Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Toruńska drużyna, zgodnie z założeniami, przebrnęła ćwierćfinał i zameldowała się w półfinale PGE Ekstraligi. Wydawało się jednak, że „Anioły” całkiem gładko przejdą przez pierwszą część fazy play-off, tymczasem miały spory problem z pokazaniem swojej mocy, a na dodatek ich ćwierćfinałowy rywal okazał się znacznie bardziej wymagający niż można było się spodziewać. Dojście do upragnionego celu rodziło się zatem w niemałych bólach i momentami przypominało drogę przez mękę. Teraz jednak torunianie mogą zostawić to z boku i skupić się na walce o medal. Co prawda na ten moment nie wydają się murowanym kandydatem do podium, ale zapewne spróbują wyciągnąć jak najwięcej z nadchodzących spotkań. – Mamy otwartą drogę do medalu. Tylko od nas zależy czy zdołamy to wykorzystać – mówi Robert Sawina, trener For Nature Solutions Apatora Toruń.

 

Kiedy stało się jasne, że w ćwierćfinale Apator będzie mierzył się z Moje Bermudy Stalą Gorzów, w Grodzie Kopernika raczej wszyscy byli zadowoleni. Nie dość, że w rundzie zasadniczej torunianie wypadli bardzo dobrze na tle tego rywala, to jeszcze gorzowianie zmagali się z poważnymi problemami kadrowymi spowodowanymi licznymi kontuzjami. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że to znacznie wygodniejszy przeciwnik niż chociażby zielona-energia.com Włókniarz Częstochowa, na którego również mogły wpaść „Anioły”. Żużel po raz kolejny pokazał jednak, że bywa nieprzewidywalny, bo już pierwszy mecz na Motoarenie zakończył się zaskakującym, a może nawet i sensacyjnym rozstrzygnięciem.

Pomimo tego, że Stal przyjechała do Torunia bez Martina Vaculika i Andersa Thomsena, czyli swoich głównych motorów napędowych zaraz po Bartoszu Zmarzliku, a także bez swojego najlepszego w tej chwili juniora Oskara Palucha, pokazała się z wyśmienitej wręcz strony. Najpierw gorzowianie nie pozwalali znacząco odskoczyć gospodarzom i zbudować im wyraźnej przewagi, a w końcowej fazie spotkania doprowadzili do remisu, który utrzymywał się jeszcze przed ostatnim biegiem. Ostatecznie to Apator wygrał, ale tylko 46:44, co było sporym rozczarowaniem dla wszystkich sympatyków i przedstawicieli tego klubu.

W Grodzie Kopernika każdy liczył na przekonujące zwycięstwo i zbudowanie konkretnej zaliczki przed rewanżem, ale na marzeniach się skończyło. Chyba nikt nie spodziewał się aż tak trudnej przeprawy w rywalizacji z tak potężnie osłabionym rywalem. – Liczyliśmy na zwycięstwo różnicą co najmniej 10-12 punktów, ale stało się inaczej – potwierdza Sawina, na którego twarzy po zakończeniu spotkania próżno było szukać choćby delikatnego uśmiechu. – Ogarnęła nas jakaś niespodziewana niemoc. Towarzyszyło temu poczucie, że nie mamy zbyt wielkiego wpływu, na to co się dzieje. Tak naprawdę byliśmy stroną, która przyjmowała kolejne ciosy, a sama nie potrafią wyprowadzić żadnego konkretnego uderzenia – dodaje nasz rozmówca.

Torunianie do samego końca w ogóle nie mogli być pewni zwycięstwa, co przed meczem każdy uznałby za kuriozum. – Kiedy przed ostatnim biegiem na tablicy wyników widniał remis, to liczyliśmy się z tym, że może być różnie. Na szczęście w piętnastym wyścigu Robert Lambert przyjechał do mety na trzecim miejscu, a Patryk Dudek uporał się na trasie z Bartoszem Zmarzlikiem i dojechał pierwszy, co zapewniło nam meczowe zwycięstwo. To na pewno nie był szczyt naszych marzeń, ale z drugiej strony trzeba było docenić, że przynajmniej nie przegraliśmy – twierdzi „Sawka”.

„Odbierałem to w kategoriach wpadki”

Z perspektywy gorzowian czy postronnych widzów, w Toruniu napisała się niesamowita żużlowa historia. W sporcie każdy przecież czeka na momenty, kiedy ten teoretycznie słabszy stawia się temu mocniejszemu i nie daje mu dojść do głosu w takim stopniu, w jakim on sam by sobie życzył. Dla torunian wynik pierwszego ćwierćfinałowego meczu na pewno był jednak nieco zawstydzający i wprowadzający w zakłopotanie. – Oczywiście mieliśmy spotkanie po tamtym meczu, bo taki wynik rodził niepokój i skłaniał do jakiejś reakcji. Każdy się wypowiedział, ale nie chciałbym zdradzać szczegółów, bo to nasze wewnętrzne przemyślenia. Ze strony włodarzy nie było jednak żadnych wielkich wyrzutów w naszą stronę. To jest sport i trzeba brać poprawkę, że takie rzeczy mogą się zdarzać. Czasami jest gorzej niż zwykle i nie wszystko przebiega w taki sposób, jak byśmy sobie życzyli – zdradza trener Apatora, który po pierwszym ćwierćfinałowym meczu również nie zamierzał przesadnie panikować.

– Ja przyjąłem to ze spokojem. Nie jestem człowiekiem, który wyskakiwałby do kogoś z pretensjami. Dopóki piastuję funkcję trenera, zawsze będę starał się bronić zawodników. Wiem, że chłopacy dali z siebie wszystko i wykonali swoją pracę najlepiej jak umieli. Widocznie wtedy starczyło jedynie na nieznaczne zwycięstwo. Odbierałem to po prostu w kategoriach wpadki… niestety kolejnej, bo nie ma co ukrywać, że to nie był pierwszy mecz, w którym pojechaliśmy poniżej naszych możliwości i oczekiwań. W takich momentach nie można jednak radykalnie zmieniać swojego spojrzenia na drużynę. Warto pamiętać o tym, że w międzyczasie było wiele dobrych chwil i one zawsze mogą wrócić – przekonuje.

Po tamtym meczu każdy miał w głowie jednak pytanie, dlaczego Stal radziła sobie tak dobrze, a Apator tak bardzo się męczył? – Drużyna z Gorzowa pokazała po prostu nieprawdopodobną siłę. Zastępstwa zawodnika za kontuzjowanego Martina Vaculika czy stosowane manewry taktyczne były dobrze wykorzystane i mocno trafione. Bartosz Zmarzlik, który jest najlepszym żużlowcem polskiej ligi, jechał siedem razy, a wygrywanie z nim nie należy do najłatwiejszych. Dowodem tego jest fakt, że nasi zawodnicy urwali mu zaledwie dwa punkty. Widać było, że on niesamowicie ciągnie ten zespół. Myślę, że ten wynik co najmniej w 50 procentach był właśnie jego zasługą. Do tego doszły też bardzo dobre biegi w wykonaniu Szymona Woźniaka, Patricka Hansena czy Wiktora Jasińskiego, które na nasze nieszczęście pojawiały się akurat wtedy, kiedy Stal najbardziej tego potrzebowała. Im wszystko się układało, a nam niekoniecznie – tłumaczy Sawina.

– Być może nasi zawodnicy byli trochę zmęczeni po wcześniejszych intensywnych dniach, gdzie dostali spory wycisk. Pamiętajmy, że dwaj nasi seniorzy dzień przed meczem startowali w Grand Prix Challenge w Glasgow i musieli przebyć daleką drogę, żeby zdążyć na zawody. Być może informacja, która dotarła do nas na kilka godzin przed spotkaniem, że Stal pojedzie nie tylko bez Martina Vaculika i Oskara Palucha, ale też bez Andersa Thomsena, podziałała trochę rozluźniająco na zespół. Nie sądzę jednak, żeby to miało przesadnie duże znaczenie. Nasi zawodnicy są przyzwyczajeni do częstych startów i życia w rozjazdach, a ponadto zdają sobie sprawę, że przed każdymi zawodami potrzebna jest odpowiednia koncentracja. Nawet jeśli coś by w tym było, to dla nas żadne usprawiedliwienie – kontynuuje szkoleniowiec „Aniołów”.

Niektórzy zastanawiali się czy torunianie przypadkiem znowu nie czuli się zagubieni na własnym torze, z którym miewali ostatnio sporo problemów. – Były jakieś małe różnice w torze, ale to nie może być wymówka. Startujemy w różnych konfiguracjach przygotowania nawierzchni i mniej więcej takie warunki, jakie panowały wtedy, zawodnicy zdążyli już przerobić. Na pewno nie będę doszukiwał się przyczyn w torze, temperaturze powietrza czy jakichkolwiek innych wymyślanych na siłę czynnikach. Nie wiem już nawet na co jeszcze można by zganić. Nie powiedziałbym, że coś mogliśmy zrobić inaczej. Nie dostrzegłem też żadnych rażących błędów czy zaniedbań po stronie naszych zawodników. Gdyby coś było nie tak, to na pewno zwróciłbym na to uwagę. Tamtego dnia zaprezentowaliśmy się po prostu słabo i tyle. To był taki mecz, kiedy niewiele rzeczy nam pasowało i wychodziło. Jako były żużlowiec zdaję sobie sprawę, że takie momenty czasami się zdarzają i trudno to sensownie wytłumaczyć – odpowiada „Sawka”.

„Nikt nie usłyszy ode mnie mocniejszych słów na jego temat”

Po tamtym meczu w oczy rzucał się kolejny słabszy występ Jacka Holdera. Być może pozostali seniorzy również mogliby dorzucić ze dwa lub trzy punkty więcej – zwłaszcza w rywalizacji z tak osłabionym rywalem – ale jednak to punktów Australijczyka najbardziej zabrakło, żeby wynik był taki, jakiego wszyscy by oczekiwali. W tym roku to właśnie Holder jest tym seniorem, który notuje najwięcej wpadek, zatem czy w Toruniu powoli nie tracą do niego cierpliwości? – Jack nadal jest naszym zawodnikiem i będziemy starali się wyciągnąć z niego wszystko, co najlepsze. Zrobimy co w naszej mocy, żeby mógł pokazać pełnię swoich umiejętności, bo na pewno stać go na wiele. Wierzę, że w tych kluczowych momentach on jeszcze pokaże swoją wartość. Nikt nie usłyszy ode mnie jakichś mocniejszych słów na jego temat, które świadczyłyby o tym, że o coś go obwiniam lub widzę w nim słabszego zawodnika, bo po prostu tak nie jest. Uważam, że nie tędy droga i to nie wniosłoby nic dobrego – komentuje trener Apatora.

Wydawało się, że po dobrych dwóch wcześniejszych sezonach Holder będzie notował regularny progres, ale w rzeczywistości jest nieco inaczej. W tym roku Australijczyk jeździ bardzo nierówno, ponieważ przeplata naprawdę dobre występy tymi kompletnie nieudanymi. Jak trener Sawina zdiagnozowałby zatem problemy swojego podopiecznego? – Sport żużlowy zrobił się taki, że teraz dużo zależy od dopasowania sprzętu. Jack dysponuje bardzo dobrym parkiem maszyn, ale nie zawsze udaje mu się dobierać właściwe ustawienia i znajdować najlepsze rozwiązania sprzętowe. Myślę, że on może to zmienić, ale to jest raczej długotrwały proces. Na pewno musiałby znaleźć w sobie nieco lepsze wyczucie w tej kwestii. Być może przydałby mu się również jakiś doradca. Wielu żużlowców korzysta z pomocy samodzielnie wybranych osób z zewnątrz, dzięki czemu nie są zdani wyłącznie na siebie w kwestiach sprzętowych – słyszymy od naszego rozmówcy.

Zdaniem Sawiny są również inne czynniki, które mogą nieco blokować rozwój młodego żużlowca z Antypodów. – Pamiętajmy też, że Jack ma swoją bazę w Anglii, a nie w Polsce. Być może powinien spędzać w naszym kraju nieco więcej czasu, a nie tylko wpadać tutaj na szybko, kiedy jest taka potrzeba. Dzięki temu miałby więcej przestrzeni na przygotowania i mógłby nieco lepiej odnajdywać się w warunkach panujących na polskich torach. Przylatywanie tutaj krótko przed zawodami powoduje, że to nie jest ta sama jakość, jak w przypadku, kiedy jest się na miejscu dzień czy dwa dni przed meczem. W takiej sytuacji aklimatyzacja wygląda zupełnie inaczej. Wiadomo, że Jack spędza też zimę w Australii, więc jego przygotowania do sezonu nieco się różnią. Biorąc to wszystko pod uwagę, na jego miejscu zastanowiłbym się trochę nad sposobem organizacji jego żużlowego życia i rozważyłbym jakieś zmiany w tym zakresie. Ja jednak mogę mu tylko doradzać, a ostateczne decyzje i tak należą do niego – analizuje były żużlowiec.

W przypadku Holdera trudno też pominąć pogłoski, że po sezonie najpewniej zabraknie dla niego miejsca w Toruniu i będzie zmuszony do zmiany barw klubowych. W związku z tym rodzą się pytania czy jazda z aniołem na piersi nie stała się dla niego trochę obojętna? – Po jego zachowaniu, słowach czy mowie ciała można wywnioskować, że to jak prezentuje się na torze nie pozostaje dla niego bez znaczenia. Widać, że słabsze występy go martwią i bardzo mu ciążą. To nie spływa po nim jak po kaczce. Nie powiedziałbym, że mu nie zależy. On chciałby prezentować się jak najlepiej, bo zamierza udowadniać, że jest zawodnikiem ze światowej czołówki, który znajduje się na wysokim poziomie. Pamiętajmy też o motywacjach finansowych. Każdy żużlowiec zarabia poprzez zdobywanie punktów, a nie wożenie zer, więc również z tego powodu nie podejrzewałbym go o lekceważące podejście do swoich obowiązków – przekonuje „Sawka”.

„Samo to na pewno nie przyszło”

Nie będziemy jednak skupiać się wyłącznie na tym, co nie zagrało podczas pierwszego meczu ćwierćfinałowego, ponieważ nawet z tamtego spotkania dało się wyciągnąć też pewne pozytywy. – Na wyróżnienie z pewnością zasługiwali juniorzy, którzy zdobyli w sumie osiem punktów. Złożyło się na to pięć oczek Krzysia Lewandowskiego i trzy oczka Denisa Zielińskiego, którego należy pochwalić, że punktował w każdym biegu i ani razu nie przyjechał do mety ostatni. Zdobycz chłopaków na takim poziomie na pewno była zadowalająca. Dobrze by było, żeby to powtarzało się częściej – zauważa trener „Aniołów”.

Cieszyć mógł też kolejny udany mecz Pawła Przedpełskiego, który drugi raz z rzędu zanotował przy swoim nazwisku dwucyfrową zdobycz punktową. – Samo to na pewno nie przyszło. Paweł od początku sezonu ciężko pracuje na jak najwyższą formę. Wiadomo, że w tym roku nie zawsze mogliśmy być zadowoleni z jego postawy. Ja jednak bardzo go cenię, że mimo różnych problemów i trudności, z którymi się zmaga, również ze względu na starty w cyklu Grand Prix, wielokrotnie potrafił być mocnym punktem zespołu. W tym sezonie mieliśmy wiele biegów, również tych decydujących o losach danego spotkania, gdzie Paweł wyraźnie zaznaczał swoją obecność, pokazywał jak się walczy o punkty i przyczyniał się do uzyskiwania korzystnych wyników przez drużynę. Myślę, że przy jego zaangażowaniu stopniowy progres będzie u niego czymś naturalnym. Oczywiście nie należy w ciemno zakładać, że słabsze momenty nie będą mu się już przydarzać, ale z biegiem czasu powinien być coraz bardziej otrzaskany i oswojony z różnymi żużlowymi sytuacjami – opowiada Sawina.

Po raz kolejny można było liczyć również na dobry występ Patryka Dudka i Roberta Lamberta, czyli niekwestionowanych liderów Apatora. Warto jednak wspomnieć, że każdemu z nich przydarzały się pojedyncze słabsze biegi. Robert Sawina nie zamierzał jednak doszukiwać się w tym większego problemu. – Trzeba wziąć poprawkę, że taki jest żużel i nawet najlepszym mogą przytrafiać się słabsze chwile. Pamiętajmy, że poziom w PGE Ekstralidze jest bardzo wysoki, bo startują tu najlepsi z najlepszych. Wielokrotnie przekonujemy się, że każdy może wygrać z każdym, więc nie dziwota, że te największe asy momentami też muszą uznawać wyższość innych. Jeżeli ktoś dobrze wystartuje, a potem nie popełnia błędów na trasie, to trudno go wyprzedzić. Nie zapominajmy też, że nikt nie jest maszyną. Nasi liderzy naturalną koleją rzeczy czasami się pomylą lub popełnią jakiś błąd, ale najważniejsze, że potrafią wracać na zwycięską ścieżkę – wyjaśnia nasz rozmówca.

Sawina po pierwszym ćwierćfinałowym meczu zwrócił uwagę na jeszcze jedną bardzo ważną rzecz. – Mam wrażenie, że nasza drużyna znowu pokazała charakter, bo po raz kolejny wyszliśmy obronną ręką z niemałych tarapatów. Nie po raz pierwszy w trudnym momencie wspięliśmy się na wyżyny naszych możliwości i zdołaliśmy przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. To wszystko na pewno nie skończyło się tak źle, jak mogło się skończyć. Ktoś może powiedzieć, że wynik końcowy nie rzucał na kolana, ale mimo wszystko zrealizowaliśmy jakiś absolutny plan minimum – podkreśla mężczyzna.

„Znowu wszystko nam się rozjechało”

Torunianie na pewno nie zamierzali zrażać się po pierwszym, dość kiepskim, meczu ćwierćfinałowym. Przed rewanżem na Stadionie im. Edwarda Jancarza w Gorzowie nikt nie myślał o składaniu broni. Każdy traktował to spotkanie jako nową przestrzeń do ataku. – Jedziemy tam po zwycięstwo. Runda zasadnicza pokazała, że jesteśmy w stanie walczyć na tym terenie i tego zamierzamy się trzymać. Zrobimy wszystko, żeby zmazać niekorzystne wrażenie, które zostawiliśmy po sobie w Toruniu. Chcemy walczyć o honor, żeby dalej można było postrzegać nas jako zespół, który może wysoko zawieszać poprzeczkę rywalom – mówił dzień przed meczem Sawina.

Plany były ambitne, ale niestety nie znalazły odzwierciedlenia w rzeczywistości. Ostatecznie to Stal, wzmocniona już Martinem Vaculikiem i Oskarem Paluchem, wygrała 51:39. Torunianie nie mogli zatem powiedzieć, że zrekompensowali sobie wynik pierwszego meczu. Gorzowianie już na początku spotkania odskoczyli rywalom i choć potem „Anioły” trochę podgoniły, to w końcówce gospodarze znowu im uciekli.

– Na początku źle rozczytaliśmy tamtejszą nawierzchnię. Mieliśmy wrażenie, że będzie bardziej trzymało, a w rzeczywistości było twardo. To sprawiło, że dobraliśmy złe ustawienia na te pierwsze biegi i zostaliśmy nieco w tyle. Potem na szczęście zaczęliśmy łapać wiatr w żagle. Kiedy zbliżyliśmy się do Stali na cztery punkty, to całkiem realna stała się nawet walka o zwycięstwo. Później jednak znowu wszystko nam się rozjechało. Z biegiem czasu trzeba było zmieniać ustawienia sprzętu i wygląda na to, że ponownie poszliśmy w niewłaściwym kierunku. Ze strony gospodarzy nadeszły kolejne ciosy, po których wiedzieliśmy już, że nie będziemy w stanie wygrać i możemy walczyć jedynie o jak najniższą porażkę – wspomina tamten mecz szkoleniowiec Apatora.

„Nadal jesteśmy w grze i możemy walczyć”

Po meczu w Gorzowie torunianie na pewno mogli być zadowoleni, że znacznie lepiej niż wcześniej zaprezentował się Jack Holder, ale tym razem dla odmiany słabsze występy zanotowali Patryk Dudek i Paweł Przedpełski. To właśnie punktów tej dwójki zabrakło do korzystniejszego rezultatu. – Postawa Jacka na pewno mnie nie zaskoczyła. Dwa lata temu on przecież jeździł w Gorzowie jako gość i ma dość dobrze opanowany tamtejszy tor. Liczymy, że od tego momentu Jack będzie miał swój lepszy czas – komentuje „Sawka”. – Jeżeli chodzi o Patryka i Pawła, to w ich motocyklach znajdowały się spore rezerwy, ale trudno było je wydobyć. Tak naprawdę to nie dotyczyło tylko tej dwójki, ale wszystkich chłopaków. Dla każdego z nas to było frustrujące, jednakże czasami nie daje się temu zaradzić i trzeba to wziąć na klatę – dodaje nasz rozmówca.

Dla toruńskiego sztabu szkoleniowego tak chwiejna forma zawodników, jak w tegorocznych ćwierćfinałach, na pewno jest czymś problematycznym i mało komfortowym. Oni potrzebują równo i wysoko punktujących seniorów, żeby myśleć o satysfakcjonujących rezultatach. – Funkcja trenera to nie jest ciepła posadka, która polega jedynie na wpisywaniu wyników do programu. Czasami te wyniki nie są najlepsze, co rodzi szereg dodatkowych wyzwań. Ekstraliga jest bardzo wymagająca i nie wybacza błędów. Tutaj nie da się siedzieć z założonymi rękami. Mimo tego, że staram się do wszystkiego podchodzić na spokojnie, to na swój sposób przeżywam razem z zawodnikami, kiedy coś nam nie wychodzi. Wiadomo, że każdemu z nas zależy, żeby wszystko działało jak najlepiej. Cieszę się jednak, że moja praca jest moją pasją, bo to daje mi siłę, żeby przetrwać te wszystkie stresujące momenty – opowiada Sawina.

– W ćwierćfinale na pewno chcieliśmy pokazać się z dużo lepszej strony, ale niestety nie wyszło. Teraz nie ma już jednak sensu za bardzo tego rozpamiętywać i przesadnie rozpaczać, bo jedziemy dalej. Obecnie musimy skupić się na tym, co przed nami. Niektórzy już odpadli, ale my nadal jesteśmy w grze i możemy walczyć o coś więcej. To jest w tym momencie najważniejsze – dopowiada były żużlowiec.

Torunianie, mimo przegranego dwumeczu ćwierćfinałowego, rzeczywiście zakwalifikowali się do dalszej części fazy play-off, ponieważ okazali się tzw. lucky loserem, czyli najlepszym z przegranych. Kluczowe w tym wypadku było zwycięstwo na Motoarenie ze Stalą Gorzów. Drużyny z miejsc pięć-sześć po rundzie zasadniczej przegrały bowiem swoje mecze przed własną publicznością, więc Apator już na starcie play-offów wypracował sobie nad nimi przewagę. Trudno było spodziewać się, że te ekipy w rewanżach wygrają na wyjeździe i chociaż próbowały podgryzać, to ostatecznie do żadnej sensacji nie doszło, więc torunianie mogli odetchnąć. – Kiedy zobaczyliśmy wyniki pierwszych meczów ćwierćfinałowych, to poczuliśmy, że jesteśmy na dobrej drodze, żeby zakwalifikować się do czołowej czwórki – przyznaje Sawina.

– Rundę zasadniczą zakończyliśmy na czwartym miejscu i obroniliśmy tę pozycję w ćwierćfinale. Na szczęście nie spadliśmy niżej i wiadomo, że już nie spadniemy. Obecnie możemy tylko piąć się w górę – dodaje toruński szkoleniowiec. Torunianie rzecz jasna w dużym stopniu samodzielnie zapracowali na przedłużenie sobie sezonu, ale nie da się ukryć, że mieli też sporo szczęścia. Gdyby w ćwierćfinale trafili na innego rywala – co było bardzo prawdopodobne – lub drużyny z miejsc pięć-sześć pokazałyby nieco większą moc na własnym torze, to rozstrzygnięcia mogłyby wyglądać zupełnie inaczej. – W tym aspekcie los na pewno nam sprzyjał, więc dobrze by było zrobić z tego użytek – przyznaje „Sawka”.

„Chcemy udowodnić, że nie będziemy chłopcem do bicia”

Teraz torunianie rozpoczynają walkę o wielki finał PGE Ekstraligi. Ich półfinałowym rywalem będzie Motor Lublin, który dotychczas przegrał tylko jeden mecz i wydaje się poważnym kandydatów do złota. W rundzie zasadniczej „Koziołki” bez większych trudności rozprawiły się z Apatorem, najpierw wygrywając na Motoarenie 48:42, a potem przy Alejach Zygmuntowskich 55:35. Nie trudno się domyślić, że „Anioły” nie będą faworytem tego pojedynku, ale trener Sawina nie wydaje się jednak szczególnie przestraszony mocą przeciwnika.

– Jak dla mnie to dobrze, że trafiliśmy na Lublin, a nie na Częstochowę. Jeżeli prześledzimy ostatnie mecze tego zespołu, to zauważymy, że to jest drużyna z nieco większymi problemami. Oczywiście jesteśmy realistami i zdajemy sobie sprawę, że będzie nam piekielnie trudno. Wyniki osiągane przez nas w ostatnim czasie budzą świadomość, w jakim miejscu się znajdujemy, ale zrobimy co w naszej mocy, żeby wypaść jak najlepiej. Zamierzamy pokazać klasę i nawiązać do wszystkich najlepszych momentów tego sezonu, kiedy wspinaliśmy się na wyżyny naszych umiejętności. Chcemy udowodnić, że znaleźliśmy się w czołowej czwórce nie przez przypadek i nie będziemy chłopcem do bicia – zapowiada trener Apatora.

Torunianie – znacząco wzmocnieni przed sezonem – rzecz jasna mieli swoje wysokie cele na tegoroczne rozgrywki. W obecnych realiach, czyli przy niemożności korzystania z usług zawieszonego na skutek wojny w Ukrainie Emila Sajfutdinowa oraz przy innych problemach trapiących zespół, może jednak nie być tak łatwo je spełnić. W tym momencie awans torunian do finału czy zdobycie przez nich jakiegokolwiek medalu należałoby uznać za sporą niespodziankę. Wynika to z faktu, że Apator nie wygląda na tak mocną ekipę jak pozostałe trzy drużyny, które pojadą w półfinale. W Grodzie Kopernika nikt jednak nie zamierza porzucać marzeń i ambicji.

W tej chwili „Anioły” nie mają nic do stracenia i mogą jedynie pozytywnie zaskoczyć, bo w najgorszym wypadku pojadą po prostu tak, jak większość się spodziewa. Czasami jazda z pozycji zespołu, który tylko może, ale wcale nic nie musi, okazuje się pomocna. Trener Sawina nie przestaje wierzyć w swoich podopiecznych. – Gdybym nie wierzył i z góry zakładał, że coś jest niemożliwe do wykonania, to nie powinienem być trenerem. Ja chcę i muszę stać murem za tym zespołem od początku do końca – przekonuje nasz rozmówca.

– Nie czujemy się skazani na porażkę i gorsi od pozostałych drużyn, które będą walczyć o medale. Przed nami nowe otwarcie, dlatego nie mamy powodu, żeby się poddawać. Każdy zawodnik startuje z czystą kartą i może zrobić znacznie więcej niż dotychczas – dodaje mężczyzna. – Biorąc pod uwagę naszą sytuację w tym sezonie i wszystkie trudności, z którymi przyszło nam się mierzyć, uważam, że i tak osiągnęliśmy już spory sukces. Wiadomo jednak, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i zawsze chce się więcej – dopowiada „Sawka”.

„To może być klucz do lepszych wyników”

Torunianie na pewno będą próbować wycisnąć z siebie jak najwięcej. – Co zrobić, żeby wykrzesać z zespołu maksimum? To na pewno spędza sen z powiek. Każdy z nas myśli w jaki sposób zbliżyć się do jak najwyższej formy – zdradza szkoleniowiec „Aniołów”. Pierwszym krokiem do pokazania się z dobrej strony w półfinale będzie wykorzystanie atutu własnego toru i odniesienie zwycięstwa na Motoarenie. – Przed meczem na pewno odbędziemy trening. Mamy jakąś koncepcję odnośnie przygotowania toru. Będziemy chcieli zaskoczyć nieco rywali. Wszystko trzeba jednak odpowiednio wyważyć i mieć pod kontrolą. Wiadomo, że nie podejdziemy do tego na luźno, ale jednocześnie nie chcemy przesadzać z przygotowaniami – sygnalizuje nasz rozmówca.

W odniesieniu do nieco niżej notowanych drużyn często można usłyszeć, że play-offy to idealna okazja, żeby zostawić wszelkie wcześniejsze niepowodzenia za sobą i zacząć budować wszystko od nowa. Po ćwierćfinałach nie można jednak powiedzieć, żeby oblicze Apatora znacząco się zmieniło. Już w drugiej części rundy zasadniczej – mimo tego, że wyniki były całkiem niezłe – trudno było oprzeć się wrażeniu, że ta drużyna momentami prezentuje się niemrawo i bywa mało przekonująca. Na razie to tylko się potwierdza.

– Na pewno są jakieś powody do zmartwień, bo wygląda na to, że znowu jesteśmy w nieco trudniejszym momencie, jeżeli chodzi o formę naszych zawodników. Dotyczy to przede wszystkim dopasowania sprzętu. Pomimo posiadania dobrych jednostek, nie zawsze udaje się uzyskać taką prędkość, jaką chcielibyśmy obserwować. Nawet kiedy wygrywamy biegi, to czasami brakuje jednoznacznych przesłanek, że to dopasowanie jest odpowiednie. Musimy nad tym popracować i jakoś to rozgryźć, żeby coś drgnęło w tym zakresie. Liczę, że jeszcze zaświeci dla nas słońce i znajdziemy to, czego szukamy. Dla nas to może być klucz do lepszych wyników – słyszymy od Sawiny.

Skoro w toruńskim zespole co chwilę uwidaczniają się jakieś mankamenty, to na czym trener Sawina buduje swoją wiarę i nadzieję na lepsze jutro? – Przede wszystkim w potencjale naszych seniorów – odpowiada bez zastanowienia. – To są zawodnicy, którzy wiedzą o co chodzi w żużlu i potrafią ścigać się na naprawdę wysokim poziomie. Każdy z nich jest zdolny do tego, żeby pokonać dowolnie wybranego rywala. Gdybyśmy mieli w kadrze żużlowców, którzy niewiele dotychczas osiągnęli i nie mają wyrobionej marki, to trudniej byłoby zachować optymizm. Nasi zawodnicy nie odstają jednak swoimi umiejętnościami od tych, z którymi przyjdzie im rywalizować – kontynuuje swoją wypowiedź.

– Od początku sezonu stoję na stanowisku, że każdego z naszych seniorów stać na to, żeby w sześciu startach robić od 10 do 11 punktów. Jeżeli do tego dorzucą coś juniorzy, to będziemy regularnie wygrywać. Ja wiem, że w kółko to powtarzam, ale przy naszej obecnej sytuacji kadrowej to ma być nasza metoda walki o najwyższe cele. Wszelkimi sposobami musimy do tego dążyć. Wydaje się, że to jest optymalne rozwiązanie, które śmiało można wcielić w życie – przekonuje „Sawka”.

„Mamy prawo liczyć, że nie wszystko stracone”

Nikt nie zaprzecza, że Apator posiada spory potencjał i zawodników zdolnych do zagwarantowania korzystnego wyniku. W obecnych realiach, kiedy w obliczu absencji Emila Sajfutdinowa trzeba startować czterema, a nie pięcioma seniorami i stosować zastępstwo zawodnika za zawieszonego Rosjanina, każde ogniwo tego składu musi jednak pojechać na miarę swoich możliwości, żeby można było myśleć o podbijaniu ligi. Dotychczas był z tym spory problem. To jest już ostatni, ale jednocześnie najlepszy moment, żeby w tym zespole wszystko zadziałało, jak należy. Pytanie tylko, czy to w ogóle jest możliwe?

– Ciągle wychodzimy z założenia, że każdy kolejny mecz czy każdy kolejny bieg jesteśmy w stanie pojechać lepiej i wszystko odmienić. Nikt nie zamknął przed nami drzwi. Nie doszliśmy jeszcze do punktu, w którym wszystko jest przesądzone i nic już nie możemy zrobić. Cały czas piszemy naszą przyszłość i możemy zmienić nasze położenie. Mamy prawo liczyć, że nie wszystko stracone – wylicza Sawina.

– Najważniejszy musi być zespół. Zawodnicy muszą myśleć przez pryzmat drużyny. Wszystko co będą robić na torze i poza torem musi być podporządkowane zespołowi. Ja będę zwracał uwagę na to, co nas łączy, a nie dzieli. Nie możemy przeszkadzać sobie na torze i wzajemnie robić sobie pod górkę. Liczyć ma się drużyna, a nie indywidualności. Tylko drużyna może wygrywać, a nie pojedynczy zawodnicy. W tej jedności upatruję szansy na dalsze sukcesy – dodaje nasz rozmówca.

„Będziemy potrzebowali wsparcia”

Skoro o jedności mowa, na koniec warto wspomnieć, że ostatnio toruńska Motoarena znowu ożyła po minionych nieco mniej gorących latach. Na trybunach ponownie zapanowała niesamowita atmosfera, a na mecze zaczęło przychodzić znacznie więcej fanów. Wiele osób zobaczyło, że „Anioły” potrafią stworzyć dobre widowisko i skutecznie rywalizować w PGE Ekstralidze. Przedstawiciele klubu z Grodu Kopernika zapewne chcieliby, żeby po ostatnim przeciętnym ćwierćfinałowym dwumeczu kibice nie odwrócili się od zespołu i nie stwierdzili, że w nadchodzących trudnych meczach, które będą decydowały o medalach, drużyna stoi na straconej pozycji. – Na pewno będziemy potrzebowali wsparcia – apeluje trener Apatora.

– Uważam, że mamy wspaniałych kibiców, którzy swoim dopingiem niesamowicie nas nakręcają. W głównej mierze to właśnie dzięki nim jesteśmy w stanie spinać się w kryzysowych sytuacjach i robić na torze znacznie więcej niż można by sądzić. Na każdym kroku odczuwamy wiarę w nasze możliwości i chcielibyśmy, żeby to nie wygasło. Zawsze mam ciarki, kiedy słyszę powtarzaną często przyśpiewkę: „Wiara, wiara jest w nas, Mistrza Polski nadejdzie czas”. To jest cudowny tekst, który nas pobudza i pomaga działać na najwyższych obrotach – kontynuuje nasz rozmówca.

– Bardzo mocno doceniamy zaangażowanie fanów, dlatego nie wyobrażamy sobie, żeby po każdym meczu nie wyjść do nich i nie podziękować im za doping. Na szczególne wyróżnienie zasługują osoby siedzące na pierwszym łuku, które nawołują do skandowania i są prawdziwym motorem napędowym na naszym stadionie. Mam nadzieję, że bez względu na wszystko, kibice nas nie opuszczą, a my w zamian spróbujemy dać im jak najwięcej powodów do radości. Tylko razem możemy dążyć do zbudowania czegoś naprawdę wielkiego – zakończył Robert Sawina.