Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W dawnych latach mój ojciec jako szef dolnośląskich dziennikarzy sportowych (potem ja go zmieniłem na tej funkcji) i jako prowadzący biura prasowe na mistrzowskich żużlowych imprezach we Wrocławiu (też to po nim przejąłem) organizował integracyjne spotkania dziennikarzy piszących o speedwayu z wodzami polskiego czarnego sportu.

 

Były udane, ale niestety papcio pomylił kolejność i najpierw arcybraci zapraszał na mocno zakrapiany obiad, a obrady były potem. No i niezapomniany Jacek Portala co chwilę przysypiał, po czym budził się i oznajmiał, że Romek Jankowski jest najlepszy, a gdy sympatyczni Jankiewicz i Urbanyi zaczęli zadawać pytania to trwało to 20 minut i już nikt nie wiedział o co im chodzi. A Pietrzak z PZM otwarcie kłócił się w sali z Flasińskim z GKSŻ. Działo się, ale to dawało taki efekt, że PZM dofinansowywał dziennikarzom wyjazdy na mistrzostwa świata do Anglii, czy Szwecji. Mój ojciec też z tego korzystał, ja nie, choć korzystałem z tego jako osoba towarzysząca.

Papcio był pomysłodawcą i twórcą knajpy pt. Klub Dziennikarza na Podwalu we Wrocławiu. Lokal stał się mekką żurnalistów, co jest jasne, ale również artystów i całej elity wrocławskiej. Kiedy z Żonką wzięliśmy cywilny ślub (kościelny był następnego dnia), to zamówiliśmy tam skromne przyjęcie dla świadków – był nim m.in. Marek Rządkowski z którym boksowałem w Gwardii Wrocław, a on potem trenował kick bokserów, którzy dziś pracują z żużlowcami – i obsługa przywitała nas chlebem, solą i szampanem. A aktor Stasiu Wolski, prywatnie teść Roberta Gonery znanego z filmu „Dług”, obrzucił nas balonikami. Taka panowała atmosfera w Klubie Dziennikarza. Zrobiłem tam w holu wystawę zdjęć o żużlu, którą obejrzały setki ludzi. Dziś Klubu Diennikarza już nie ma. Parszywe czasy. A łezka się kręci w oku, gdy przypominam sobie jak z karciarzem (bo w Klubie Dziennikarza było specjalne pomieszczenie dla karciarzy właśnie), reżyserem sagi Sami Swoi i Wielkiego Szu, Sylwkiem Chęcińskim wypiliśmy tam wiele „wód mineralnych”. Kolegowaliśmy się. I pewnego razu na samo zamknięcie lokalu stoję w naszym Klubie w towarzystwie kelnerów, a wchodzi świetny aktor Jan Nowicki, któremu ostatnio właśnie się zmarło (RIP) i bierze mnie za kierownika sali: – Panie kierowniku, jest późno, załatwi mi pan jakąś wódeczkę?

– To musi pan pójść po prośbie do pani bufetowej.

A ona była oschła. Poszedł, całował ją po rękach i mówił: ” wie pani, ja jestem ten Nikodem Dyzma”

A ona na to na odwal: ” Wiem, oglądałam”. Ale nalała mu pół litra „wody mineralnej” do kieliszków w takim tekturowym pudełku, które spożyliśmy razem. Było miło i twórczo. To znaczy „wodę mineralną”, nie pudełko, ha, ha!

A z moim ojcem we wspomnianym Klubie Dziennikarza mieliśmy patent na aktora Pawlika. Prawiliśmy mu komplementy, że w roli subiekta w „Lalce” był lepszy od Fijewskiego. Od razu zachwycony stawiał „wodę mineralną”.

Nie tylko wrocławski Klub Dziennikarza. Były czasy, kiedy pracowałem w warszawskim presiżowym „Sportowcu”, pisałem tam o żużlu, lecz nie tylko, i tam w stolicy w artystycznej knajpie SPATiF znani aktorzy brali ode mnie autografy. Ha, ha, taką byłem dziennikarkską gwiazdą w latach 80., że się pochwalę. W 1997 roku Zbigniew Boniek poprosił mnie o spotkanie po żużlowym meczu w Bydgoszczy. Że niby jest fanem moich felietonów. Podaję to jako anegdotę, ale prawdziwą. Bywałem też z Przemkiem Saletą w warszawskim „Tangu” najpierw prowadzonym przez tancerkę Potocką, a potem przez córkę reżysera Wajdy. Wiecie, jaką wiochą jest Warszawa? Kiedy ja tam byłem z Żonką, to kobiety przed tańcem ustawiały na parkiecie w kółku swoje torebki, żeby nikt im ich nie zajumał, a o północy zamknęli lokal i nas wyprosili z imprezy. We Wrocławiu o tej porze dopiero zaczyna się zabawa.

Ostatnio Facebook przypomniał mi zdjęcie jak stoję w marynarce ze złotą statuetką od mojego „Tygodnika Żużlowego”. Tak, czasami dostawało się nagrody: najlepszy sportowy dziennikarz Dolnego Śląska, najlepszy polski dziennikarz piszący o żużlu i boksie, za wywiad z żoną Gołoty, czy z muzykami itd. Plus puchary w rajdach samochodowych… Jest tego więcej.

Kochani, wiem, że mój ulubiony portal Po- bandzie i mój utalentowany uczeń, bardzo dobry empatyczny człowiek, red. Łukasz Malaka bardzo chcieli mi pomóc i jestem wdzięczny. Wiem, że to się spotkało z krytyką złych ludzi. Może zresztą mają rację. Przepraszam, że absorbowałem Waszą uwagę moją skromną osobą. Naprawdę tego nie chciałem. To nie był mój pomysł, ale dziękuję. To nie jest dla mnie dobry czas, ale już nie ma finansowego alarmu, bo jednak bank poszerzył i wydłużył mi kredyt, więc pieniądze na konto wpłynęły. Znów (chwilowo?) mam za co żyć. Najwyżej dłużej będę spłacał. Wszystkim życzliwym Przyjaciołom bardzo dziękuję za pomoc w trudnej chwili. Ja gdy stanę na nogi też pomogę, gdy będziecie w potrzebie. Teraz czekam na obiecane miejsce w terapeutycznym szpitalu, a po wyjściu z depresji przygotuję się do bokserskiej walki, którą mi załatwia mój kumpel, dobry człowiek, wojownik Marcin Najman wielki kibic żużlowego Włókniarza Częstochowa i bliski przyjaciel Sławka Drabika.

Na koniec specjalnie dla Was wiersz ode mnie w podzięce za troskę:

Stanie na mostku
W Bystrzycy Kłodzkiej
Nad rzeczką
Szemrząco
Kojącą

Pisanie wierszy
I godziny w wannie gorącej
To moje piękne chwile
Choćby właśnie tylko na chwilę
I czekanie na telefony

Od Dani, Joasi, Iwony, Krystyny
I Małgosi
Moje serce czeka
Moje serce błaga
Moje serce klęka
I wymięka
Moje serce prosi

Wezmą mnie do szpitala
Dam radę wrócę nie jako zombie
Nie jako wrak
Tylko facet jak ta lala.

Dziękuję Wszystkim za pomoc
Przepraszam za swoją niemoc
Ale ja wrócę…

BARTŁOMIEJ CZEKAŃSKI