Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Czym żyło środowisko żużlowe w ostatnich dniach? Oczywiście dwoma tematami. Pierwszy to ten czy Zmarzlik wywalczy kolejne złoto. Druga kwestia dotyczyła tego, kogo włodarze cyklu dorzucą do „koszyka” walczących o tytuł indywidualnego mistrza świata w sezonie 2024. 

 

Temat pierwszy rozwiązał się w Toruniu, jak wszyscy doskonale wiemy, bez zbędnych komplikacji i kiniczanin po raz kolejny pokazał, że faktycznie można jego osobę powoli rozpatrywać jako zawodnika z innej żużlowej  „galaktyki”. W Toruniu po raz czwarty okazał się najlepszym tegorocznym zawodnikiem na świecie. Cztery tytuły w jednej „pięciolatce” do tej pory zapisywali na swoim koncie tylko Mauger oraz Rickardsson.

Natura nasza, polska jest jednak taka, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie brak zatem takich kibiców, którzy zaczynają żyć tematem i pytają nawet nie czy, ale kiedy Zmarzlik tytułami przegoni Rickardssona i Maugera. Nic dziwnego, że ta kwestia poirytowała samego zainteresowanego, który w jednym z wywiadów, tym razem dla radiowej „Jedynki”, dał do zrozumienia, że tuż po zejściu podium pytania: „Co dalej?”, „Co w przyszłym sezonie?”, „Czy znów będzie mistrzem?” nie do końca mu przypadają do gustu. Rzadko, ale przyznaję – mu tu rację. Nie ma co wybiegać w przyszłość i budować mistrzowi ciśnienia. Lepiej cieszyć się z tego, co zostało dopiero co na torze wywalczone. Wszak nikt nie lubi non stop być pod naciskiem. Dajmy Panu  Bartkowi tak zwyczajne po ludzku się zresetować i odpocząć.

We wtorek włodarze Grand Prix ogłosili z kolei nazwiska zawodników którzy zasilą przyszłoroczny cykl. Przyznam, iż po ich ogłoszeniu od razu sobie pomyślałem, że to chyba w końcu ta atrakcja zapowiadana przez zarządzających żużlem początkiem sezonu, z okazji stulecia dyscypliny. Nastąpiło przewietrzenie. „Bilet wstępu” dostali między innymi Huckenbeck, Lebiediew, czy Kubera. Mam wrażenie, że dla tego ostatniego z wymienionych wejściówka na bal najlepszych bardziej była wskazana po sezonie 2022, a nie tym, który się właśnie  kończy. Podkreślam, mam tylko wrażenie, gdyż na dyscyplinie aż tak się nie znam.

Lebiediew z Huckenbeckiem mają otworzyć żużel na nowe rynki, ale ciężko mi wierzyć, że tym samym niemieckich kibiców znajdzie się tyle, że powstanie problem jak ułożyć tor na Allianz Arenie w Monachium. Sporo kibiców narzeka na brak Macieja Janowskiego. Doskonałe określenie podrzucił mi jeden z przyjaciół pisząc, iż – „medżikowi” rzucono szmatą w twarz i to w dodatku mokrą. Coś w tym jest, ale tym razem do spraw podeszło się ostro. Jeden słabszy sezon i do widzenia.

Na zdjęciu autor tekstu

Okazuje się, że biorąc pod uwagę liczbę uczestników, to aż 33% procent z nich do cyklu dostaje się z nominacji i to w moim odczuciu jest największe nieporozumienie. Uważam, że liczba stałych  dzikich kart maksymalnie winna wynosić dwie sztuki, a reszta towarzystwa z eliminacji. Plus byłby taki, że niektóre gwiazdy musiałby startować w eliminacjach. To, po pierwsze, podniosłoby ich poziom, a po drugie sprawiłoby, że być może nazwiska awansujących byłyby dla kibiców bardziej „mocne”.

Swego czasu pisałem, że jeśli ktoś chce poszerzać horyzonty, to wystarczy z GP Challenge  zrobić cykl – załóżmy – czterech turniejów. Dobrać do niego szesnastu zawodników. Najlepsza siódemka nowego cyklu plus jedna „dzika karta” oraz mistrz Europy zastępuje słabszą połówkę cyklu Speedway Grand Prix danego sezonu. Byłaby okazja do propagowania żużla w nowych lokalizacjach i testowania zaproszonych zawodników, którzy swoją przydatność do Grand Prix musieliby udowodnić w paru turniejach, a nie jednym, który – jak z historii wiemy – niekiedy miewa przypadkowe rozstrzygnięcia. Ot, taki pomysł. Może nieco oderwany od rzeczywistości, ale za marzenia się nie każe.

Inny aspekt kontrowersyjnych „dzikich kart” to SEC. Przy obecnym rozdaniu w Grand Prix organizatorzy mają szansę na zrobienie turnieju, w moim mniemaniu, zbliżonego do Grand Prix pod kątem sportowym. Pamiętajmy o tych, co nie zostali zaproszeni na speedwayowy bal w 2024, jak wspomniany Janowski czy Thomsen,  o dwóch Rosjanach czekających w „pogotowiu”  nie wspominając.

Na lokalnym podwórku wszystko jasne. Znamy mistrza Polski, wkrótce będziemy gratulowali awansu ligę wyżej zawodnikom Falubazu Zielona Góra oraz Stali Rzeszów. Na wschodnim  południu Polski najwyraźniej mocno zaczyna przygrzewać żużlowe słońce. Oprócz bowiem Rzeszowa, co ważne, po cichu, wszak monety ciszę lubią, odradza się żużel w Tarnowie. Tamtejsi działacze z ofertami, jakie składają zawodnikom mogą zostać królami polowania i murowanym kandydatem do awansu w sezonie 2024. Oby tylko te oferty znalazły później swoje pełne odzwierciedlenie  w rzeczywistości. Jedno się w polskim żużlu nie zmieni. Zawodnik zawsze uwierzy w to, co ma napisane na papierze i nawet nie będzie konfrontował tego z otaczającą dany klub  rzeczywistością. Stąd wielu budzi się pewnego dnia z ręką w pewnym miejscu, ale o tym innymi razem.

ŁUKASZ MALAKA

CZYTAJ TAKŻE:

Żużel. Madsen chce pokonać Zmarzlika i zdobyć złoto. Wierzy, że zrobi to już w przyszłym roku – PoBandzie – Portal Sportowy (po-bandzie.com.pl)

Żużel. Były zawodnik zszokowany dzikimi kartami. „Maciek szybko wróci do GP” – PoBandzie – Portal Sportowy (po-bandzie.com.pl)