Żużel. Widziane zza Odry: O oranżadzie i bagnie. Ostatniemu można zapobiec. Wystarczy chcieć (FELIETON)

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dziś będzie nie do końca o żużlu. Co wcale nie oznacza, że przeczytania i przemyślenia ów krótki felieton wart nie jest. Szczególnie przez tych, którzy żużlem w Polsce zarządzają czy zarządzać będą.

 

Wychowałem się na wrocławskim Sępolnie i to w czasach, kiedy, co dla niektórych zabrzmi dziś jak abstrakcja, rano mleko donoszone było pod drzwi. Jeździł po osiedlu i owe mleko rozwoził niski facet z wąsikiem, w charakterystycznej czapce z daszkiem, bodajże firmy Castrol. Później, ku mojemu zdziwieniu, dowiedziałem się, że to niedawny żużlowiec wrocławskiej Sparty, a dziś już niestety świętej pamięci Ryszard Jany. W czasie swojej kariery jak i po niej, „święty” poza torem nie był. Pomimo wielkiego talentu, świata nie zawojował, choć jak mi o nim opowiadano „lał” jak popadnie na treningach kadry Jancarza czy Plecha. Była swego czasu anegdota, iż jak na owych treningach Plech czy Jancarz „katowali” czwarte kółko, to Janemu oranżadę w parkingu otwierano. Problem w tym, że z biegiem czasu i picem nie tylko oranżady „Ryśka” z Sępolna szybko zaczynały boleć ręce. Cały jego kunszt żużlowy od mniej więcej połowy zawodów szlag trafiał. Jak na idola Sparty, Wrocławianin kończył swój żywot w marnych warunkach.

Dziś miałem z kolei okazję pogaworzyć z Józefem Jarmułą, który chyba kończy batalię ze swoimi finansowymi zobowiązaniami. Wyłącznie dzięki Wam. To Wy odpowiedzieliście na nasz apel i nawrzucaliście „Józiowi” do skarbonki. Jak to Jarmuła powiedział, kibice wyciągnęli go z bagna.

Po co na początku Jany i też na J – Jarmuła? Ano po to, że nie zawsze los i rozum zawodników sprawia, iż ci, którzy nas zabawiali swoją jazdą na torze, ci, których oklaskiwaliśmy, radzą sobie w życiu. Niektórym brakuje na nowy wózek inwalidzki, innym dosłownie na pampersy, a jeszcze inni zostali sami z jedynym towarzyszem ich ziemskiej drogi w postaci kieliszka.

Każda profesjonalna liga (piszę tu o tych z zachodu Europy, bo zdaniem wielu już od niej nie odbiegamy) ma swoją fundację, która nie tylko pomaga na bieżąco zawodnikom, ale stara się przygotować ich na koniec swojej kariery. Jak? Bardzo prosto. Sięgnę tutaj jak najbliżej można – do ligi angielskiej i jej fundacji Ben Fund. Pomaga ona poszkodowanym zawodnikom i corocznie generuje przychód, uwaga… Pomiędzy 70, a 100 tysięcy funtów. Tak, to nie żart. Tyle zbiera fundacja przy lidze angielskiej, z której nasi działacze w prywatnych rozmowach się śmieją i nazywają wioskową. W Anglii w ciągu sezonu jest wiele akcji wspomagających, jest mecz charytatywny czy w końcu każdy klub musi przeprowadzić w ciągu sezonu jedną zbiórkę na swoim torze podczas zawodów. I jak mówi przysłowie, ziarnko do ziarnka. Anglicy nie muszą robić śmiesznych zbiórek czy pospolitego ruszenia w momencie, gdy ktoś „przydzwoni” za mocno w bandę. Jest fundacja i są środki na pierwszą pomoc.

U nas fundacja owszem jest, ale uważam, że jej działania powinno się jak najszybciej usprawnić. Co stoi na przeszkodzie, aby takim organem kierowali ci, którzy zarządzają Ekstraligą i będą również zarządzać 1. Ligą? Co stoi na przeszkodzie, aby każdy klub od wpływów biletowych z każdego meczu odprowadzał ustaloną odgórnie kwotę na ową fundację? Przy założeniu 1500 złotych od meczu ekstra, 800 od pierwszej i 400 od drugiej, policzcie sobie sami, jaka robi się kwota całościowa od jednego sezonu. Niektórzy się zaśmieją i powiedzą, że przecież to jakieś 20 procent wartości kontraktu zawodnika czołówki ligi. Owszem, ale z tych 20 procent można zrobić wiele dla tych, którzy jeżdżą już tylko i wyłącznie w swoich wspomnieniach.

Dziwię się osobiście że jeszcze nikt z włodarzy nie pomyślał również, aby obudować wizerunkowo i nadać jeszcze większej powagi rozgrywkom, stwarzając zawodnikom swoisty fundusz emerytalny. Choćby po to, aby ich narzekania po zakończeniu kariery i listy do centrali po pomoc mieć z głowy. Co stoi na przeszkodzie, aby centrala od podpisanego kontraktu i kwoty za podpis zobligowała zawodnika do odprowadzenia do centrali ustalonej procentowo części „kasy” za podpis? Ot, przykładowo. Lewoskrętny X odprowadza 5 procent od wartości umowy z klubem Y. Zakładamy, że X to zawodnik 1. Ligi, który zdobywa powyżej dziesięciu punktów i poniżej 350 tysięcy za podpis nie schodzi. 5 procent to 17 i pół tysiąca złotych, o ile matematyka mnie nie zawodzi. Przy założeniu, że się zdrowo „prowadzi” i takich sezonów ma dziesięć w momencie zakończenia kariery, organizator rozgrywek przelewa mu jego środki, a tych by było 175000. Dla jednych mało, dla innych nie. Dla mnie najważniejsze, że zawodnik miałby „coś” na nowy start, a sam organizator rozgrywek jego środkami przez lata tak naprawdę mógłby obracać czy to w bankach czy w innych funduszach. Uwierzcie, iż to co piszę to nie żadna Ameryka, ale najnormalniejsze realia w zawodowych ligach.

Takie są moje propozycje i mam nadzieję, że niekoniecznie w zaproponowany sposób, ale ktoś pomyśli nad rozwiązaniami z prawdziwego zdarzenia, które w przyszłości pomogą tym, którzy „bawią” na torach nas obecnie oraz tym, którzy bawili kiedyś, a dziś pomocy potrzebują, tylko honor nie pozwala im o nią prosić. Tych ostatnich jest aż za wielu. Co najbardziej bolesne w tej całej sytuacji – byli zawodnicy często spychani są na margines żużlowego życia. Zapominamy o tym, iż bez ich jazdy i nierzadko do dziś bolących wielu pleców czy innych chorób spowodowanych jazdą na żużlu, tej obecnej, jak to nazywamy, najlepszej ligi świata, w ogóle by nie było. Pora, aby Ci, którzy rozgrywkami zarządzają, jak najszybciej odpowiednie, podkreślam, profesjonalne rozwiązania wcielili w życie. Ku chwale swojej oraz potrzebujących. Tak naprawdę wystarczy jak w życiu… Wyłącznie chcieć.

PS. Wrócę jeszcze do Ryśka Janego, aby nie było za smutno. Mam przyjaciela, który we Wrocławiu swego czasu pracował w „dochodzeniówce”. Pewnego dnia dostał od przełożonego akta i nakaz przesłuchania pewnego Pana. Przyjaciel jak zobaczył, że błaha, jak się okazało, sprawa dotyczy właśnie Ryszarda Janego, wykonania „rozkazu” odmówił. Stwierdził, iż czułby się niezręcznie odpytując swojego idola z młodości.

ŁUKASZ MALAKA