FOT. ARCHIWUM MARKA SOCZYKA.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Mamy jeszcze dla Was drugi rozdział książki „Pół wieku na czarno” Marka Cieślaka i Wojciecha Koerbera. O groźnym Włókniarzu Częstochowa. Krew się leje i nie tylko krew… Miłej lektury!

Kariera sportowa jest krótka i jeszcze szybciej przemija, z czego młodzi ludzie nie zawsze zdają sobie sprawę. I bywa to problemem, ponieważ nie wszyscy potrafią ten czas wykorzystać. Kariera wiąże się również z wieloma wyrzeczeniami i wymaga odpowiednich predyspozycji, niekiedy nawet bardziej psychicznych niż fizycznych. Choć oczywiście facet o posturze Pudzianowskiego żużlowcem nie zostanie nigdy. Nasza dyscyplina jest dla mikrusów, których tuż po wojnie produkowano więcej niż obecnie. Dziś młodzież jest wyższa, a ja przy niej wyglądam coraz śmieszniej. Wtedy jednak całkiem malutki nie byłem, kto wie, może nawet wyższy od takiego Petera Cravena, dwukrotnego mistrza świata, któremu zabrakło szczęścia na torze. W Edynburgu omijał leżącego rywala, uderzył w bandę, zginął w wieku 27 lat.

Te moje 163 centymetry nie były jednak wzrostem optymalnym. Pięć, sześć więcej pomogłoby w prowadzeniu motocykla. Zbyt mały zasięg rąk sprawiał bowiem, że miałem niejednokrotnie problemy. Gdy wyciągało łapki, nie zawsze mogłem przymknąć gaz w odpowiednim momencie. I była gleba.

Na pewno byłem lepszym zawodnikiem niż świadczyły o tym wyniki, które za mną stały. Myślę, że nawet dużo lepszym. By zdobywać najcenniejsze medale, trzeba mieć jednak furę szczęścia. Ja mogę dziś mówić, że opatrzność nade mną czuwała. Chodzę w jednym kawałku, mam się dobrze. Ale – szlag by to trafił! – gdy zbliżały się największe wyzwania, zawsze przyplątywały się jakieś kontuzje. A to więzadła krzyżowe, a to kręgosłup, a to oko przebite. Do swojego pierwszego finału indywidualnych mistrzostw świata (Wembley 1975) wjechałem właściwie na jednej nodze. Wszystko przez mecz ligowy w Częstochowie, na który przyjechała Polonia Bydgoszcz. Wraz z Heńkiem Gluecklichem zmontowaliśmy wtedy na pierwszym łuku całkiem ładną kupę. Poszły wspomniane więzadła, a tu za dwa tygodnie finał europejski w Bydgoszczy. Z takiej imprezy do finału światowego dostawało się wówczas 12 zawodników. No więc pojechałem do Bydgoszczy w gipsie, który w tamtych czasach uchodził za jedyną formę leczenia. „Do gipsu i czekać na lepsze jutro!” – takie mniej więcej dostawało się zalecenia. Bo to czas leczy rany. Albo przyzwyczaja do bólu, jak dziś dodają.

Przed treningiem zgłosiłem się do klubowego mechanika Polonii Bydgoszcz, Zygfryda Łapy. Pożyczyłem bukfelek, popularną wtedy piłkę do metalu, i pozbyłem się gipsu, wyzwalając nogę. Następnie owinąłem ją bandażami i… wlazłem do finału z 12. pozycji, ostatniej premiowanej awansem. Otworzyłem sobie tym bramę na Wembley, a to już była dla mnie wycieczka krajoznawcza. Pierwszy raz w życiu widziałem tak olbrzymi stadion. Było na nim 100 tysięcy ludzi! I ja w tej świątyni żużla pośród nich. Wchodziłeś tam i czułeś magię nazwisk kręcących się obok ciebie Barry’ego Briggsa, Ovego Fundina, braci Boococków czy Plechanowa, którego nieźle swego czasu wydymano. W decydującym biegu jechał na prowadzeniu po złoto IMŚ, lecz mu tę bajkę przerwano i zarządzono powtórkę.

Zaliczyłem ten finał i byłem szczęśliwym 25-latkiem, zajmując honorowe, przedostatnie miejsce. Z jedną nogą, na bidnej jawce i oponie piszczałce. Tuzy jechały na dunlopach, a my – z bloku wschodniego – na czeskich barumach. O istnieniu tych pierwszych nie mieliśmy jeszcze nawet pojęcia. Ole Olsen zwyciężył wówczas z kompletem punktów na dwuzaworowej jawie, nie była to jednak zwykła jawa, lecz specjalnie przyszykowana dla pana Olsena, z wszelkimi nowinkami. Taka, która do powszechnej sprzedaży mogła trafić dopiero po pewnym czasie. Dla pana Maugera przyszykowano podobną.

Prześladowały mnie te kontuzje, a mimo to mam świadomość, że szczęście się do mnie uśmiechało, i to bardzo szeroko. 1974 rok, walczymy na chorzowskim Stadionie Śląskim w jednej z rund Złotego Kasku. Nie tylko o trofeum, lecz również o miejsce w składzie na finał drużynowych mistrzostw świata, który miał zostać rozegrany na tym samym obiekcie. Po dwóch biegach miałem na koncie pięć punktów. W kolejnym jechałem drugi, za Zenkiem Plechem. Spod tylnego koła jego motocykla wystrzelił jednak kamień, przebił moje okulary i rozwalił oko. Oj, sporo było wtedy leczenia, lecz udało się wzrok uratować. Nawet mogłem później to oko puszczać. Do żony, rzecz jasna… Przeszedł mi jednak koło nosa finał indywidualnych mistrzostw Polski w Gorzowie, na moim ulubionym torze, gdzie zawsze radziłem sobie wybornie. Te przykłady można, niestety, mnożyć.

W meczu ligowym debiutowałem w 1968 roku, kiedy to do Częstochowy przyjechała Polonia Bydgoszcz. Punktów nie zdobyłem, o czym już wspominałem, lecz czwórka z fizyki wpadła. Za odwagę. Ten zerowy dorobek w debiucie nie napaskudził jednak w ligowych statystykach dotyczących całej mojej kariery. Otóż gdyby wziąć pod uwagę wszystkie moje starty dla Włókniarza na przestrzeni lat, to wyjdzie średnia biegopunktowa 2,26 z okładem. Daje to niespełna 12 oczek na mecz, co mogę dziś skomentować krótko: chciałbym mieć w drużynie równie skutecznego zawodnika. Takie były jednak czasy, że dobrych i bardzo dobrych jeździło wówczas w Polsce wielu: Jancarz, Plech, Woryna, Waloszek, Szczakiel, Mucha, Gluecklich, Kasa i inni. No, było się z kim ścigać.

Do finału IMŚ dojeżdżałem trzykrotnie – dwa razy walczyłem na Wembley, raz w Chorzowie. Wyrównaną walkę z Zachodem mogliśmy wówczas toczyć do 1973 roku, kiedy wszyscy ścigaliśmy się na dwuzaworowych jawkach. Później nastały dla krajowego żużla siermiężne czasy. Przyszła rewolucja techniczna, za którą myśmy nie nadążali. Sprzętowo Zachód uciekał, w związku z czym wywalczenie pięciu punktów w finale IMŚ można było uznawać za całkiem udany występ.

Sześć razy powoływano mnie na finały DMŚ. Dorzuciłem się do dwóch srebrnych medali i dwóch brązowych. Niekiedy byłem jednym z najlepszych, a niekiedy szło gorzej, jednak generalnie rzecz biorąc, średnia wychodziła przyzwoita. Bywało też i tak, że na podium się nie mieściliśmy, a ja zdobywałem najwięcej punktów.

W 1975 roku, gdy dokuczało mi kolano, zostałem w Częstochowie wicemistrzem kraju. Wygrał Edek Jancarz, trzecie miejsce zajął Paweł Waloszek. Za ogromny sukces poczytuję sobie triumf w Złotym Kasku 1976. Nie był to wówczas, jak dziś, niechciany turniej, przed którym wzbraniali się wszyscy najlepsi, śląc zwolnienia lekarskie. Impreza miała silną markę, a zwycięstwo w cyklu znaczyło niekiedy więcej niż złoty medal IMP. Złoty Kask składał się z ośmiu zawodów, przy czym do klasyfikacji liczyło się każdemu sześć najlepszych występów. Zwycięzca był więc uznawany za najlepszego zawodnika w sezonie, całkiem zresztą słusznie. Już jako 22-latek zająłem w turnieju trzecie miejsce, kończąc za Edkiem Jancarzem i Heniem Gluecklichem, a przed wieloma tuzami.

Dość jednak liczb. Żużel to ludzie. To twarze. Czasem umorusane, a czasem upierdolone. Żużel to przygoda życia i kopalnia anegdot. Miałem to szczęście, że współtworzyłem drużynę uchodzącą za najostrzej jeżdżącą w historii Polski, do czego przykładali się Józek Jarmuła, Zenek Urbaniec, Jurek Bożyk, Czesiek Goszczyński czy Jurek Kowalczyk. Co tu dużo gadać – iskry szły! Zwłaszcza wtedy, gdy na torze pojawiał się Józek Jarmuła, tworząc osobny rozdział krajowego speedwaya. Można o nim księgi przepastne pisać, mimo że – po prawdzie – nic w życiu nie wygrał. Gdyby na sukces zawodnika składał się jeden bieg, dwa, góra trzy, byłby Jarmuła mistrzem niedoścignionym. No ale na sukces pracowało się w pięciu odsłonach, tymczasem przejechanie bez literki (d, t, u, w) pięciu wyścigów graniczyło w jego przypadku z cudem. A to w taśmę wjeżdżał, a to karambolik jakiś przyszykował, zawsze coś… Mówię mu raz:

– Gdybyś lepiej pojechał, tobyśmy zwyciężyli.
– Jak to!? Przecież dwa biegi wygrałem.
– A taśma i upadek?
– Ale najlepszy czas jeszcze wykręciłem!
– Świetnie, Józek, ale za to punktów nie dają.

Z Józkiem odgrywała się jedna wielka komedia. Facet był niezwykle sprawny i równie przystojny, na jego widok dziewczynom w Częstochowie miękły serce i nogi. Poza tym był komandosem, trzy lata odsłużył w jednostce desantowej. Gdy biegał na sali, frunęły za nim długie włosy. Wyglądał jak czarny mustang i właśnie tak go wtedy nazywaliśmy. No i był też Józek fanem języka niemieckiego, takiego z dużą domieszką wojskowych zwrotów. Gdy na obozie w Krynicy zajmowaliśmy ten sam pokój, na drzwiach wisiała kartka: „Tu się mówi tylko po niemiecku”. Do wszystkich odzywał się wtedy w tym języku, a za pasem nosił pistolet.

Na obozach bawiliśmy się często w podchody. Jedna grupa uciekała w góry, a druga ją tropiła. Józek zawsze był w grupie goniącej, dowodząc swoimi wiernymi żołnierzami. Kiedy Jurek Kowalczyk dogonił raz moją grupę, jeszcze w górach Jarmuła odznaczył go „krzyżem żelaznym”. Potem jednak naszły go wątpliwości. Chwilę pomyślał i…

– Zrobiłeś to bez rozkazu. Muszę cię rozstrzelać! – wypalił, sięgając po pistolet. Strach w oczach Jurka stawał się już ogromny, choć oczywiście skończyło się na żartach. Na torze Jarmuła nie miał jednak dla rywali litości.

Józef Jarmuła i Marek Cieślak.

Nasza fascynacja Józkiem szprechającym po niemiecku minęła w chwili, gdy odwiedziła nas pewnego razu pani doktor, ginekolog. Usłyszała tę jego gadkę i za cholerę nie mogła nic zrozumieć. Okazało się, że pani doktor niemiecki zna perfekt, tymczasem Józek pieprzył tylko głupoty jakieś, łącząc pojedyncze słowa bez żadnego związku i powtarzając zasłyszane komendy wojskowe. Trzeba było widzieć czerwonego ze wstydu Jarmułę, tłumaczącego się przed panią doktor, że on „tak tylko…”. Mieliśmy wtedy niezły ubaw.

Na torze Jarmuła to był kozak i tyle. Do dziś mamy kontakt, a Józek – mimo że starszy ode mnie o dziewięć lat, rocznik 1941 – wciąż robi pompki i wsiada na żużlowy motocykl. Choć jego jeżdżenie nie przypomina tego sprzed lat. Pamiętam, gdy pojawiłem się w Częstochowie z Atlasem Wrocław, Józek wyjechał właśnie na tor. Jego postawa przykuła w parkingu uwagę Tomka Gapińskiego.

– Trener, ty też tak jeździłeś jak ten chłop tutaj? – zaczął sobie drwić „Gapa”.
– Ten chłop w twoim wieku dwa razy by cię połknął i dwa razy wypluł – wyjaśniłem podopiecznemu, bo wyraźnie nie wiedział, z kim ma do czynienia.

Otóż Józek miał swoje ulubione zagrywki psychologiczne. Niejednokrotnie szedł się przebierać do szatni gości, a musicie wiedzieć, że miał w zwyczaju owijać całe ciało bandażami. Na wypadek karambolu, który – ma się rozumieć – przewidywał z góry. Wszyscy patrzyli, jak Józek wyciąga po kolei te swoje bandaże i zamienia się w mumię. Już wtedy mieli lekko dosyć i niektórych zaczynała chwytać tak zwana sraczka przedstartowa. Pewnego razu punkt kulminacyjny miał jednak dopiero nadejść. Jarmuła w końcu wstał, cały sztywny, cały na biało, i zapytał:
– Ty, jak ty się nazywasz?
– Jestem Proch – odezwał się Bolek Proch, swego czasu medalista IMP, klasowy zawodnik.
– Zetrę cię dziś na proch – zagroził Józek, zaglądając mu głęboko w oczy, niczym śmierć. Było wtedy i po Prochu, i po całej Polonii Bydgoszcz.

Barwna postać z tego Józka… Gdy po meczu przyjeżdżał do mnie w gości, żona z miejsca zwijała dywan. Moja żona rzecz jasna, bo Jarmuła żon miał zawsze kilka i nigdy nie było wiadomo, która jest akurat na topie. No więc gdy tylko dziabnął sobie kielicha, zaraz się przewracał i wszystko lądowało na podłodze. Nie chodzi o to, że Bóg wie jakie pijaństwo się odprawiało, nic z tych rzeczy. Przechylaliśmy tylko po maluchu. Józek nałogowo nie pił, po prostu lubił się pokazać. A wtedy jeden kieliszek czy dwa pozbawiały go czucia w nogach i rękach.

Z reguły było wesoło, ale niekiedy smutno. Tych medali DMP wywalczyłem dla Włókniarza pięć: złoty, dwa srebrne i dwa brązowe. Ramię w ramię z Jarmułą, który miał jednak pewną dziwną przypadłość – mianowicie gdy tylko zbliżał się ważny mecz wyjazdowy, łapały się go różne choróbska. Zamiast Józka mieliśmy wtedy zwolnienie lekarskie i było to tak samo przewidywalne jak fakt, że po nocy przychodzi dzień. Ciekawe…

Dziś Józek jest już ustatkowanym starszym panem, lecz ułańska fantazja mu pozostała. Jakiś czas temu poinformował, że ma dla mnie pewną propozycję.
– No, słucham, gadaj śmiało.
– Wiesz, Marek, chciałbym kiedyś leżeć na cmentarzu obok ciebie.

Zaskoczył mnie, choć mogłoby się wydawać, że lata znajomości element zaskoczenia winny wykluczać. Popatrzyłem na niego i mówię tak:
– Nie ma problemu, ale pod jednym warunkiem: Ja leżę od krawężnika! Żebyś mnie w płot nie wsadził!

Rychło się okazało, że przystanie na propozycję Józka obarczone było ryzykiem. Otóż miał on pomysł, by cała mistrzowska drużyna Włókniarza z 1974 roku leżała sobie na cmentarzu w kółeczku i żeby pośrodku stał motocykl.

– Jeszcze byśmy kasę na tym zrobili. – Jarmule zaświeciły się oczy.
– Józek, ale po co ci kasa w niebie? Przecież wszystko mamy tam za free – zbiłem go z tropu. I zeszliśmy na tematy ziemskie.

Zapytałem Józka, czy chodzi jeszcze na baby, bo kiedyś był pierwszy w temacie.

– No coś ty! – oburzył się.
– To co teraz robisz?
– Modlitwa, modlitwa i jeszcze raz modlitwa.

Najgorsze, że z tą cmentarną drużyną w kółeczku Józek… nie żartował. Poinformował mnie, że rozmawiał z arcybiskupem metropolitą częstochowskim Wacławem Depo. Podzielił się z duchownym pomysłem, zaznaczając przy okazji, że elegancko by wyszło, gdyby drużyna spoczęła na cmentarzu pod Jasną Górą, tam gdzie leżą mnisi.

– A co z Zenkiem Urbańcem i Czesiem Goszczyńskim? Na komunalnym już leżą, trzeba by ekshumować – zagadnąłem.
– Biskup mówi, że trudna sprawa, ale do załatwienia.

Jak Józek gadał głupoty, tak gada nadal, ale fajny z niego kompan. Adrenaliny poszukiwał też na motolotni, a jego opowieści mroziły krew w żyłach. Wspominał, że sobie raz ćwiczył wieczorne loty, no i chciał wyłączyć światło. Pomyliły mu się jednak klawisze i zamiast tego wyłączył silnik. A że leciał nisko, to zarył w kartofle. Mówił, że gdyby leciał wzdłuż sadzonki, toby wylądował, ale że leciał w poprzek, to zarył dziobem. Raz zapragnął mi zrobić przyjemność i zabrać mnie w taką przejażdżkę. Siadłem za nim, rozpędzamy się, a tu buch – skrzydło się podniosło. Zapomniał przykręcić.

– Dobrze, że teraz, a nie później. Lecę po klucze, kontruję i lecimy – uśmiechnął się.
– Nie, nie, Józek. Ja już se polatałem, ja już serdecznie dziękuję.

Zostałem na ziemi.

CDN

MAREK CIEŚLAK, WOJCIECH KOERBER

Książka „Pół wieku na czarno” jest dostępna w sprzedaży internetowej – m.in. na www.empik.com oraz www.labotiga.pl – w księgarni internetowej krakowskiego wydawnictwa SQN.