Marek Smyła za pulpitem sędziowskim spędził aż 26 lat. Całkiem sporo, ale w zasadzie trudno wskazać moment, gdy w jego życiu nie było żużla. Robił zdjęcia, organizował żużlowy plebiscyt, a teraz, na emeryturze nadal nie zwalnia tempa. Zaangażował się w pisanie książek, w których wspomina żużlowym mistrzów. I oczywiście nadal zagląda na żużlowe obiekty.
Jak zostać miłośnikiem speedwaya? We Wrocławiu jest na to prosty przepis. Wystarczy mieszkać na Sępolnie, by z domowych okien słyszeć warkot żużlowych motocykli. Dźwięk ciągnie jak magnes na Stadion Olimpijski. Tak został zawodnikiem Edward Kupczyński, który w 1952 roku został indywidualnym mistrzem Polski. Tu mieszkali również Tadeusz Teodorowicz, Ryszard Jany czy Sławomir Gonciarz. Podobnie było z Markiem Smyłą. – Mieszkałem niedaleko wrocławskiego stadionu. Jako dziecko z zainteresowaniem zaglądałem na Stadion Olimpijski jeszcze w latach pięćdziesiątych – wspominał nasz rozmówca.
Żużlowcy Ślęzy, a później Sparty, liczyli się w kraju. Regularnie zdobywali medale mistrzostw Polski, ale tego najcenniejszego – złota w lidze – wywalczyć nie mogli. Stąd przylgnęła do nich łata „wieczni wicemistrzowie”. – Mieczysław Połukard, Tadeusz Teodorowicz, Edward Kupczyński, Konstanty Pociejkowicz – rzeczywiście to były wielkie nazwiska. Mieliśmy silną drużynę, ale byli lepsi od nas. Przegrywaliśmy sprzętowo. Kluby z Leszna, Rybnika czy Rzeszowa były lepiej wyposażone. Była to zasługa zakładów lub resortów, które wspierały żużlowe sekcje. Nasz klub, któremu pomagała wrocławska piekarnia, nie miał czym konkurować. Nie dysponował takimi pieniędzmi jak inne ośrodki. W konsekwencji brakowało dobrego sprzętu dla całej drużyny. Dlatego odszedł Mieczysław Połukard. Potem to samo zrobili Teodorowicz i Kupczyński, który był bożyszczem wrocławskiej publiczności. Pamiętam jak przyjeżdżała do nas Polonia i za każdym razem dawni liderzy Spójni dostawali ogromną porcję gwizdów – powiedział wrocławianin.
Wrocławianie wykorzystywali też atut Stadionu Olimpijskiego, by organizować największe imprezy żużlowe w Polsce. – Tak, to prawda. Stadion Olimpijski mógł pomieścić kilkadziesiąt tysięcy kibiców. Co roku we Wrocławiu odbywały się ważne imprezy. W 1961 roku rozegrano pierwszy w Polsce finał Drużynowych Mistrzostw Świata. Wygrali Polacy, a niesamowitej scenerii dodały wyścigi na torze oświetlanym reflektorami samochodów. Także Wrocław zorganizował pierwszy w Polsce finał IMŚ w 1970 roku, okraszony medalami Pawła Waloszka i Antoniego Woryny – wspominał Marek Smyła.
Z imprezami mój rozmówca ma wiele różnych wspomnień. – Na wrocławskim torze odbywały się finały europejskie. Z sympatią wspominam 1964 rok i sukces Zbigniewa Podleckiego. Nie był faworytem, startowali znakomici Szwedzi z Ove Fundinem i Bjornem Knutssonem na czele. Gdańszczanin po treningu poprosił gospodarzy o udostępnienie warsztatu. Przyjechał do klubu i sam pracował przy sprzęcie. Zaproponowałem mu pomoc i pracowaliśmy przy motocyklu do późnego wieczora. Miał nowego Rotraxa. Mówił, że to był ostatni egzemplarz pobrany z magazynu. Następnego dnia był bezkonkurencyjny. Pokonał wszystkich rywali. Jego maszyna lśniła po zawodach tak samo jak przed ich rozpoczęciem. Byłem dumny, że dzień wcześniej spędziłem z nim trochę czasu. Potem wielokrotnie się spotykaliśmy i Zbyszek często wspominał tamto popołudnie – dodał.
Wrocławianin ma też wspomnienia związane z innym triumfatorem Finału Europejskiego, Marianem Kaiserem, który wygrał w 1960 roku. – Kadrowicze kiedyś spotykali się w jednym miejscu i stad ruszali jednym – dwoma samochodami na zawody. Często miejscem zbiórki był Wrocław. Zresztą kadra też często przyjeżdżała na obozy do wrocławskiego AWF. Kiedyś Kaiser i Henryk Żyto wracali z zawodów w Wiedniu i zatrzymali się we Wrocławiu. Byłem wtedy na stadionie, dojrzałem na siedzeniu ich samochodu program zawodów. Nieśmiało zapytałem Kaisera, czy mógłbym ten program dostać. To był pierwszy zagraniczny program w mojej kolekcji – opowiedział Smyła.
Marek Smyła interesował się fotografią. Postanowił połączyć zainteresowania i zaczął robić zdjęcia na żużlu. – Chodziłem już do szkoły podstawowej, dostałem aparat fotograficzny „Druh”. Pomagałem w klubie, zapisałem się do sekcji. Kręciłem się po parkingu i zacząłem zabierać aparat na treningi, potem na zawody. Wtedy nie było tylu fotografów co dzisiaj, nie pilnowano tak restrykcyjnie dostępu. Fotografowałem sporo i później zaproponowano mi funkcję klubowego fotoreportera. Razem z innymi dziennikarzami Januszem Wróblem, Markiem Gadzinowskim, Wiesławem Ruhnke, Stanisławem Szalakiem, Mirosławem Wieczorkiewiczem i Alicją Skowrońską tworzyliśmy kiedyś podkomisję statystyczno-dokumentacyjną przy Głównej Komisji Sportu Żużlowego. Organizowaliśmy wystawy fotograficzne, przygotowywaliśmy broszury z wynikami sportu żużlowego – wspominał Smyła.
W latach siedemdziesiątych Marek Smyła, wspólnie z Markiem Czerneckim, zorganizował plebiscyt na najlepszego żużlowca Polski. – Zimą niewiele pisało się o żużlu. Media organizowały różne plebiscyty i rankingi, ale brakowało takiego, w którym wybierano żużlowców. Z Markiem Czerneckim postanowiliśmy, że spróbujemy go przeprowadzić. Pierwszy plebiscyt zorganizowaliśmy w gronie znajomych, których mieliśmy w całej Polsce. Otrzymaliśmy wtedy kilkadziesiąt kuponów. Potem zaczęliśmy rozmawiać z dziennikarzami, by rozpropagować bardziej plebiscyt. Początkowo nasze apele były niezbyt chętnie odbierane, ale z czasem dziennikarze sami zaczęli nas dopytywać, kiedy ruszamy z kolejną edycją. Z roku na rok głosujących przebywało, co motywowało nas do dalszego działania. Fajnie było patrzeć, jak to się wszystko rozkręca. Zaskoczyło nas, gdy zaczęły do nas przychodzić głosy także z zagranicy – wspominał organizator pierwszych edycji żużlowego plebiscytu.
Duet Marków organizował plebiscyt przez dziesięć lat. Bez żadnej pomocy z zewnątrz. Potem organizację przekazali do Łodzi, do Stanisława Bazeli i Ryszarda Smyczka. – Robiliśmy wszystko sami, angażując własne środki. Nie było gali, nagród dla zawodników, ale staraliśmy się dbać o kibiców, fundując drobne upominki: zdjęcia, kalendarzyki imprez. Zainteresowanie kibiców, zawodników zachęcało nas do działań. Dopiero gdy zaczęły przychodzić tysiące kuponów, a my zaangażowaliśmy się w sędziowanie, przekazaliśmy organizację plebiscytu kolegom. Nie byliśmy w stanie dalej się tym zajmować – stwierdził Marek Smyła.
Z dumą spogląda na plebiscyt, który organizuje Tygodnik Żużlowy. – Tak być powinno. My zaczynaliśmy naszą zabawę, gdy niewiele pisało się o żużlu. Był Motor, czasem Sportowiec, gazety ogólnopolskie raczej rzadko pisały o żużlu. Gdy na rynku wydawniczym pojawił się Tygodnik Żużlowy, naturalnym było przejęcie naszego pomysłu. O to właśnie chodziło – stwierdził wrocławski arbiter.
Marek Smyła lubił dyskutować o żużlu. Jego rozmówcami byli min. przewodniczący Głównej Komisji Sportu Żużlowego, Zbigniew Flasiński i szef sędziów Aleksander Chmielewski. – Często miałem swoje zdanie. Zbigniew Flasiński i Aleksander Chmielewski zachęcali mnie, bym przekonał się, jak to jest za sędziowskim pulpitem. Gdy Marek Czernecki został arbitrem sam postanowiłem spróbować – wspominał.
Przyszły sędzia musiał wykazać się nie tylko znajomością żużla, ale musiał wykazać się pracą dla środowiska. – Nie było naboru z „ulicy”. Każdy kandydat musiał wykazać się wiedzą i pracą w klubie. Ja nie miałem z tym problemu. Działałem w Sparcie jako fotoreporter. Pomagałem też przy organizacji zawodów. Praktyki sędziowskie odbywałem pod okiem Marka Czerneckiego i Stanisława Pieńkowskiego. W 1984 przeszedłem egzamin u Lechosława Bartnickiego i Romana Siwiaka. Sędziowałem pod koniec sezonu istotny dla układu tabeli mecz II ligi GKM Grudziądz – Ostrovia Ostrów. Egzamin zaliczyłem i od początku 1985 roku byłem wyznaczany do sędziowania. W sumie dwadzieścia sześć lat spędziłem za pulpitem. Spory kawałek życia, wiele przejechanych kilometrów i nieprzespanych nocy – dodał wrocławski arbiter.
Do najważniejszych spotkań w sezonie wyznaczani zawsze byli najlepsi sędziowie. Największą nagrodą była nominacja na finał indywidualnych mistrzostw Polski. Marek Smyła taką otrzymał w 1995 roku. Finał z Wrocławia zapadł w wielu kibicom w pamięci z racji „spółdzielni” jaką próbowano zrobić przeciwko Tomaszowi Gollobowi, który niepodzielnie królował na krajowych torach. – Tomasz Gollob już wtedy mocno odjechał krajowej konkurencji i każdy szukał okazji do wygranej z bydgoszczaninem. Jak widać, nawet „spółdzielnia” – jeśli taka była – nie pomogła… Dla mnie, jako sędziego były to zawody jak każde inne. Nie było kamer, z wieżyczki nie było widać, co dzieje się w parkingu. Zrobiło się nerwowo, gdy w połowie zawodów nad stadionem przeszła ogromna ulewa i wichura. Zawody zostały przerwane na kilkanaście minut. Zależało mi, by doprowadzić je do końca i nie wypaczyć wyników. Po opadach niektórzy zawodnicy stracili ochotę do jazdy. Popełniali błędy, wybijało ich z rytmu. Na podium nie było widać niezadowolenia. Dopiero w parkingu usłyszałem o jakiejś przepychance, ale nikt oficjalnie nie zgłosił protestu – wspominał Marek Smyła.
Ranga zawodów nie zawsze powodowała, że zawody były emocjonujące czy trudne do sędziowania. – W 2005 roku sędziowałem dwa mecze SC Trofimov Równe z drużyną Daugavpils: raz w Równem, raz w Daugavpils. Ukraińcy i Łotysze, startujący po rozpadzie Związku Radzieckiego, bardzo prestiżowo traktowali te zawody. Nie było odpuszczania. Tak zaciętych zawodów nie pamiętam, choć jako sędzia nie miałem zbyt wiele pracy. Warto dodać, że obie drużyny równolegle rywalizowały w lidze rosyjskiej – przypomniał wrocławski sędzia.
Nie zawsze było tak czysto. – W 1991 roku do Bydgoszczy przyjechała drużyna Unii Tarnów. Ekipa gości nie radziła sobie na bydgoskim torze. Przegrywała bardzo wysoko i od trzynastego wyścigu zawodnicy Unii nie pojawili się na torze. Włączałem dwie minuty, wykluczałem zgłoszonych zawodników. Po zawodach dowiedziałem się, że zakaz startu wprowadził Piotr Rolnicki, ówczesny sponsor „Jaskółek”. Goście nie zgłosili żadnego protestu. Nie wiem o co poszło. Nie awanturowali się, bo chyba obawiali się walkowera czy kar dla zawodników. Takie kuriozalne sytuacje czasem się zdarzały. Jako sędzia mógłbym zareagować, ale musiałbym mieć oficjalne zgłoszenie. Arbiter nie kieruje się sympatiami, musi przestrzegać litery regulaminu. Dla nas na torze nie jechał Gollob, Świst czy Hancock. Każdy bieg dla sędziego to cztery kolory: czerwony, niebieski, biały i żółty – dodał Smyła.
Praca arbitra zawsze wiązała się z presją. Dzisiejsze nowinki wcale jej nie ułatwiają. – Praca arbitra wiąże się z odpowiedzialnością. Podejmowane decyzje są ostateczne, zdarzenia na torze nie podlegają protestom. Kiedyś nie było kamer, jury było tylko na najważniejszych imprezach. Sędzia musiał szybko podejmować decyzje na podstawie własnej obserwacji. Moim zdaniem to się sprawdzało. Czasem po zawodach przychodził zawodnik porozmawiać na temat wykluczenia czy jakiejś decyzji. Wyjaśnialiśmy sytuację i zawodnicy przyjmowali argumentację. Sporne sytuacje, czasem błędne decyzje – były omawiane na kolegium sędziów. Teraz sędzia ogląda powtórki z różnych ujęć. To niby ułatwienie… ale po zawodach będzie program w telewizji, w którym pięciu „ekspertów” rozbiera na czynniki pierwsze każdą sytuację. Myślę, że sędziowie prowadzą zawody pod coraz większą presją. Podobnie jest z pracą komisarza toru. Czasem zdaje to egzamin, ale nie zawsze. Pamiętam takie zawody, gdzie każdy z członków jury był innego zdania. W efekcie skończyło się walkowerem. Wydaje mi się, że odpowiedzialność i decyzyjność sędziego była wystarczająca. Potrafiliśmy ocenić, czy tor nadaje się do ścigania, czy nie – dodał Smyła.
Obecnie preferuje się tory twarde, łatwe do ścigania. – Każdy tor ma swoją specyfikę i organizator wie, co z danym torem można zrobić. Zresztą każdy z sędziów też wiedział, co go może spotkać na danym obiekcie. Nie bez powodu mówi się o żużlu „dirt track”. Jak jest żużel – to czasem musi być szpryca. Zawodnicy mają kaski, gogle. Poradzą sobie. Ważne, by było dobre ściganie, a czy tor jest przyczepny czy twardy – nie powinno mieć znaczenia. Uważam, że poszło to w złym kierunku. Zaczęto tory ubijać. One w tej chwili są tak twarde, że nie ma ciekawej rywalizacji. Zawody stają się nudne. To nie wróży nic dobrego. Proszę zobaczyć co dzieje się w Szwecji. Tam potrafi spaść deszcz, na tor wyjadą maszyny i po jakimś czasie zawody są kontynuowane. Ale do tego musi być odpowiednio przygotowany tor. Deszcz na betonie wyklucza ściganie. Rozumiem wymogi telewizyjne, ale to sport powinien być najważniejszy. Obecnie na torach używa się plandek, montuje się odwodnienie liniowe, ale to nie zapobiegnie wszystkim sytuacjom. Ten sport ma taki urok, pogoda może być jednym z reżyserów widowiska. Czekam, mówiąc żartobliwie, aż ekstraliga „najlepszej ligi świata” zarządzi, by zadaszyć wszystkie tory – stwierdził były arbiter.
Markowi Smyle nie podobają się zmiany regulaminowe dotyczące startów. – To, co w ostatnich latach zrobiono z procedurą startową to już naprawdę trudno wytrzymać. Dla mnie to jest podcinanie gałęzi, na której się siedzi. W zasadzie w każdej chwili można przerwać bieg i popsuć zawody, wypaczyć wynik. Przecież przerwanie wyścigu, bo ktoś dopatrzył się mikroruchu zmienia układ biegu. Powtórzenie wyścigu sprawia, że ktoś korzysta, a inny traci. To nie jest sprawiedliwe. I to nie ma znaczenia, czy mówimy o zawodach drużynowych czy indywidualnych. Start jest loterią. Teraz taśma ma zostać obniżona. Dobrze, ale jednym to będzie pasować, innym nie. Jeden dotknie, drugi – nie. Po co kombinować? Wiem, że działacze chcą pewne rzeczy uporządkować. Będzie inaczej, może coś się zmieni, ale generalnie czy to idzie w dobrą stronę? Teraz jest komputer, który ma zastąpić sędziego. Zawsze było tak, że sędzia puszczał start, gdy wszyscy stali nieruchomo. Dodatkowe automaty były zbędne. Jeśli już chcemy tak skrupulatnie pilnować startów to zainstalujmy maszyny startowe używane na motocrossie. Wtedy nikt nie ruszy wcześniej, nie zerwie taśmy – przekonywał Smyła.
W ostatnim czasie nazwisko Marka Smyły można znaleźć na bibliotecznych półkach. Wrocławianin jest autorem żużlowych biografii. – Przed laty udzielałem się jako dziennikarz. Nie były to książki, ale pisałem sporo. Zdarzały się pomysły, ale kiedyś nie było łatwo wydać książkę. Nie każdy miał takie możliwości. Propozycje napisania biografii złożył mi Wiesiek Dobruszek. Przekonał mnie, że warto pokazać legendy wrocławskiego toru. Myślę, że fajnym pomysłem jest ta biblioteczka „Asów żużlowych torów”. W każdym klubie są zawodnicy, którzy mieli wpływ na historię danego klubu czy całej dyscypliny. Postawiłem na zawodników oddanych wrocławskiemu żużlowi. Kostek był doskonałym zawodnikiem. Podobnie jak Połukard czy Kupczyński, otrzymał wiele atrakcyjnych propozycji zmiany barw klubowych, ale tego nie zrobił. Piotek Bruzda, medalista mistrzostw świata par, również pozostał wierny wrocławskiemu klubowi. Miałem przyjemność dobrze poznać obu zawodników. Sporo rozmawialiśmy, ale biografie powstały już po ich śmierci. Wcześniej niestety, nie miałem takich możliwości. Publikacja książkowa wymaga rzetelności, czasem trzeba trochę poszperać, sięgnąć gdzieś głęboko, skompletować zdjęcia… Jest z tym trochę zachodu, ale z przyjemnością wracam do tamtych czasów. Wtedy żużel był inny. Liczyliśmy się w świecie, ale medali nie zdobywaliśmy zbyt wiele. Dziś Polacy regularnie sięgają po medale, dominują, ale cieszy mnie, że kibice potrafią docenić wysiłek i osiągnięcia dawnych mistrzów – stwierdził Marek Smyła.
Marek Smyła nie spędza czasu wyłącznie przy klawiaturze komputera. – Wbrew pozorom na emeryturze nie mam więcej luzu. Lubię chodzić po górach. Dużo czasu spędzam w polskich górach: Tatrach, Karkonoszach. Póki zdrowie dopisuje staram się spędzać czas aktywnie. Oczywiście nie zapominam o żużlu. Często zaglądam na stadion i to nie tylko we Wrocławiu. W ubiegłym roku odwiedziłem połowę torów w Polsce. Jeżdżę tam, gdzie będzie można obejrzeć ciekawe zawody. Niekoniecznie musi to być turniej Grand Prix czy zawody rangi mistrzostw świata, choć z sentymentem wspominam jednodniowe finały IMŚ. Znużyły mnie już zawody Grand Prix. Ciągle ta sama stawka, uzupełniona dziką kartą dla miejscowego, który czasem jest trzy razy gorszy od reszty uczestników. W mistrzostwach świata niech jeżdżą najlepsi. Powinny być eliminacje, które dostarczą nowych twarzy. Dlatego czasem wolę obejrzeć zawody młodzieżowe. Tam nierzadko jest więcej emocji niż podczas jakiejś „poważniejszej” imprezy. Kiedyś było wiele, dobrze obsadzonych zawodów. Zawodnicy dawali z siebie wszystko by wypaść jak najlepiej. Frekwencja zawsze dopisywała. Teraz ogarnęła nas ligomania. Zawodnicy skupiają się na meczach ligowych, a inne zawody traktują treningowo. Testują sprzęt i zrażają kibiców do odwiedzania stadionów. Jak kluby i zawodnicy nie zaczną szanować kibiców, to będzie ich mniej. Pamiętam na przykład doskonałe turnieje Camel Cup braci Terleckich. Na każdym turnieju był komplet widzów. Świetna obsada, doskonała organizacja. Miałem przyjemność sędziować turniej w Tarnowie. Lubię jeździć do Pardubic. Jestem tam co roku. Zlata Prilba, do tego Zlata Stuha i turniej o mistrzostwo świata czy Europy. To jest prawdziwe święto kibiców żużla. Do Pardubic na te kilka dni zjeżdżają się kibice z całej Europy i rozkoszują się speedwayem. Tam czuć klimat żużla, widać jak organizatorzy dbają o kibica. Jest mi przykro, gdy słyszę, że w Polsce nie opłaca się organizować na przykład memoriału Edwarda Jancarza. Irytuje, gdy ktoś mówi, że sponsorzy opłacili imprezę i nie musi być kibiców. Należy dbać o kibiców, bo za chwilę skończą się pieniądze sponsorów, telewizji… Jak kluby nie zadbają o fanów, to dojdzie do upadku dyscypliny. Kiedyś liga angielska była Mekką speedwaya. Jeżdżono regularnie w każdy dzień tygodnia, a mimo to stadiony były pełne fanów. Potem zaczęto kombinować z regulaminami: dodatkowe punkty, jokery… Oby u nas nie doszło do powtórki – ze smutkiem w głosie zakończył Marek Smyła.
TOMASZ ROSOCHACKI
CZYTAJ TAKŻE:
Żużel. Wrócił po trzech miesiącach na tor. „Nie jestem zdenerwowany, wręcz przeciwnie”
Żużel. Mistrzowie zatrzymali Cierniaka! Menadżer chwali zawodnika
Żużel. Niemiec docenia współpracę z psychologiem. „To był dla mnie duży krok”
Żużel. W Lesznie są tym przerażeni! Będą pustki na trybunach?
Żużel. Promotor zadzwonił do niego… przy montowaniu routera. Teraz wygrywa z Janowskim!
Żużel. „PRAWIE JAK DERBY, czyli ŻUŻLOWE BOJE LESZNO – WROCŁAW” Część 3