fot. archiwum Egona Mullera
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Witajcie Kochani ponownie. Kolejny sezon dobiegł końca, więc będzie zapewne nieco więcej miejsca na moje wspominki. Niektórzy lubią stare historie, to niech sobie czytają. 

 

Tytuł mistrza świata ponownie trafił do Bartka Zmarzlika i nie pozostaje mi nic innego, jak mu się nisko kłaniać. Niewielu udaje się bowiem w kolejnym roku udowodnić, że jest się ponownie tym najlepszym zawodnikiem świata. Ja, jak doskonale wiecie, w 1983 roku byłem najlepszy w Norden i oczywiście chciałem zrobić wszystko, aby w kolejnym finale, w szwedzkim Goeteborgu, wypaść równie dobrze. Założenie było proste – dobrze się do sezonu przygotować i robić wszystko, aby uniknąć jakiejkolwiek kontuzji. Jak się bardzo chce, to też „głowa” ma ciśnienie i trzeba umieć sobie z tym radzić.

Półfinał i finał kontynentalny poszły zgodnie z planem. Niestety, cały misterny plan „szlag trafił” w finale na torze w Goeteborgu. Nie ukrywam, że w tamtym sezonie, aby zaskoczyć innych, eksperymentowałem trochę sprzętowo i te moje doświadczenia sprawiły dokładnie  tyle, że o swoim występie w finale w Goeteborgu chciałem jak najszybciej zapomnieć. Było po prostu słabo. Jak na mnie, bardzo słabo. Nie tak, jak być powinno. Tytuł w klasyku przepadł, ale był przecież jeszcze długi tor, na którym też przecież nie byłem bez szans na końcowy sukces.

Finał rozgrywany był w Herxheim. Wyobraźcie sobie, na trybunach trzydzieści tysięcy widzów i to w Niemczech, gdzie dziś się cieszymy, kiedy na żużlu jest parę tysięcy. Oczywiście główne „zagrożenie” w walce o złoto było ze strony Erika Gundersena czy Karla Maiera. Ten ostatni i Christoph Benzl startowali wówczas na silnikach, które przygotowywał nie kto inny, jak były żużlowiec, później handlarz samochodów, a na końcu doskonały tuner, Hans Zierk. Ja byłem wtedy związany umową z Otto Lantenhammerem, którego silniki przywiozły mi trzy złota na długim torze i jedno, najważniejsze, w klasycznej odmianie speedwaya.

Jakie „schody” mnie czekają w finale wiedziałem już po treningu. Miałem bardzo słabe czasy, silniki były pozbawione odpowiedniej mocy. Było, jak było. Mówi się trudno, jedzie się na tym, co jest. Moje problemy były widoczne gołym okiem dla moich rywali, a czasy, a raczej relacje zawodników, parę dekad temu były inne aniżeli dziś, Było zdecydowanie więcej życzliwości. Podszedł do mnie Jiri Stancl i zaproponował, żebym pożyczył silnik od Alesa Drymla. Jiri zapewniał, że silnik jest naprawdę dobry i można na nim powalczyć o fajny wynik. Wyobraźcie sobie, że skończyło się tak, że między biegami zmienialiśmy silnik, a ostatnią śrubę wkręcono praktycznie w momencie, kiedy po przerwie na równanie moi rywale wyjechali już na tor. Moja sytuacja się zmieniła i dzięki życzliwości czechosłowackich kolegów do końca miałem szansę na wywalczenie medalu mistrzostw świata. W finałowej fazie zawodów ponownie uśmiechnęło się do mnie szczęście.

W półfinale zawodów odpadł Willi Duden. Nie miał „nic do roboty”, więc podszedł do mnie i mówi tak: „ Egon, dzisiaj ewidentnie twój sprzęt nie jedzie najlepiej. W bagażniku mam doskonały silnik Weslake. Nikomu innemu bym go nie pożyczył, ale Tobie na finał pożyczę”. Pytam się go za ile. „Za pięć tysięcy marek”. Myślałem, że się przesłyszałem. Jednak nie. Duden dobrze znał moją markę marketingową i chyba wiedział, że wygrywając finał jakoś sobie tę kwotę później  odbiję. Zacząłem się zastanawiać. Erik Gundersen miał już tytuł zapewniony. Czy zatem opłaca mi się płacić tyle za jeden bieg, który i tak nie da mi tytułu mistrza świata? Negocjacje skończyły się układem następującym: Jeśli wygram finał na silniku Dudena, dostanie swoje pięć tysięcy marek. Jeśli zajmę inną pozycję, będziemy się targowali.

Wiecie co? Miałem „nosa”, że wykonałem w ogóle start próbny. To była rakieta. Bez próbnego startu motocykl bym dociążył na starcie i przy jego mocy pewnie skończyłbym w trybunach. Ze startu w finale wyjechałem i robiłem swoje. W pewnym momencie się obejrzałem i jakieś siedem, osiem metrów za mną jechał Gundersen. Bez problemu finał wygrałem i ostatecznie wywalczyłem tytuł wicemistrzowski. To jednak nie był dla mnie koniec finału. Po powrocie do parkingu usiadłem. Wywiady i inne „procedury”. W pewnym momencie jednak z kafejki położonej obok zaczął dobiegać mocny harmider i krzyki. Mówię do stojących obok mnie osób: „Tak się zdarza przy takiej liczbie kibiców, że niekiedy ręcznie wyjaśniają sobie to, który zawodnik był lepszy”. Jeden z nich ze spokojem mi odpowiada. „Egon, to nie fani tylko Twoja żona ręcznie wyjaśnia sobie sprawy z jakimś kibicem”. Nim zdążyłem zareagować było już po wszystkim.

Jak mi później Christel opowiadała, jeden z fanów zaczął podczas zawodów w kafejce „jechać” po mnie, że jestem dupkiem i zająłem… tylko drugie miejsce w mistrzostwach. Później dorzucił jeszcze bardziej niecenzuralne słowo i zaczęły się rękoczyny. Zostali rozdzieleni przez kibiców. Jako, że kobiet nie bije się nawet kwiatkiem, sprawy nie odpuściłem i skończyła się ona w sądzie. Mój fan został orzeknięty winnym. Jak widzicie poza torem też było „wesoło”. Wracając do sportu. Do dziś uważam, że złoto z Erikiem przegrałem nie umiejętnościami. a sprzętowo. Rzadko się bowiem zdarza, aby w finale trzy razy zmieniać to na czym się danego dnia jedzie. Swoją drogą, ciekawe czy dziś są aż tacy przyjaciele w żużlu, aby w finale światowym wspierać się sprzętowo. Jak sądzicie?

Z tego co się orientuję, Bartosz Zmarzlik doskonale wie, jak wykorzystać swoje sukcesy medialnie i za tę umiejętność szacunek. Im więcej o żużlu w mediach, tym zawsze dla dyscypliny lepiej. Mnie jednak kiedyś jedna wizyta w telewizyjnym studio „zgubiła” na tyle, że od jednej ze stacji na rok dostałem „bana” na pokazywanie mojej osoby. W którymś z wcześniejszych odcinków pisałem o swojej samochodowej  wyprawie w latach 80. na zawody do Związku Radzieckiego. Jechaliśmy przez Polskę i bardzo mocno rzucały się w oczy dla przybyszów z „zachodu” braki zaopatrzeniowe w Waszych  sklepach.

Poszedłem do programu, który prowadził popularny wówczas moderator, Jorga Wontorra. Permanentnie mnie denerwował, „wiercąc” dziurę w brzuchu o to, ile ja na tym swoim żużlu zarabiam. Wiecie, jak jest. Pieniądze lubią ciszę. Palnąłem dla żartu i aby go „podkręcić”, że dostałem właśnie propozycję wzięcia udziału w najcięższym rajdzie samochodowym świata. Honorarium jednak wysokie, bo całe 100 tysięcy marek i ja w to wchodzę. Prowadzący zdębiał, ale oczywiście zapytał, kiedy impreza się zaczyna i co to dokładnie za rajd. Ja odpowiedziałem, że chodzi o przejechanie Polski w całości  samochodem pełnym wędlin…

Uwierzcie, że absolutnie nie chciałem nikogo obrazić, tym bardziej kraju, który lubię i w którym miałem i mam przyjaciół. Bezmyślnie palnąłem. Natychmiast zrobiła się zadyma. O ile pamiętam, w jakiejś przerwie musiałem opuścić studio telewizyjne, a stacja podjęła decyzję, iż redakcja sportowa ma nie montować materiałów, w których ja bym się pokazywał. Było przezabawnie. Relacje z zawodów nie pokazywały ani biegów z moim udziałem, ani mojej osoby nawet w wypadku wygrywania zawodów. Muller był pierwszy, a pokazywano tych, co zajmowali dalsze pozycje. Wniosek jest prosty. Żarty czasami lepiej przemyśleć, tym bardziej, jeśli się je „rzuca” live. Koniec. Dziś było przydługo, ale mnie dawno tu nie było. Do następnego…

CZYTAJ TAKŻE:

Żużel. Krzysztof Kasprzak: Różnica między 1. Ligą, a Ekstaliga się zaciera. Było 6 ofert – PoBandzie – Portal Sportowy (po-bandzie.com.pl)

Żużel. Dwa lata Dudka w Toruniu. Jest gorzej niż w Zielonej Górze – PoBandzie – Portal Sportowy (po-bandzie.com.pl)