pracować, aby w kolejną niedzielę było na torze nie jeszcze gorzej, a choć trochę lepiej. Ja byłem przykładem zawodnika, który często potrafił szybko z jakiegoś poziomu zjechać nisko, aby równie szybko się podnieść. Zawsze wierzyłem, że „musi być lepiej” i serio, nigdy się w życiu nie poddawałem.

Śmierć Krystiana ciężko nawet opisać pod kątem ciężaru, jaki w momencie jego odejścia na nas wszystkich spadł. Po „szoku” chciałem jak najszybciej dalej robić to, co robiłem jak Krystian był z nami. Taką czułem potrzebę i tyle. Stąd głównie był pomysł na mój aktywny powrót do żużla. Robiono mi z tym, jak wiadomo, duże trudności. Dziwne nieco, że mając papiery trenerskie od 1996 roku nie mogłem wrócić na tor. Trenowałem dwa razy w tygodniu i starałem się jak najmocniej „wychodzić” do ludzi. „Uciekłem” do przodu mocniej zajmując się przygotowywaniem sprzętu dla kolegów. Dokładałem sam w sobie starań, aby tak naprawdę dalej robić to, co robiliśmy wspólnie z Krystianem. Z tą różnicą, że już bez niego. Uważałem to za lepsze rozwiązanie, aniżeli dalsze siedzenie w warsztacie, płakanie, rozmyślanie i zamykanie się bezwzględnie na wszystko i wszystkich. 

Wielu rodziców, niestety, dotyka podobny los. Odejście dziecka to chyba jedno z najgorszych „odejść” najbliższych osób. Co Ty byś dziś powiedział rodzicom, którzy by Cię zapytali: „Panie Jacku, jak dalej żyć „normalnie” bez naszego ukochanego dziecka?”.

Odpowiedziałbym, że najważniejsze w tej smutnej bardzo „kuracji”  jest to, aby za wszelką cenę i pomimo tragedii jaka ich dotknęła robili wszystko, aby starać się żyć normalnie. Na pewno ich dziecko, mimo, że nie ma go już wśród żywych, nigdy by nie chciało, aby przeżywaniem tragedii rodzice sami sobie robili jeszcze większą krzywdę. Kiedyś przychodzi czas, że człowiek się uczy żyć bez kogoś, kto zmarł, a kogo bardzo się kochało. Owszem to jest złożony i długi proces. Inny dla każdego, kto musi przez niego przejść. Z czasem z tym bólem, który pozostaje na zawsze, daje się jednak normalnie funkcjonować. My dziś, można powiedzieć, jako normalna rodzina ponownie ”żyjemy”. Wróciliśmy. Były, jak wiadomo, jeszcze po drodze bardzo poważne problemy zdrowotne żony Bożeny – dializy, przeszczepy. Do tego dochodziły moje problemy. Cały czas jednak staraliśmy się robić wszystko tak, aby patrzeć jakoś w przód, pomimo, że mimowolnie bardzo często myśli wracały do tyłu. Ciężko to tak naprawdę opisać, jak to się naprawdę przeżywa. Krystiana nam już nic i nikt nie zwróci. Jesteśmy z tym wszyscy pogodzeni. Myślę, że dziś ja jako ja – Jacek Rempała – funkcjonuję normalnie i cieszę się, że robię to, co kocham całe swoje  życie. 

Po tragedii na torze w Rybniku musieliście się zmagać nie tylko z samą tragedią, ale i opinią publiczną. Dziennikarze mocno „grzali” temat…

Było, jak było. Najgorsze było w tym wszystkim to, że to się działo w momencie, kiedy w wiadomo jakim stanie po tym, co się stało były moja  córka i żona. Dziennikarze „bili” systematycznie pianę, a każdy nowy artykuł jaki się ukazywał tylko pogłębiał ciężką atmosferę w naszym domu. My się Łukasz nieco znamy. Zdaj sobie sprawą, że w domu atmosfera nie była „luźna”. Była masakra. Pojawiły się wyrzuty, pretensje, oskarżenia w stosunku do nas, sprawa w sądzie. To nas dobijało w pewnych momentach. Po roku dostaliśmy wezwanie do sądu, ale pierwsza rozprawa się nie odbyła ze względu na atmosferę wokół całego zdarzenia. Potem żona równolegle do tego jak była dializowana, ze względu na poważną chorobę, musiała stawiać się w sądzie. W pewnym momencie należało to wszystko już definitywnie odpuścić i jakoś sprawa się zakończyła. To było z perspektywy czasu  najlepsze rozwiązanie. Krystiana i tak nic by nam nie zwróciło, a sprawa mogłaby ciągnąć się bardzo długo i rozdrapywać tylko powoli gojące się rany. 

Z Kacprem Woryną kontakt utrzymujesz? 

Nie. Jakoś nam się składa, abyśmy się spotkali. 

Długo przepracowywałeś winienie siebie samego za to, że zostałeś żużlowcem, a później Krystian poszedł w Twoje ślady. Przeszedłeś przez to sam czy konieczna była pomoc choćby psychologów?

Miałem po tej tragedii na torze w Rybniku ogromne pretensje do siebie i masz rację. Mocno winiłem się za to, że ja zostałem kiedyś  żużlowcem i Krystiana w ten  żużel wciągnąłem. Wiedziałem, jakie to przyniosło finalnie konsekwencje. Jak gdzieś wspominał Pan Żyto, zaraz po wypadku krzyczałem na torze, że zabiłem swojego syna. Kolejny etap to odpowiadanie sobie samemu na nie zawsze racjonalne  pytania typu: „Czemu był ten motocykl, a nie inny”. „A czemu jechał w meczu”. „A czemu to czy tamto”. Do tego padały różnego rodzaju pytania od żony. Mieliśmy trochę problemów. Resztę sobie w temacie dopowiedz. Przeszedłem tę bolesną drogę sam i wiem, że ją pokonałem. Nie korzystałem z pomocy psychologów. Było jak było, ale dziś jest już inaczej. Jest normalnie.

Jacek, powiedz, czego można Ci życzyć na koniec rozmowy.

Zdrowia dla całej rodziny, ponieważ ono jest w życiu  najważniejsze. Oby dalej wszystko funkcjonowało tak, jak obecnie. Zawodowo to na pewno kliku dobrych zawodników w teamie, którzy na moich silnikach zrobią fajne rezultaty.

Bym zapomniał. Życz tunerom zawsze zaufania od zawodników. Jak ono jest i zawodnik dokładnie powie o swoich oczekiwaniach, to droga do sukcesu jest łatwiejsza i dla samego zawodnika i dla tunera. 

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję również. Pozdrawiam serdecznie.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA