Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kilka lat temu w trybie awaryjnym do toruńskiej drużyny sprowadzony został Jack Holder. Młody Australijczyk pokazał się z dobrej strony, więc zakotwiczył w Grodzie Kopernika na dłużej i zaczęto wiązać z nim spore nadzieje na przyszłość. Co prawda, po obiecującym początku zaliczył znaczący spadek formy, ale dostał szansę na rehabilitację i zdołał poprawić swoją skuteczność. Wydawało się, że po tym chwilowym przestoju jego kariera zacznie nabierać rozpędu, jednakże przed rokiem znowu nagle spuścił z tonu i wielokrotnie nie przypominał siebie sprzed kilku miesięcy. To sprawiło, że w sezonie 2023 zabrakło dla niego miejsca w zespole spod znaku anioła i po nieco ponad pięciu latach jego drogi z Toruniem musiały się rozejść. Ostatecznie zawodnik przeniósł się do drużyny z Lublina i teraz tam będzie próbował z powrotem wskoczyć na znacznie wyższy poziom. 

 

Był rok 2017. Toruńska drużyna przystępowała do rozgrywek jako Drużynowy Wicemistrz Polski, ale po odejściu Martina Vaculika nie dysponowała już tak mocnym składem i po raz pierwszy od dekady była zmuszona walczyć o utrzymanie w najwyższej klasie rozgrywkowej. Na domiar złego, zespół był trapiony przez kontuzje, więc w pewnym momencie konieczne stało się ściągnięcie posiłków z zewnątrz, aby uzupełnić meczowe zestawienie i spróbować zasypać pojawiające się luki. Wybór padł na 21-letniego wówczas Jacka Holdera, który na co dzień ścigał się w lidze brytyjskiej. To był rzecz jasna młodszy brat Chrisa, który wtedy zaliczał już dziesiąty z rzędu sezon z aniołem na piersi i stawał się coraz większą legendą klubu z Grodu Kopernika. Wydaje się, że wielu sympatyków toruńskiego żużla marzyło, żeby kiedyś ujrzeć obu braci w żółto-niebiesko-białych barwach, więc to była bardzo atrakcyjna perspektywa. Pod względem formalnym całe to przedsięwzięcie nie należało do najłatwiejszych, ale dzięki wsparciu i zaangażowaniu wielu osób, wszystko udało się dopiąć. 

– Z naszej perspektywy to było najrozsądniejsze i najbardziej logiczne rozwiązanie, na jakie wtedy mogliśmy się zdecydować. Dołożenie do zespołu brata jednego z naszych najważniejszych zawodników sprawiało, że łatwiej było wszystko zorganizować w zakresie jego startów w Polsce. Wiadomo było, że Chris otoczy go opieką i będzie dla niego dużym wsparciem, jeżeli chodzi o doskonalenie umiejętności i stopniowe zadomawianie się w naszej lidze. W tamtym czasie raczej nie mieliśmy zbyt wielu alternatyw. Uważam, że trudno byłoby znaleźć innego zawodnika, który okazałby się równie dobrze wyszkolony i mógłby w miarę szybko oraz sprawnie wejść do naszej ligi. Dla nas ten krok wydawał się całkowicie naturalny i nie był nawet specjalnie dyskutowany. Skoro posiadaliśmy Chrisa, to dlaczego nie mielibyśmy skorzystać z okazji, żeby posiadać też Jacka? Postrzegaliśmy to jako bardzo perspektywiczny ruch pod kątem przyszłości – zdradza Adam Krużyński, Przewodniczący Rady Nadzorczej toruńskiego klubu.

„To było jak spełnienie marzeń”

Młodego Holdera nie trzeba było długo namawiać na współpracę. – Jack zdawał sobie sprawę, że powinien pojawić się w polskiej lidze, żeby rozwinąć się jako żużlowiec i zwiększyć swoje szanse na zrobienie poważnej kariery. Starty w naszym kraju otwierały mu drogę do lepszego sprzętu, regularnej rywalizacji ze światową czołówką i zbudowania sobie szeroko rozumianego zaplecza, dzięki któremu mógłby wchodzić na coraz wyższy poziom. Na bazie doświadczeń Chrisa, dla niego było jasne, że trzeba podjąć to ryzyko i pokazać się w Polsce, będąc jeszcze bardzo młodym zawodnikiem – zapewnia działacz. Jack nie był anonimową postacią dla Torunia. Wcześniej wielokrotnie wpadał tu ze swoim bratem, a poza tym w 2016 roku miał okazję pokazać się na Motoarenie podczas towarzyskiego meczu na rzecz Darcy’ego Warda po jego poważnym wypadku, który zmusił go do przedwczesnego zakończenia kariery.

– Wiedzieliśmy, że ktoś taki funkcjonuje w żużlowym światku i próbuje swoich sił w tym sporcie. To nie było tak, że braliśmy kota w worku i decydowaliśmy się na ten transfer w ciemno. Mieliśmy świadomość, że to jest utalentowany i obiecujący zawodnik młodego pokolenia, dlatego w odpowiednim momencie włączyliśmy go w struktury naszego klubu – przekonuje Krużyński. – Gdy Jack pojawił się w Toruniu, to jawił się jako niezwykle skromny i jeszcze nieotwarty na ludzi człowiek. To nawet trochę nas zdziwiło, bo wydawało się takie nieaustralijskie. Szybko zdaliśmy sobie jednak sprawę, że jest przesympatycznym młodzieńcem, który garnie się do żużla i chłonie wszystko jak gąbka – dodaje nasz rozmówca.

– Myślę, że dla tak młodego człowieka to było jak spełnienie marzeń. W jego głowie z pewnością jawiła się wizja, że kiedyś mógłby tu startować i podążać śladami swojego brata, który od lat był związany z Toruniem, wiele przeżył w tym miejscu i sporo zawdzięczał temu ośrodkowi. Ogromne wrażenie robił na nim nasz nowoczesny stadion. W naszej lidze stykał się z potężnym profesjonalizmem. Zobaczył również, z jakiego zaplecza mogą korzystać zawodnicy startujący w naszym klubie. To wszystko, co go tutaj otaczało, dość mocno różniło się od tego, co on znał z Australii czy nawet z Anglii, więc musiało robić na nim niemałe wrażenie – sugeruje Krużyński. Działacz nie ukrywa jednak, że na początku trzeba było mocno pomóc Australijczykowi.

„Poczuliśmy się odpowiedzialni za pomoc w rozkręceniu jego kariery”

– Nie powiedziałbym, że Jack przyjechał do Torunia tak jak stał, z niewielkim plecaczkiem na plecach, jak zwykło się mawiać w odniesieniu do niektórych jego rodaków, którzy wcześniej rozpoczynali swoją przygodę z polską ligą. Prawda jest jednak taka, że w zakresie wyposażenia żużlowego potrzebował praktycznie wszystkiego, żeby w ogóle myśleć o równorzędnej rywalizacji w naszej lidze. Jako klub musieliśmy zaopatrzyć go w zasadzie od podstaw, ale taka była nasza rola i tego dopilnowaliśmy. Trzeba było stworzyć mu takie warunki, żeby swobodnie mógł stawiać pierwsze kroki w naszym kraju i tak też się stało – słyszymy od Przewodniczącego Rady Nadzorczej toruńskiego klubu. – Poczuliśmy się odpowiedzialni za pomoc w rozkręceniu jego kariery. Myślę, że dobrze nam to wyszło, bo od tamtego momentu wokół niego zaczęło dziać się coś pozytywnego, a on sam znalazł się w zupełnie innym miejscu i zaczął być postrzegany w inny sposób – podkreśla Jacek Frątczak, który w tamtym czasie był menagerem zespołu z Grodu Kopernika.

– Ja wcześniej w ogóle nie znałem Jacka, ale do naszego pierwszego spotkania podeszliśmy z uśmiechem na ustach i pozytywnym nastawieniem, więc na pewno dobrze to wspominam. Wtedy wszystko działo się bardzo szybko i spontanicznie. Nie było czasu na wielkie filozofowanie czy przesadnie długie rozważania. My po prostu zorganizowaliśmy mu wszystko, co było trzeba i zabraliśmy się do pracy. Jack przed pierwszym swoim meczem w barwach toruńskiej drużyny przyjechał do nas na trening. Ja obserwowałem go z murawy i już wtedy widziałem, że idzie jak po sznurku. Optycznie zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Byłem nawet zaskoczony, że wcześniej nie dostał żadnej szansy w polskiej lidze – opowiada Frątczak.

„Liczyłem na dobre występy Jacka, bo byliśmy na siebie skazani”

Ligowy debiut z aniołem na piersi Jack zaliczył przy okazji wyjazdowego meczu torunian w Lesznie. Jego drużyna przegrała 37:53, ale on zdobył aż 13 punktów z trzema bonusami w sześciu startach. – Wszyscy mieliśmy świadomość, że to może być zawodnik nietuzinkowy, ale chyba nikt nie spodziewał się aż tak dobrego debiutu – przyznaje Krużyński. W kolejnych meczach być może nie notował już tak spektakularnych rezultatów, ale za każdym razem dorzucał cenne punkty do dorobku zespołu i przyczynił się do obrony ekstraligowego bytu przez torunian. Ostatecznie Australijczyk zdążył wystąpić w czterech spotkaniach rundy zasadniczej, w których wykręcił średnią 1,905, a potem doszedł do tego jeszcze dwumecz barażowy z wicemistrzem pierwszej ligi, po którym jego biegopunktówka osiągnęła wartość 1,828. W przypadku debiutanta należało postrzegać to jako bardzo dobry wynik.

– Nie ukrywam, że liczyłem na dobre występy Jacka, bo my w tamtych okolicznościach byliśmy na siebie skazani. Na szczęście to był dobry wybór i mieliśmy z niego olbrzymią pociechę. Komuś mogło się wydawać, że on będzie startował z tylnego szeregu, ale w rzeczywistości bardzo szybko zaczął wysuwać się na pierwszy plan – analizuje Frątczak. – Jack pozytywnie nas zaskakiwał i wnosił do naszej drużyny więcej, niż mogliśmy oczekiwać. Chyba nikt nie zakładał, że tak szybko będzie w stanie wejść na tak wysoki poziom. Wiadomo, że musiał się wiele nauczyć, ale już na samym początku dysponował sporymi umiejętnościami, więc nie miał wielkiego problemu, żeby pokazywać się z dobrej strony. Niejeden młody zawodnik potrzebuje czasu, żeby zbudować wyższą skuteczność i stać się mocnym ogniwem zespołu, ale on stawiał bardzo duże kroki naprzód i rozwijał się szalenie dynamicznie – ocenia Krużyński.

„Nikt nie wyobrażał sobie, żeby miało go zabraknąć”

Swoimi dobrymi występami z 2017 roku młodszy z braci Holderów przekonał toruńskich włodarzy do pozostawienia go w składzie na dłużej. – Jack momentalnie stał się na tyle ważnym zawodnikiem w naszej drużynie, że nikt nawet nie wyobrażał sobie, aby w późniejszym czasie miało go u nas zabraknąć. Myślę, że dla niego to wiele znaczyło, że tak szybko zdołał się tutaj zaaklimatyzować i praktycznie od razu mógł rywalizować na równi z innymi. Pamiętamy przecież, że już w swoich pierwszych meczach był w stanie wygrywać z najlepszymi zawodnikami. To pokazywało mu, że może przebić się w tym środowisku i sięgać po wiele korzystnych rezultatów. W Toruniu mogliśmy wtedy mówić o olbrzymim szczęściu, że pojawił się u nas tak młody człowiek, który z marszu potrafił tak wiele nam dać – komentuje Przewodniczący Rady Nadzorczej toruńskiego klubu.

W 2018 roku Jack zaliczył pierwszy pełny sezon w barwach toruńskiego klubu i udowodnił, że wcześniejsze dobre wyniki nie były dziełem przypadku. Co prawda zdarzały mu się słabsze mecze, ale potrafił też być bardzo mocnym punktem zespołu z Grodu Kopernika. Ostatecznie zakończył rozgrywki ze średnią 1,708, pokazując, że zdołał utrzymać pewien poziom. – Jack w tamtym czasie nie musiał za dużo mieszać w sprzęcie i żonglować zębatkami, bo przeważnie wszystko mu pasowało. Na dodatek potrafił też dobrze wystartować, a na torze okazywał się pozytywnym łobuzem, który nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Jeżeli był szybki, to gryzł nawierzchnię do samego końca i właśnie tym najbardziej procentował w moich oczach – zaznacza Frątczak.

„Dla niego każdy bieg był przygodą”

– W 2017 roku dostaliśmy zgodę, żeby Jack jeździł na pożyczonym silniku pochodzącym ze stajni Ryszarda Kowalskiego. Przed kolejnym sezonem udaliśmy się natomiast do warsztatu Pana Ryszarda w Cierpicach i poprosiliśmy go o przygotowanie nowego silnika już specjalnie dla Jacka. Na szczęście się zgodził i zapewnił mu świetną jednostkę, na której przejeździł praktycznie cały sezon. Jack wcześniej określił czego by oczekiwał i już na etapie przedsezonowych sparingów stwierdził, że to jest to, czego potrzebował. Wiadomo, że czasami pojawiały się jakieś problemy z mocą czy odpowiednią regulacją, ale generalnie to u niego zagrało – opowiada o technicznych niuansach ówczesny menager „Aniołów”.

– Ja myślę, że Jack, stając wtedy pod taśmą, za dużo nie rozmyślał, kto jest jego rywalem. Czasami może nawet nie miał takiej świadomości. Dla niego każdy bieg był swego rodzaju przygodą i postrzegał go jako małe mistrzostwa świata. Na torze nie brakowało mu brawury, zadziorności i młodzieńczej fantazji. Było widać, że jeździ z przeświadczeniem: „kto jak nie ja i kiedy jak nie teraz”. Nawet jak przydarzały mu się słabsze wyścigi wynikające choćby z nie do końca trafionych ustawień sprzętu czy popełnianych błędów, to on się tym nie zrażał – sygnalizuje Krużyński.

– Jackowi w tamtym czasie na pewno brakowało jeszcze objeżdżenia na polskich torach, dlatego pod tym względem musiał nabierać doświadczenia. On wychowywał się na krótkich i technicznych owalach, gdzie nawierzchnie przeważnie były bardzo wymagające, natomiast w Polsce zastał nieco inne realia. Jemu sprzyjały przede wszystkim mniejsze tory i trudniejsze warunki, z kolei na dużych i twardych owalach, gdzie większe znaczenie ma właściwa regulacja i prędkość motocykla, a nie umiejętności, szło mu trochę gorzej. Po prostu potrzebował czasu, żeby się z tym obyć – zwraca uwagę Frątczak.

„Na nas obu spoczywała wielka odpowiedzialność”

Warto zaznaczyć, że w 2018 roku Jack jeździł z pozycji rezerwowego, więc miał utrudnione zadanie, bo nigdy tak naprawdę nie wiedział, kiedy pojawi się na torze. – Dla niego to nie było komfortowe, jednakże nie dawał nam tego szczególnie odczuć. Na pewno nie wywoływał żadnych konfliktów czy awantur z tego tytułu. Ja widziałem, że on momentami był niezadowolony, ale mimo wszystko starał się mnie zrozumieć. Zawsze rozmawiałem z nim przed meczem, nakreślałem mu plan działania i sygnalizowałem, jak może rozwinąć się sytuacja. Myślę, że podchodził do tego z należytym profesjonalizmem i spokojem, doceniając przede wszystkim to, że może z nami być i pokazywać się w naszej lidze – wspomina Frątczak.

– Na nas obu spoczywała wtedy wielka odpowiedzialność. Mieliśmy świadomość, że jeśli Jack zastępuje któregoś z zawodników, to ta decyzja musi obronić się na torze, bo inaczej ludzie nie dadzą nam żyć. Nieraz śmiałem się do niego, że w danym biegu musi przywieźć nam konkretną liczbę punktów, bo inaczej nie wyjdziemy z tego w jednym kawałku. Z jego strony była wtedy odpowiedź, żebym mu zaufał i dał szansę, a on zrobi, co będzie do niego należało. Prawda jest taka, że w żużlu dobre decyzje, które dają oczekiwany efekt, często są niezauważane, natomiast posunięcia, które okazują się błędne, przeważnie są szeroko komentowane. Można mieć dobry plan, ale na końcu i tak potrzeba przede wszystkim szczęścia oraz odpowiedniego poskładania się wszystkich elementów, żeby to zadziałało – opowiada ówczesny menager torunian.

„Trochę się bałem, że będzie u niego za dużo luzu”

Nie jest wielką tajemnicą, że młodszy z braci Holderów szybko stał się jednym z ulubieńców Frątczaka. – Nie przypominam sobie, żebym miał jakieś złe wspomnienia związane z Jackiem. Co prawda, on czasami był wkurzony a to na różne torowe sytuacje, a to na przeciwników, a to na kolegów z zespołu, a niekiedy pewnie i na mnie, ale nigdy nie odczułem, żeby to odbijało się na naszych relacjach. Mnie się świetnie z nim współpracowało. Myślę, że dobrze go poznałem, doszedłem do tego jak ten typ zawodnika „obsługiwać” i jak się z nim porozumiewać. Gdyby dzisiaj ktoś namówił mnie na projekt żużlowy i proponował mi budowę składu, to Jack na pewno byłby jednym z tych zawodników, których chciałbym mieć w swoim zespole – zdradza nasz rozmówca.

– Na początku trochę się bałem, że u niego będzie za dużo australijskiego luzu, ale w rzeczywistości było zupełnie inaczej. On zdawał sobie sprawę, że przed nim gigantyczna szansa i dodatkowa przestrzeń do nauki, dlatego starał się to wykorzystać najlepiej jak umiał. Przed meczami próbował się wyciszyć i budować swoją wewnętrzną motywację, natomiast w trakcie spotkań wydawał się bardzo skupiony na rywalizacji. Pod tym względem nie mogłem mu niczego zarzucić, bo wyglądało to bardzo profesjonalnie – dodaje po chwili.

A jak młodszy z braci Holderów funkcjonował w toruńskiej drużynie na początkowym etapie swojej przygody z polską ligą? – W parku maszyn zajmował miejsce obok Chrisa, ale to było całkowicie normalne i nikt nie miał z tym problemu. Wiadomo, że chciał mieć brata pod ręką, ale to nie było tak, że trzymał się wyłącznie z nim i chował się za jego plecami. Podczas naszych zebrań czy briefingów okazywał się bardzo komunikatywny i chętnie dzielił się swoimi spostrzeżeniami. Kolegów z drużyny na pewno nie postrzegał jako swoich rywali – mimo tego, że od pewnego momentu musiał rywalizować z nimi o miejsce w składzie – więc zawsze był wobec nich szczery i dążył do jak najlepszej wymiany informacji. Jack, podobnie jak i Chris, potrafił pochylać się nad interesem zespołu i taktycznym rozgrywaniem pewnych tematów. Jeździecko czy charakterologicznie bracia dość mocno różnili się od siebie, ale w zakresie podejścia do drużyny wiele ich łączyło – odpowiada Frątczak.

„Przekonaliśmy się, że to tak nie działa”

Po obiecującym początku Jacka w polskiej lidze można było zakładać, że młody Australijczyk stopniowo będzie się rozwijał, ale w 2019 roku zanotował spory regres, a jego średnia spadła do poziomu 1,391. Tamten sezon okazał się jednak strasznie nieudany nie tylko dla niego, ale też dla całej toruńskiej drużyny, która nieoczekiwanie zaliczyła pierwszy w historii spadek do niższej klasy rozgrywkowej. – Pod koniec sezonu 2018 złapaliśmy wiatr w żagle. Wydawało nam się, że już wszystko połapaliśmy i w kolejnym sezonie, do którego przystępowaliśmy w niemalże niezmienionym składzie, pojedziemy spokojnie po swoje. Przekonaliśmy się jednak, że to tak nie działa. Myśleliśmy, że wiemy w jakim kierunku powinniśmy podążać. Liczyliśmy, że od samego początku to wszystko zaskoczy i będzie jechało, ale w rzeczywistości okazało się, że jesteśmy w lesie z formą i prędkością w naszych motocyklach. W żaden sposób nie mogliśmy dokleić się do toru, bo ustawienia ciągle nam gdzieś uciekały – rozpoczyna swoją analizę Frątczak.

– Zaczęliśmy seryjnie przegrywać mecze, więc pojawiła się nerwówka, a potem doszła do tego presja, bo każde kolejne spotkanie jechaliśmy jak o życie. Drużyna spisywała się słabo, więc to w różnym stopniu udzielało się poszczególnym zawodnikom i ciągnęło ich w dół. W takich warunkach nie było wielkiego komfortu pracy. Tempo rozgrywania kolejnych spotkań sprawiało, że nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby pochylić się nad naszymi problemami, złapać oddech i spróbować się przełamać. Sprawy nie ułatwiały spadające na nas krytyczne głosy i klimat, który wytworzył się wokół zespołu. W sezon wchodziliśmy z kontuzją i czuliśmy, że nie będziemy mieli zbyt dużego wsparcia juniorów, co ostatecznie się potwierdziło. Mnie też w pewnym momencie dotknęły poważne problemy zdrowotne, które doprowadziły do tego, że w trakcie sezonu musiałem zrezygnować z dalszej pracy w Toruniu. Zdaję sobie zatem sprawę, że tam zabrakło też mojego wsparcia, żeby pomóc Jackowi czy innym chłopakom i spróbować jakoś to wszystko poukładać – kontynuuje ówczesny menager torunian.

– My wtedy byliśmy rozczarowani postawą praktycznie całej drużyny, a nie tylko pojedynczych ogniw. W tamtym czasie zmagaliśmy się z wieloma kłopotami, począwszy od aspektów torowych, poprzez zmianę menagera, na kwestiach sprzętowych kończąc. Silniki, którymi wówczas dysponował nie tylko Jack, ale też inni zawodnicy, nie niosły ich tak dobrze jak można by oczekiwać. Nie mogliśmy w żaden sposób ustabilizować się jako drużyna, a do tego kulało zarządzanie zespołem. Pod względem organizacyjnym czy sportowym zawodziliśmy na całej linii. Warunki, w których funkcjonowaliśmy, odbijały się na formie poszczególnych zawodników i sprawiały, że trudno było im się podnieść, bo to wszystko po prostu nie działało zbyt dobrze – dopowiada Krużyński. A jak młodszy z braci Holderów reagował na swoją zniżkę formy, która dla niego była pewnego rodzaju nowością? – Jemu to bardzo ciążyło. Wcześniej poczuł, że potrafi, a wtedy kompletnie nie mógł do tego nawiązać – przekonuje Frątczak.

„Spodziewałem się, że to tylko kwestia czasu, kiedy znowu odpali”

Mimo zdecydowanie słabszego sezonu, włodarze toruńskiego klubu nie zrezygnowali jednak z usług Jacka i dali mu szansę na rehabilitację. – Jack, podobnie zresztą jak i Chris, po tym trudnym sezonie nie odmówił klubowi wsparcia. Kiedy wiedzieliśmy już, że pożegnamy się z ekstraligą, to oni zadeklarowali, że chcą z nami zostać i pomóc w powrocie do najwyższej klasy rozgrywkowej. My bardzo to docenialiśmy. Za to należy się wielki szacunek i nigdy tego nie zapomnimy – podkreśla Krużyński.

– My wiedzieliśmy jak ta pierwszoligowa drużyna powinna wyglądać. To miało być połączenie zawodników zaprawionych w pierwszoligowych bojach, którzy od dłuższego czasu dobrze punktują na tym szczeblu ligowym i znają realia tych rozgrywek oraz żużlowców, którzy swoim poziomem przewyższaliby standardy pierwszej ligi. Chrisa i Jacka postrzegaliśmy jako zawodników, którzy nawet po słabszym sezonie w ekstralidze będą w stanie zrobić różnicę na jej zapleczu. Skoro oni chcieli dalej z nami współpracować, to nie wyobrażaliśmy sobie, abyśmy mogli z nich zrezygnować. Wychodziliśmy z założenia, że musimy mieć przynajmniej czterech zawodników w czołowej dziesiątce najskuteczniejszych żużlowców rozgrywek, a oni wydawali się odpowiednimi kandydatami do znalezienia się w tym gronie – tłumaczy toruński działacz.

Postawienie na Jacka ostatecznie wyszło torunianom na dobre. Australijczyk osiągnął średnią 2,625 i okazał się nie tylko zdecydowanym liderem zespołu, który poprowadził „Anioły” do awansu na ekstraligowe salony, ale również najlepszym zawodnikiem pierwszoligowych rozgrywek. – Ja widziałem w nim naprawdę duży potencjał. Spodziewałem się, że jak uporządkuje sobie kwestie sprzętowe i teamowe, to będzie tylko kwestia czasu, kiedy znowu odpali. Jack na tamtym etapie dorósł też do pewnych decyzji, zachowań oraz traktowania żużla w trochę inny sposób, co na pewno mu pomogło. Starałem się też zaszczepić u niego znacznie większy spokój i nieco inny stosunek do różnych torowych sytuacji, bo to wydawało się bardzo ważne – mówi Tomasz Bajerski, który w tamtym czasie był trenerem toruńskiego klubu.

„Szybko doszliśmy do porozumienia z szefostwem toruńskiego klubu”

Warto wspomnieć, że w 2020 roku Jack miał okazję występować również w ekstralidze. To był okres pandemiczny, więc akurat w tym jednym sezonie wprowadzono przepis, dzięki któremu drużyny z najwyższej klasy rozgrywkowej mogły sprowadzać do siebie na zasadzie gościa zawodników z niższej ligi. W pierwotnym zamyśle to miało być zabezpieczenie na wypadek, gdyby któryś z żużlowców zachorował na covid, ale w praktyce kluby korzystały z tego, aby rozwiązywać zupełnie inne problemy i próbować się wzmocnić. Jack trafił ostatecznie do Stali Gorzów, która zmagała się z plagą kontuzji i nie notowała zbyt dobrych wyników.

– W obliczu problemów, które nas dopadły, skorzystaliśmy z zapisu regulaminowego pozwalającego na ściągnięcie zawodnika z niższej ligi. Ja jestem zwolennikiem tego typu rozwiązania. Uważam, że w takim sporcie jak żużel, który jest bardzo urazowy, a składy czołowych drużyn są wąskie i skrupulatnie wyliczone, powinna być możliwość uzupełniania zestawienia meczowego w taki właśnie sposób, jeśli nie wszystkie ogniwa są zdolne do rywalizacji. Na rynku transferowym dostępność zawodników, którzy byliby gotowi z powodzeniem ścigać się w najwyższej klasie rozgrywkowej jest ograniczona, więc trudno jest sensownie załatać luki pojawiające się na skutek kontuzji. W związku z tym powinniśmy mieć możliwość sprowadzenia z innego zespołu kogoś o określonej jakości, żeby różne zdarzenia losowe nie odbijały się tak bardzo na klubie czy poziomie rozgrywek. Nie po to inwestuje się w to tyle pieniędzy i wysiłku, żeby kontuzje tak po prostu miały to zniweczyć – komentuje trener gorzowian, Stanisław Chomski.

W Gorzowie nikt nie miał wątpliwości, że młodszy z braci Holderów będzie dla nich najwłaściwszą opcją. – Uważnie obserwowaliśmy rynek i widzieliśmy jego potencjał oraz predyspozycje, a także dobre zaplecze sprzętowe. Ja wcześniej poznałem toruńskie środowisko, bo byłem tam przez chwilę trenerem, więc wiedziałem czego mniej więcej mogę się spodziewać po zawodniku pochodzącym z tego klubu. Jack był wtedy przedstawicielem młodego australijskiego pokolenia, które wchodziło do wielkiego żużla, więc można było zakładać, że będzie głodny sukcesu i nic nie okaże się dla niego straszne. To był zawodnik, który po prostu pasował do naszego zestawienia – tłumaczy szkoleniowiec. – Szybko doszliśmy do porozumienia z szefostwem toruńskiego klubu, które nie widziało żadnych przeszkód w użyczeniu nam Jacka i podeszło do tego bardzo racjonalnie – podkreśla nasz rozmówca. Włodarze Apatora zdawali sobie sprawę, że utrzymanie kontaktu z ekstraligą może pozytywnie wpłynąć na Jacka, a oni sami będą mieli okazję sprawdzić, jak ich podopieczny po słabszym wcześniejszym sezonie będzie sobie radził w rywalizacji na najwyższym szczeblu ligowym.

„Jack okazał się strzałem w dziesiątkę”

Ostatecznie Jack zaliczył dwanaście meczów w barwach gorzowskiej drużyny i wykręcił w nich średnią 2,052. To pokazywało, że zrobił znaczące postępy względem poprzedniego roku, a jego dobra postawa w pierwszej lidze nie wynikała wyłącznie z nieco niższego poziomu rozgrywek. – Jack wniósł bardzo dużo do naszej drużyny i okazał się strzałem w dziesiątkę. Byliśmy niesamowicie usatysfakcjonowani jego jazdą. Zdobywane przez niego punkty miały duże znaczenie i stanowiły dla nas ogromne wsparcie. Na torze był odważny, dynamiczny i skuteczny, a do tego miał charakter. W każdym wyścigu dawał z siebie maksimum i nawet jak przegrywał to po walce, a nie statystując za plecami rywali. Jego dobra postawa oddziaływała na resztę zespołu i pozytywnie go nastrajała – ocenia Chomski.

– Myślę, że obie strony czerpały z tego wiele korzyści. Jack nadal miał okazję startować wśród najlepszych, natomiast my zyskaliśmy zawodnika, dzięki któremu nasza moc wzrosła i który przyczynił się do tego, że ostatecznie byliśmy w stanie wjechać do wielkiego finału, choć wcześniej pewnie niewielu by to zakładało – analizuje trener Stali. – Jack dość mocno zidentyfikował się z zespołem i naszymi celami. Na pewno potrafił odnaleźć się w tej sytuacji, która nakładała na niego znacznie więcej obowiązków. Myślę, że on wiedział, jak wiele może zyskać dzięki startom w naszym klubie – dodaje po chwili. – Jack nie miał żadnego problemu, żeby przeskakiwać między ligami i prezentować się świetnie w obu klasach rozgrywkowych – zauważa Krużyński.

– Jack doskonale wiedział, po co jest w tym miejscu i co do niego należy, więc nie trzeba było wielu słów, żeby się porozumieć. Komunikacja była krótka, zwięzła i konkretna. On chciał pokazywać się z dobrej strony w ekstralidze, więc robił wszystko najlepiej jak potrafił i był należycie przygotowany pod względem sprzętowym czy teamowym. Okazywał się przy tym bardzo zdyscyplinowany, a jednocześnie otwarty na rozwiązania stosowane w klubie. W jego przypadku nie było problemu z przydziałem numeru startowego, przyjazdem na trening czy jakimikolwiek innymi kwestiami. Myślę, że on miał wiele dobrych wzorców, w tym również od swojego brata. Ja nie odbierałem go jako nie wiadomo jak wielkiego luzaka, tylko dobrze poukładanego młodego zawodnika, który chciał wyciągać jak najwięcej ze swoich kolejnych startów – komplementuje Holdera Chomski.

„Starty w Gorzowie narobiły trochę zamieszania”

Szkoleniowiec gorzowian przyznaje, że Jack nie miał problemu, aby odnaleźć się w nowym otoczeniu, do którego wchodził w trakcie sezonu. – Na początku na pewno był lekki dystans, bo nie znał naszego środowiska, ale zobaczył, że my jesteśmy na niego otwarci, więc nie trzymał się na uboczu, tylko wpisał się w nasz zespół. Zawodnicy szybko go zaakceptowali i polubili. Jack wsłuchiwał się w głosy kolegów i angażował się w dyskusje wewnątrz drużyny. Jak coś mu się nie udawało to pytał i wyciągał wnioski, ale były też takie momenty, kiedy to inni zwracali się do niego, bo widzieli, że dobrze mu idzie – słyszymy od naszego rozmówcy. Warto wspomnieć, że Jack miał okazję startować w Gorzowie z Mistrzem Świata, Bartoszem Zmarzlikiem, od którego starał się wiele czerpać. – Myślę, że on był pod mocnym wpływem tego, co robił Bartek. Dla niego to była bardzo wartościowa nauka – sugeruje Chomski.

W Gorzowie na pewno żałowali, że młodszy z braci Holderów pojawił się u nich tylko na chwilę i nie został na dłużej. – Wiadomo, że była chęć, aby zatrzymać zawodnika, który tak dobrze się u nas sprawdził, ale nie zamierzaliśmy uczestniczyć w żadnej licytacji i przebijać oferty toruńskiego klubu, bo to byłoby nie fair. Ktoś wyciągnął do nas rękę i poniekąd ocalił nam skórę, bo ten niełatwy sezon finalnie zakończyliśmy ze srebrnym medalem, a my mielibyśmy zrewanżować się podbiciem stawki i podebraniem zawodnika? To nie było zgodne ze strategią naszego klubu – komentuje szkoleniowiec Stali. – Jestem jednak pewien, że Jack swoim stylem jazdy i osiąganymi wynikami zaskarbił sobie serca naszych kibiców. Podejrzewam, że oni zawsze będą go mile wspominać i za każdym razem obrzucą go brawami, kiedy tylko będzie pojawiał się w Gorzowie – dodaje po chwili.

– Starty Jacka w Gorzowie na pewno narobiły trochę zamieszania. Nie jest tajemnicą, że on dobrze się tam czuł, mając obok siebie Bartka Zmarzlika, z którym złapał świetny kontakt i którego mógł podglądać. Na pewno wiele korzystał na tym, że jest w jednym zespole z takim zawodnikiem. Nie ma co ukrywać, że mieliśmy pewne obawy, czy nie będzie chciał się tam przenieść, tym bardziej, że Stal przyjęłaby go z otwartymi ramionami, ale ostatecznie został z nami. Myślę, że na tamtym etapie jakieś przywiązanie do naszego klubu dawało już o sobie znać – mówi Krużyński.

„Jack był dużo lepiej uporządkowany”

W 2021 roku Jack podtrzymał dobrą formę i ze średnią 1,943 okazał się jednym z motorów napędowych toruńskiej drużyny, która po powrocie do najwyższej klasy rozgrywkowej walczyła o spokojne utrzymanie. – Myślę, że na bazie różnych doświadczeń jego umiejętności po prostu stopniowo rosły i przekładały się na skuteczną jazdę. Jack był wtedy dużo lepiej uporządkowany w kwestiach sprzętowych, a do jego teamu zawitała większa stabilizacja. Wydaje się, że wówczas potrafił bardzo dobrze zapanować nad swoją karierą i zadbać o wszystkie kwestie związane ze startami w ekstralidze – analizuje Przewodniczący Rady Nadzorczej klubu z Grodu Kopernika.

– Na zawodach Jack momentami nie miał łatwego charakteru i okazywał się wymagającym współpracownikiem. Niekiedy trzeba było rozmawiać z nim mocno i zdecydowanie, przedstawiając mu fakty i tłumacząc, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Mimo wszystko w drużynie funkcjonował całkiem normalnie i był nastawiony na współdziałanie z kolegami. Na pewno potrafił oddzielić czas na pracę od czasu na zabawę. Pomijając te jego niektóre nerwowe reakcje, na co dzień okazywał się świetnym gościem. Myślę, że zdołaliśmy zbudować dobre relacje i złapaliśmy fajny kontakt. Mieliśmy okazję współpracować w okresie pandemicznym, więc Jack razem ze swoim bratem przebywali w Toruniu i spędzaliśmy ze sobą dużo czasu poza stadionem. Czasami jeździliśmy na rowerach, czasami graliśmy w ping-ponga, a czasami urządzaliśmy sobie wypad nad jezioro, więc zawsze było bardzo wesoło – opowiada „Bajer”, pytany o osobowość Jacka oraz kulisy ich współpracy.

„W żużlu takie rzeczy się zdarzają”

W sezonie 2022 Jack po raz pierwszy startował w toruńskiej drużynie nie mając obok siebie swojego brata Chrisa, który ze względu na słabnącą formę po 14 latach pożegnał się z Grodem Kopernika. – Jack wydawał się gotowy do rozpoczęcia samodzielnej żużlowej drogi – zaznacza Bajerski, który w tamtym momencie nie pracował już jako szkoleniowiec „Aniołów” – Można było odnieść wrażenie, że on porządnie dorósł i wszystko zaczęło u niego sprawnie działać – kontynuuje były żużlowiec. Rzeczywistość jednak dość mocno zweryfikowała Australijczyka.

Mogło się wydawać, że w tamtym momencie jego kariera zacznie nabierać rozpędu, ale tak naprawdę znacząco spuścił z tonu. Jego średnia spadła do poziomu 1,602, a on sam przeplatał bardzo dobre występy tymi kompletnie nieudanymi. – Dla mnie to na pewno było delikatne zaskoczenie, ale w żużlu takie rzeczy się zdarzają, jeśli jakieś rozwiązania nie do końca się sprawdzają. Tak naprawdę nie ma w tym nic dziwnego – zauważa Bajerski. – W sporcie żużlowym i nie tylko zawodnik raz jest na fali wznoszącej, a raz na opadającej. Nigdy nie jest tak, że człowiek przez cały czas utrzymuje się na wysokim poziomie. Nawet tym najwybitniejszym jednostkom zdarzają się w wpadki w pojedynczych biegach czy meczach – dodaje Chomski.

„Dużą rolę odgrywały detale”

– Właśnie ta nieregularność była największym problemem i Jack nie do końca potrafił nad nią zapanować. On nadal był tak samo ambitnym zawodnikiem, który walczył do końca, żeby zyskać pozycję, jeżeli bieg nie układał się po jego myśli, ale wielokrotnie to nie przekładało się na takie rezultaty, jakich wszyscy byśmy oczekiwali. Myślę, że u niego dużą rolę odgrywały detale związane z przygotowaniem do zawodów czy skupieniem się na samych zawodach, bo z tym bywało różnie. Być może starty w lidze angielskiej czy sprawy osobiste niekiedy trochę za bardzo go absorbowały i to powodowało jakieś niedociągnięcia – rozpoczyna swoje rozważania Krużyński

– Na dodatek przez dużą część sezonu u Jacka znowu było nie najlepiej ze sprzętem. Jego silniki okazywały się trudne w obsłudze i dostrojenie ich do danych warunków torowych bywało sporym wyzwaniem. To wszystko sprawiało, że tej powtarzalności brakowało. Podejrzewam, że z biegiem sezonu słabła u niego też pewność siebie, skoro to nie funkcjonowało tak jak powinno. Pojawiała się obawa, czy to, na czym startuje będzie wystarczająco dobre i konkurencyjne. Zawodnikowi najlepiej jeździ się z przeświadczeniem, że ten sprzęt go poniesie, bo wtedy pojawiają się automatyzmy w jego zachowaniu na torze. Mam wrażenie, że Jack niestety nie miał tego komfortu – kontynuuje działacz.

„Wspólnie dojrzewaliśmy do zrobienia tego kroku”

Zeszłoroczna postawa Jacka na pewno mogła frustrować i rozczarowywać. Czy to sprawiało, że pojawiało się napięcie między nim a klubem? – Mimo wszystko myślę, że ten poprzedni sezon nie zaważył w żaden znaczący sposób na naszych relacjach. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że w sporcie zdarzają się takie chwile, gdzie nie wszystko jest idealnie. Nie chcieliśmy nikogo zbyt surowo oceniać czy wysuwać nie wiadomo jakich zarzutów, bo – jakby nie patrzeć – byliśmy o krok od wielkiego finału. Wiadomo, że niejednokrotnie mogliśmy być niezadowoleni z jego występów czy jakichś innych zachowań, ale wtedy albo staraliśmy się to szybko przedyskutować i momentalnie zamknąć temat, albo dawaliśmy sobie czas na ochłonięcie i potem na chłodno wyciągaliśmy wnioski oraz próbowaliśmy wzajemnie się zrozumieć. Nikt się na siebie nie obrażał, bo to byłoby niepoważne. Czasami po prostu wszyscy czuliśmy taką wewnętrzną złość z powodu niewykorzystanych szans czy sytuacji, które można było lepiej rozegrać i osiągnąć dzięki temu więcej w zakresie wyniku sportowego – odpowiada Przewodniczący Rady Nadzorczej klubu z Grodu Kopernika.

Słabsza postawa Jacka w minionym sezonie sprawiła, że włodarze nie zdecydowali się przedłużyć z nim kontraktu i po nieco ponad pięciu latach ich drogi się rozeszły. – Kiedy stało się jasne, że po rocznym zawieszeniu spowodowanym wybuchem wojny w Ukrainie do rywalizacji w lidze będzie mógł wrócić Emil Sajfutdinow, to było wiadomo, że przy naszej konfiguracji składu zabraknie miejsca dla jednego z posiadanych dotychczas seniorów. Po dogłębnej analizie wybór padł na Jacka. To nie była łatwa decyzja, bo rezygnowaliśmy z zawodnika, który mocno wpisał się w historię naszego klubu. Przez długi czas nie było też do końca oczywiste, że Rosjanie z polskimi paszportami będą mogli z powrotem ścigać się w Polsce, zatem musieliśmy brać pod uwagę różne opcje. To nie było tak, że od razu coś założyliśmy i dużo wcześniej wiedzieliśmy, że pożegnamy się akurat z nim. Gdy jednak mieliśmy pewność na czym stoimy, to po prostu poszliśmy w kierunku wzmocnienia tej drużyny. Gdyby Jack jechał lepiej w poprzednim sezonie, to na pewno miałby szansę, żeby tutaj zostać. On zdawał sobie sprawę, że tak to się może potoczyć, dlatego przyjął to ze zrozumieniem. W sporcie nie można obrażać się na takie sytuacje. Myślę, że wspólnie dojrzewaliśmy do zrobienia tego kroku i stawaliśmy się na niego coraz bardziej gotowi. Sprawy czasami po prostu muszą przybrać taki obrót, co może okazać się korzystne dla obu stron – tłumaczy Krużyński.

„Fajnie byłoby mieć kolejnego lidera o nazwisku Holder”

Wszyscy sympatycy toruńskiego klubu na pewno liczyli, że Jack z czasem zacznie nawiązywać do osiągnięć Chrisa sprzed lat, a po jego odejściu będzie w stanie go zastąpić. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jego kariera w Toruniu nie rozwinęła się tak bardzo, jak można było oczekiwać. – Szkoda, że tak to się potoczyło, bo fajnie byłoby mieć kolejnego lidera o nazwisku Holder, który dorastałby do tej roli w naszym klubie. Jack na pewno miał taką szansę, ale życie potoczyło się inaczej. Pewnych spraw niestety nie przeskoczymy – komentuje Przewodniczący Rady Nadzorczej Apatora. – Myślę, że wiele osób zadaje sobie pytanie, czy Jack nie powinien odrobinę szybciej dojść do nieco większych sukcesów w tym sporcie. Wygląda na to, że trzeba dać mu trochę więcej czasu. Być może nieco dłużej będzie się rozpędzał. Na pewno nie stawiałbym go na straconej pozycji – dodaje Frątczak.

Odejście z Torunia Jacka sprawia, że w tym sezonie po raz pierwszy od 15 lat w składzie toruńskiej drużyny nie ma zawodnika o nazwisku Holder. Wydaje się, że to zamknięcie pewnego ważnego rozdziału w historii klubu. – Ja jestem kibicem żużlowym od dawna i mogę powiedzieć, że kiedyś trudno było wyobrazić sobie toruńską drużynę bez Wojtka Żabiałowicza, potem Pera Jonssona, Wiesia Jagusia czy Ryana Sullivana. Człowiek musiał jednak do tego przywyknąć i znajdować sobie kolejnych idoli, którzy porywali jego serca. Takie po prostu jest życie. Podejrzewam, że jeśli w najbliższym czasie zdołamy wykreować kolejnego zawodnika na wysokim poziomie lub pozyskamy kogoś, kto przez wiele lat z powodzeniem będzie ścigał się w naszym klubie, to będziemy kibicować mu równie mocno, co braciom Holderom czy innym żużlowcom, którzy okazali się ważnymi postaciami dla żużlowego Torunia – słyszymy od Krużyńskiego.

„Jack zawsze będzie wywoływał wiele pozytywnych wspomnień”

Jack bez wątpienia stał się znaczącym elementem najnowszej historii toruńskiego żużla, ale czy Australijczyk zżył się z Grodem Kopernika równie mocno, co jego brat, Chris? – Uważam, że mimo wszystko trudno to porównywać do zażyłości, jaka wytworzyła się między Chrisem a Toruniem, co wynika przede wszystkim z jego trzy razy dłuższego stażu w tym klubie i roli, jaką przez wiele lat tu odgrywał, łącznie z byciem kapitanem tego zespołu. Myślę jednak, że więź Torunia z Jackiem czy Jacka z Toruniem też stała się dosyć silna i zmiana barw klubowych raczej tego nie zmieni. Podejrzewam, że obie strony nadal będą miały siebie głęboko w sercu. Wydaje mi się, że każdemu sportowcowi trudno zapomnieć o miejscu, w którym zaczynało się poważną karierę i odnosiło się pierwsze sukcesy – rozpoczyna swoją wypowiedź toruński działacz.

– Jack zawsze będzie wywoływał w Toruniu wiele pozytywnych wspomnień, bo przecież wielokrotnie stanowił dla nas potężne wsparcie i czarował wszystkich swoją jazdą. Jestem pewien, że za każdym razem będzie mógł liczyć tu na pozytywny odbiór zarówno wśród kibiców, jak i osób związanych z klubem. Wszyscy będziemy pamiętać, że to jest zawodnik, który wywodzi się z naszego klubu i niejednokrotnie się dla niego poświęcał. Jack przejeździł tu trochę czasu i zostawiał dla nas serce na torze, więc nie da się przejść obok niego z obojętnością. Myślę, że wielu z nas nadal będzie mu kibicować i trzymać kciuki za jego sportowy rozwój – kontynuuje nasz rozmówca.

– Ja zawsze będę postrzegał Jacka przede wszystkim jako skromnego, ale też zadziornego chłopaka, który niejednokrotnie udowadniał, że zależy mu nie tylko na swoim wyniku, ale też kolegów z zespołu. Charakterystycznym elementem, który zawsze będzie go dla mnie wyróżniał, pozostanie jego specyficzny uśmiech, z którego zwłaszcza w tych najlepszych momentach można było wyczytać, że on przecież pojedzie ze wszystkiego, bo ściga się dla drużyny – słyszymy od Krużyńskiego.

„Nie wiadomo czy niebawem nasze drogi znowu się nie zejdą”

A jak przez te wszystkie lata Jack wypadał na tle swojego brata Chrisa? – Na bazie naszej wieloletniej współpracy mogę powiedzieć, że to dwie różne osobowości i dwaj różni sportowcy. Chris szybciej wszedł na wyżyny swoich możliwości i choć teraz ma słabszy okres, to swoimi osiągnięciami na razie przewyższa brata. Jack w dalszym ciągu rozkręca swoją karierę i dopiero stara się wskoczyć na wyższy poziom. Na pewno może się jeszcze znacząco rozwinąć, ale jego potencjał czy predyspozycje wydają się trochę inne niż u Chrisa. Od samego początku różnił ich też styl jazdy czy sposób funkcjonowania w drużynie. Wiadomo, że Jack również angażował się w sprawy zespołu, ale mam wrażenie, że Chris na torze jeszcze bardziej zwracał uwagę na swoich kolegów czy wspierał ich na różne sposoby podczas zawodów. Jack niejednokrotnie był dla nas jednym z najważniejszych motorów napędowych, ale to Chris w dłuższej perspektywie czasowej był naszym realnym liderem. Trzeba jednak zaznaczyć, że jak obaj byli w formie, to świetnie wypadali podczas wspólnej jazdy w parze i zawsze przyjemnie się na nich patrzyło – odpowiada Przewodniczący Rady Nadzorczej toruńskiego klubu.

Krużyński zauważa również, że Jack przez te nieco ponad pięć lat w Toruniu najbardziej zmienił się w zakresie swojego zachowania podczas jazdy na motocyklu. – Jack zaczynał u nas jako bardzo młody człowiek. Wtedy był takim dynamitem na torze, natomiast z biegiem czasu stawał się coraz bardziej świadomym i dojrzałym żużlowcem. Wielokrotnie było widać, że podczas jazdy podejmował inne decyzje i miał dużo większą cierpliwość do podejmowania ataków. Na początku było u niego znacznie więcej brawury, natomiast potem stał się wytrawnym jeźdźcem, który potrafił poczekać na swoją szansę. To świadczy o tym, że dużo bardziej rozumiał swoje umiejętności i potrafił je lepiej wykorzystać – wyjaśnia nasz rozmówca. – Wiadomo również, że z biegiem czasu Jack coraz bardziej się usamodzielniał. Początkowo korzystał ze wsparcia klubu czy Chrisa, ale jego sportowy rozwój w połączeniu z budowaniem własnej bazy finansowej przyczynił się do tego, że stopniowo zaczynał samodzielnie planować potrzebne inwestycje oraz decydować o wszystkich innych kwestiach związanych ze swoją żużlową działalnością – dodaje po chwili.

Krużyński podkreśla również, że w Toruniu nikt nie zamierza zamykać się na potencjalne wznowienie współpracy z Jackiem w najbliższej przyszłości. – Życie jest przewrotne i pisze różne scenariusze, więc nigdy nie wiadomo czy nasze drogi niebawem znowu się nie zejdą. Nikt nie spalił za sobą żadnych mostów, bo to byłoby nierozsądne. Nasze rozstanie było świadome i akceptowane przez obie strony, dlatego nie ma mowy o rozdzieraniu szat czy jakichkolwiek złych emocjach między nami – zaznacza.

„Pierwsze mecze pokazują, że możemy być spokojni”

Po odejściu z Torunia Jack rozpoczął nowy rozdział w swojej karierze, zostając zawodnikiem aktualnego Drużynowego Mistrza Polski, Platinum Motoru Lublin. – Nie będę ukrywał, że rozmowy z Jackiem rozpoczęły się po wystąpieniu perturbacji w negocjacjach z kapitanem naszej zeszłorocznej drużyny, Mikkelem Michelsenem – zdradza Prezes lubelskiej drużyny, Jakub Kępa. – Kiedy stało się jasne, że Michelsen odchodzi, to cała ta historia przyspieszyła i tematy kontraktowe bardzo szybko poukładały się Jackowi – zaznacza Krużyński. – Tak naprawdę negocjacje trwały bardzo krótko. Po pierwszym spotkaniu mieliśmy już zarys współpracy, a na następnym doprecyzowaliśmy resztę szczegółów. Doceniam Jacka za lojalność w stosunku do poprzedniego pracodawcy, bo po pierwszym spotkaniu zaznaczył, że musi odbyć rozmowę z aktualnym klubem – odsłania kulisy Kępa.

Włodarze lubelskiej drużyny wierzą, że Jack, mimo słabszego poprzedniego sezonu, okaże się wzmocnieniem dla Motoru. – Wyznaje zasadę, że sezon sezonowi nie jest równy, a dyspozycja zawodników zależy od wielu czynników, w tym również od otoczenia i atmosfery panującej w klubie. W związku z tym dbamy o wiele szczegółów w trakcie sezonu. Pierwsze mecze pokazują, że możemy być spokojni o jego formę. To jest zawodnik ze światowej czołówki. Kiedy dołączał do naszej drużyny, zależało mi na tym, aby był jednym z tych ogniw, które wypełnią lukę po nieobecnych już w naszym składzie Mikkelu Michelsenie i Maksymie Drabiku. Najważniejsze, żeby on ustabilizował swoją formę i punktował na poziomie 8-10 punktów na mecz – słyszymy od Prezesa Mistrzów Polski.

– Żużlowcy jeżdżący w ekstralidze są profesjonalistami, więc nie zamierzamy ingerować w ich przygotowanie do rozgrywek czy analizę występów z poprzednich sezonów. Zawodnicy reprezentujący nasz klub wiedza jednak, że mogą liczyć na naszą pomoc, gdy tylko będą jej potrzebować. Jack na pewno dysponuje bardzo dobrym sprzętem, tylko musi znajdować odpowiednie ustawienia motocykla. W mojej ocenie to jest twardy i bardzo technicznie jeżdżący żużlowiec, który przy właściwym dopasowaniu do danej nawierzchni okazuje się trudny do wyprzedzenia – dodaje nasz rozmówca.

Widać zatem, że Jack jak na razie robi dobre wrażenie na swoim nowym pracodawcy. – Na szczegółową ocenę przyjdzie jeszcze czas, ale po kilku rozmowach i wspólnym wyjeździe do Calpe wydaje mi się, że jest bardzo ambitny i ma oddanych ludzi wokół siebie. Obserwując go w trakcie treningów czy meczów widzę, że jego komunikacja z resztą zespołu jest coraz lepsza, a to może okazywać się korzystne dla obu stron. Z obserwacji i rozmów z innymi osobami wynika, że Jack wszedł w nowe otoczenie całkiem sprawnie – komentuje Kępa. Sympatycy lubelskiego klubu na pewno życzyliby sobie, żeby Jack stał się kolejnym zawodnikiem, który w Motorze podniesie swój poziom i zakotwiczy tu na dłużej, tak jak wcześniej Mikkel Michelsen czy obecnie Dominik Kubera.

„Ten sezon pokaże, w jakim kierunku będzie zmierzał”

A jak zdaniem naszych pozostałych rozmówców, którzy we wcześniejszych latach dobrze poznali Jacka, zmiana klubu może wpłynąć na postawę tego zawodnika w polskiej lidze oraz jego najbliższą żużlową przyszłość? Pamiętajmy, że Australijczyk już drugi rok z rzędu jest stałym uczestnikiem cyklu Grand Prix, więc ma otwartą drogę, żeby nadać swojej karierze również międzynarodowego wyrazu. – Ten sezon może okazać się dla niego bardzo ważny, bo pokaże, w jakim kierunku będzie zmierzał po nieco słabszym poprzednim roku. W Lublinie na pewno trafił na warunki, które powinny sprzyjać osiąganiu korzystnych wyników. Ten klub jest bardzo dobrze poukładany, a dodatkowo startuje w nim wielu uznanych zawodników z Mistrzem Świata Bartoszem Zmarzlikiem na czele. Tak naprawdę niczego nie powinno mu zabraknąć. Pytanie, czy on sam dołoży wystarczająco dużo od siebie i zdoła to wykorzystać. Ja myślę, że on jest w stanie wrócić do poziomu ligowego ze średnią w okolicach dwóch punktów na bieg i na tej podstawie budować coś większego. Uważam też, że rywalizacja w cyklu Grand Prix powinna stopniowo poprawiać jego skuteczność oraz miejsce w światowym rankingu – rozważa Frątczak.

– Ja myślę, że dla Jacka duże znaczenie może mieć to, jaką pozycję uda się mu wypracować w lubelskim klubie. Chodzi o to, czy okaże się zawodnikiem pierwszej linii czy jednak tym dorzucającym punkty z drugiego szeregu. Jeśli stanie się jednym z liderów Motoru, to będzie sygnał, że jego kariera znowu nabiera rozpędu, a on sam łapie wiatr w żagle. W przeciwnym wypadku raczej trudno będzie mówić o wielkim progresie i to może zmienić nieco jego postrzeganie w naszej lidze. Na pewno nie będzie mu łatwo, bo startuje w zespole z Bartkiem Zmarzlikiem, Dominikiem Kuberą, Jarkiem Hampelem i Fredrikiem Lindgrenem, więc konkurencja do miana jednego z głównych motorów napędowych lubelskiej drużyny wydaje się mocna. Jeżeli jednak w takim gronie będzie w stanie się wybić i odgrywać jedną z kluczowych ról, to już będzie coś znaczyć. To może zadziałać jak dźwignia i popchnąć go na wyższy poziom. Otoczenie, w którym się znalazł powinno wpływać na niego pozytywnie i dodatkowo go mobilizować. Klub z Lublina jest dobrze zorganizowany i ma wysokie ambicje, zatem to też powinno sprzyjać jego rozwojowi – twierdzi Krużyński.

„Nad tymi elementami Jack powinien pracować”

– Zmiana klubu i otoczenia czasami jest impulsem, który pozwala się odbudować. Nigdy do końca nie wiadomo, jak potoczy się kariera danego zawodnika, ale Jack nie wydaje się żużlowcem, który potrzebowałby wiele czasu na odbudowę po słabszym sezonie. Ja myślę, że on może jeszcze sporo osiągnąć, ale wiele będzie zależało od niego samego oraz jego najbliższego otoczenia. Każdemu potrzebna jest przede wszystkim stabilizacja na wszystkich istotnych polach oraz posiadanie wokół siebie ludzi, którzy będą stanowili odpowiednie wsparcie – przekonuje Chomski. – Myślę, że dla Jacka to był dobry moment na zmianę środowiska. To może wpłynąć na niego pozytywnie. Moim zdaniem jest szansa, aby on doszedł do światowego topu. Mimo wszystko to jest bardzo ambitny i zawzięty zawodnik, który chce jechać coraz lepiej. On musi jednak znaleźć sposób, żeby wszystkie istotne elementy zawsze były u niego odpowiednio poukładane, bo inaczej mogą pojawiać się mniejsze lub większe przestoje. To może być kręta droga, ale niewykluczone, że zaprowadzi go gdzieś wyżej – sugeruje Bajerski.

Na koniec bardzo ciekawym spostrzeżeniem na temat kariery Jacka podzielił się Adam Krużyński. – Myślę, że Jack, podobnie jak wielu innych Australijczyków, ma swój charakterystyczny sposób uprawiania żużla i trudno jest to zmienić. Oni z jednej strony mają swoje ambicje i dążą do jak najlepszych wyników, ale jednocześnie chcą też mieć jak najwięcej frajdy z jazdy i traktować to jako dobrą zabawę. Ten luz, który niekiedy za bardzo u nich przemawia, powoduje, że nie wszystko mają dopięte na ostatni guzik w zakresie przygotowań do rywalizacji, odpowiedniego podejścia przed zawodami oraz w trakcie zawodów, a także sprzętu czy teamu. Nad tymi elementami Jack powinien pracować, bo czasami wszystko było dobrze, a czasami czegoś ewidentnie brakowało. On musi rywalizować z innymi zawodnikami również w tych aspektach, a nie tylko pod kątem umiejętności sportowych czy techniki jazdy na motocyklu. W takim sporcie jak żużel, który jest niezwykle uzależniony od technologii, szalenie ważne jest dopieszczanie wszystkich najdrobniejszych detali. Jeżeli Jack będzie chciał wejść na wyżyny swoich możliwości, to musi bardziej przyłożyć się do tych kwestii, znacznie więcej analizować i na bieżąco poprawiać jakieś niedoskonałości. Moim zdaniem to są te przestrzenie, gdzie on może szukać swoich rezerw – podsumował Przewodniczący Rady Nadzorczej toruńskiego klubu.

KAROL ŚLIWIŃSKI