Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Szwedzki żużlowiec, Magnus Zetterstroem dopiero w wieku 28 lat pojawił się w polskiej lidze. I choć nie miał takich sukcesów jak Tony Rickardsson, błyskawicznie zyskał rzeszę wiernych kibiców. Zawsze dbał o atmosferę zespołu, miał świetny kontakt z kibicami. Doskonale zaaklimatyzował się w Gdańsku, gdzie kupił mieszkanie. Tu również – w wieku 46 lat – 1 kwietnia 2017 roku zakończył sportową karierę.

 

Często zaglądasz do Gdańska…

Tak, lubię to miejsce. Jak mam wolną chwile, to często tu przyjeżdżam.

Powiedziałeś kiedyś, że Gdańsk jest twoim drugim domem.

To prawda. W Gdańsku poznałem wielu wspaniałych ludzi, którzy sprawili, że czuję się tutaj jak w domu. Zawsze mogłem liczyć na pomoc pracowników klubu. Na trybunach  panowała świetna atmosfera, zawsze czułem wsparcie kibiców. Miałem wielu miejscowych sponsorów, sporo pomocy otrzymałem ze strony miasta. Zawsze chętnie tu przyjeżdżam. Gdy jestem w domu w Szwecji potrzebuję piętnastu minut, by dojechać na lotnisko i polecieć do Gdańska.

Gdzie lubisz spędzać czas?

Zaczynam od mieszkania, ale lubię spędzać czas na plaży, starym mieście, w sklepie czy restauracji. Odwiedzam Westerplatte, Forty Napoleońskie, Oliwę. Podoba mi połączenie Gdańska z Sopotem, Gdynią w Trójmiasto. Za każdym razem odkrywam coś nowego. Dobrze czuje się na Kowalach, gdzie mieszkam. Pokochałem to miejsce. To bardzo fajne miasto do zamieszkania.

Do Gdańska przyjechałeś także oglądać zawody o Drużynowe Mistrzostwo Europy…

Skorzystałem z zaproszenia przyjaciół.

Jak wrażenia?

Polska po raz kolejny udowodniła, że jest bardzo mocna. Nie było Bartosza Zmarzlika, ale zmiennicy byli równie skuteczni. Świetny był choćby Jarosław Hampel.

Reprezentacja Szwecji zajęła drugie miejsce…

Myślę, że stać nas było na lepszy występ, ale cóż. Cieszę się z widoku szybkiego Antonio Lindbaecka, który wrócił do kadry.

Pod koniec 2016 roku ogłasiłeś zakończenie sportowej kariery. Nie żałujesz decyzji?

Są chwile, gdy tęsknię za żużlem, ale jestem zadowolony ze swojego życia. Moja kariera została zakończona, nie ma odwrotu. Miałem bardzo szczęśliwe życie jeżdżąc na żużlu, ale to już przeszłość. Teraz z radością oglądam żużel z pozycji kibica.

Miałeś rozterki po ogłoszeniu decyzji o zakończeniu kariery?

Oczywiście, trudno o tym zapomnieć. Większość mojego życia spędziłem na żużlowym motocyklu, ścigałem się, walczyłem. Wiem, jak wspaniałym uczuciem jest walka i wygrana. Ogromnie się cieszyłem widząc radość fanów, słysząc skandowanie mojego imienia. To dawało poczucie spełnienia. Ciężko było zrezygnować jednego dnia. Ścigałem się do momentu, gdy w stu procentach chciałem być żużlowcem. Nie mogąc poświęcić się w całości, wiele ryzykowałbym. Żużel jest sportem bardzo niebezpiecznym. Łatwo o wypadek i w konsekwencji uraz. Tu nie da się pracować na pół gwizdka. Myślę, że wybrałem odpowiedni moment, by powiedzieć „stop”. Mam nadzieję, że kibice zapamiętają mnie jako dobrego zawodnika. Do tej decyzji przygotowywałem się wiele lat. Praktycznie co roku pojawiały się pytania w kontekście mojego wieku, czy i kiedy planuję zakończyć karierę.   Wiedziałem, że to musi kiedyś nastąpić. Jazda ciągle sprawiała mi jednak ogromną radość, ale przyszedł moment, gdy nie czułem już takiej pasji, radości. Teraz moje dzieci uprawiają sport. Ich sukcesy cieszą mnie tak samo, jakbym to ja je osiągał. Mogę więcej czasu dać rodzinie, a przede wszystkim dzieciom, które też fascynują się sportem. Staram się wspierać Kevina, który gra w piłkę nożną i Sandrę w łyżwiarstwie figurowym.

Pracujesz jako dealer samochodowy. Spełniasz się w nowej roli?

Tak, pracuję jako dealer Kia. Wszystko idzie dobrze, rośnie sprzedaż samochodów elektrycznych. Radzimy sobie naprawdę dobrze.

Niemcy zawsze wybierali Volkswageny czy Mercedesy, Francuzi stawiali Renault lub Peugeota, a Szwedzi – Volvo lub Saaba. Udaje ci się przekonać rodaków do zakupu koreańskich pojazdów?

Kia oferuje użytkownikom siedmioletnią gwarancję i to sprawia, że coraz więcej Szwedów sięga po samochody tej marki. Oczywiście dominuje Volvo, potem jest Audi, ale Kia na rynku zajmuje obecnie trzecie miejsce. Ciężko pracujemy, by wyprzedzić konkurencję i stać się w niedługim czasie numerem jeden.

Dużo wam brakuje do lidera?

W rodzinnej Eskilstunie pod drogach jeździ dwadzieścia siedem procent samochodów marki Kia. To bardzo dobry wynik, z którego możemy być dumni.

Jak wracasz do rozważań o karierze – spełniłeś się jako zawodnik?

Tak, jestem zadowolony. Odchodzę w dobrej kondycji, zdrowiu. To było dla mnie najważniejsze.

Jak doszło do tego, że zostałeś żużlowcem?

Miałem sześć lat, kiedy pierwszy raz poszedłem na stadion. Mój tata znał jednego z zawodników i poprosił, bym mnie przewiózł na swoim motocyklu kilka okrążeń. Wrażenia były niesamowite. Długo męczyłem ojca, by kupił mi motocykl… Marzyłem, by zostać żużlowcem. I tak rzeczywiście się stało. Tata kupił mi pierwszy motor i zacząłem trenować.

Co cię zainspirowało?

Żużel był bardzo popularny w Szwecji, także w moim rodzinnej Eskilstunie. Na trening potrafiło przyjść dwa – trzy tysiące ludzi. Na zawodach stadion zawsze był wypełniony po brzegi, mecz oglądało dziesięć – dwanaście tysięcy fanów. Trzeba dodać, że w naszym mieście mieszka nieco ponad 60 tysięcy mieszkańców! Żużel przyciągał kibiców jak magnes. Wszystkie dzieci pragnęły być żużlowcami, gwiazdami tego sportu. Ścigaliśmy się na rowerach udając żużlowców. Nawet jak graliśmy w piłkę – byliśmy żużlowcami.

Kto był twoim idolem? Ove Fundin, Anders Michanek, Tony Rickardsson?

Fundina nigdy nie widziałem na torze, gdy startował Michanek byłem jeszcze młodym chłopcem. Pamiętam, gdy ścigaliśmy się na rowerach każdy chciał być Bruce Penhallem. Potem byli Erik Gundersen, Hans Nielsen i oczywiście Tony Rickardsson. Tony jest sześciokrotnym mistrzem świata. To niesamowite osiągniecie. Byliśmy razem w Aveście i Poole. Poza tym współpracowałem z Tony’m przez dwa lata testując jego  motocykle. Dobrze wspominam ten okres.

Dobre wyniki zacząłeś osiągać bardzo późno. Co o tym zadecydowało?

Nie wiem, to trudne pytanie. Wielu zawodników osiąga sukcesy w wieku dwudziestu kilku lat, zostaje mistrzami. Ja potrzebowałem znacznie więcej czasu. Może lepiej się zorganizowałem, jak założyłem rodzinę, zostałem ojcem…

Kiedyś by się liczyć trzeba było jeździć na Wyspach Brytyjskich. W jakich okolicznościach doszło do pierwszego kontraktu w lidze zagranicznej?

Pod koniec 1995 roku odebrałem telefon z Poole Pirates z zapytaniem, czy nie chciałbym spróbować swoich sił w lidze brytyjskiej. Zgodziłem się i w kolejnym roku pojawiłem się w Anglii. To była dla mnie wielka szkoła. Poznałem profesjonalny żużel. Zacząłem podróżować samolotem, musiałem się usamodzielnić, bo rodzice nie mogli być ciągle ze mną. Musiałem na miejscu zorganizować warsztat, serwisować dwa motocykle, mieć własny samochód do transportu sprzętu…  To był dla mnie ogromny krok w karierze.

A pierwszy kontrakt w Polsce?

Zacząłem jeździć w Lublinie. To był 1999 rok. Na pierwszy mecz przyjechałem z ojcem i byłem bardzo zaskoczony widząc pełne trybuny, żywiołowy doping na stadionie. No i pełno policji na i wokół stadionu. Czułem się jak wielka gwiazda, gdy kibice zaczepiali cię na ulicy, prosili o autograf czy wspólne zdjęcie.

Co uważasz za swój największy sukces? Mistrzostwo Europy? Start w Grand Prix?

Oczywiście to są ważne dla mnie osiągnięcia, ale najmilej wspominam występ w Grand Prix Challenge w Coventry. Wygrałem pokonując Chrisa Holdera i Jarosława Hampela. Tego dnia jeździło mi się świetnie. To były najlepsze zawody w karierze. Przed zawodami nikt, nawet ja nie przypuszczał, że zdołam zakwalifikować się do cyklu Grand Prix.

Awans do Grand Prix wywalczyłeś na torze, nie potrzebowałeś dzikiej karty. Miałeś być outsiderem, ale poradziłeś sobie notując całkiem przyzwoite wyniki. Jak to osiągnąłeś?

Dokładnie, nikt we mnie nie wierzył. Wszyscy mówili, że jestem za stary na ściganie się z najlepszymi. Wszyscy byli mocno skoncentrowani na występach, a ja wręcz przeciwnie – starałem się być maksymalnie zrelaksowany. I to chyba procentowało, jeździłem na luzie i cieszyłem się każdym zdobytym punktem, każdą wygraną. Pamiętam jak w Pradze byłem czwarty. Ten występ wciąż nie daje mi spokoju. Przed decydującym wyścigiem miałem do wyboru tor trzeci lub czwarty. Wybrałem ostatni, który okazał się najgorszy. Gdybym wybrał trzeci, może zakończyłbym zawody na podium?

Co jest twoją największą porażką? Ten turniej?

Nie, największą zmorą zawodnika są kontuzje. Najgorzej wspominam mój drugi start na Wyspach. Startowaliśmy w Exeter. Uczestniczyłem w ogromnym karambolu. Uderzyłem w bandę i złamałem kręgosłup. Trzy miesiące spędziłem w szpitalu, na wiele miesięcy musiałem zapomnieć o żużlu. To był naprawdę trudny dla mnie moment.

Czym różnią się liga polska, angielska i szwedzka, w których miałeś okazję startować?

Jeździłem też w lidze rosyjskiej, duńskiej, czeskiej i niemieckiej, ale rzeczywiście w Szwecji, Anglii i Polsce startowałem najwięcej. Liga angielska jest doskonałą szkołą żużla. Tam jeździ się praktycznie codziennie, zawodnik ma okazje poznać różne specyficzne tory i nawierzchnie, często krótkie i trudne techniczne. Dla mnie to była również okazja do nauki języka angielskiego, którym włada większość zawodników. Polska jest wspaniałym miejscem do ścigania się z uwagi na ogromną liczbę fanów na trybunach. Pamiętam, gdy zaczynałem tu startować stadiony były pełne, zawody oglądało nawet kilkanaście tysięcy kibiców. To było niesamowite. W Polsce są ogromne oczekiwania od zawodników. W każdym meczu trzeba zdobywać dużo punktów. To było bardzo stresujące. Zupełnie inaczej jest w Szwecji. Tam jeździ się na luzie. Jak nie wyjdzie ci dzisiaj, dostaniesz kolejną szansę w następnym spotkaniu. W Polsce po słabym występie zawodnik jest najczęściej skreślany.

Skąd wziął się przydomek „Zorro”?

Gdy chodziłem do szkoły w klasie było wielu chłopaków o podobnych nazwiskach: Zetterstroem, Zetterwall, Zettergreen. Ksywki często pochodziły od nazwiska. Jeden z moich kolegów zaproponował, by nazywać mnie Zorro. Po latach, jak zacząłem ścigać się na żużlu postanowiłem, że wykorzystam swój szkolny pseudonim. Tym bardziej, że na dole pleców, gdzie umieszczałem logo, łatwiej było napisać „Zorro” niż Zetterstroem…

Nigdy po  tobie nie było widać, byś się stresował. W jaki sposób potrafiłeś zapanować nad emocjami?

Żużel zawsze sprawiał mi mnóstwo radości, jazda była dla mnie przyjemnością. Zawsze starałem się być dobrze przygotowanym by pojechać najlepiej jak potrafię. Startując w lidze szwedzkiej, angielskiej czy polskiej miałem okazję do zdobywania wielu punktów. I za każdym razem starałem się pojechać na sto procent moich możliwości, bo kariera żużlowca trwa krótko i trzeba wykorzystać każdą z możliwości do wygrywania. Oczywiście nie zawsze wychodziło, ale dzięki częstym startom nie było czasu na narzekanie, rozpamiętywanie porażek. Jak coś nie wyszło, następnego dnia można to było naprawić. Startując często trzeba znaleźć czas na regenerację. Samolot, bus – trzeba umieć wykorzystywać każdą okazję na wypoczynek, sen. Ja nie miałem z tym problemu.

Pomagałeś kolegom, przez co chętnie oferowano tobie funkcje kapitana. To nie jest typowe dla zawodników, którzy raczej strzegą swoich tajemnic…

Zawsze uważałem, że ważny jest dobry duch w moim zespole. To dla mnie istotne, bo w dobrej atmosferze znacznie łatwiej walczyć o wspólny sukces. Poza tym zawsze wychowywano mnie, by być dobrym dla innych, bo to procentuje. Jeśli ja jestem miły dla kogoś, to ta druga osoba też jest miła dla ciebie. Nie jestem zwolennikiem krzyków, wrzasków. Dla mnie to normalne, nic szczególnego. Jeśli tylko mogę, zawsze pomogę.

Z kim przyjaźniłeś się wśród zawodników?

Mam zbyt wielu przyjaciół… Praktycznie w każdym miejscu, gdzie startowałem spotykałem wspaniałych ludzi i zawsze z przyjemnością wracałem w te miejsca. Jeździłem z wieloma zawodnikami w Polsce, Anglii czy Szwecji, zabrakłoby chyba miejsca, by wymienić wszystkich. Z jednymi widziałem się częściej, z innymi rzadziej… Jestem dumny, że byłem częścią żużlowej rodziny.

Lubili cię nie tylko zawodnicy, ale też kibice. Jak myślisz dlaczego?

Jestem normalnym facetem i zawsze tak starałem się zachowywać. Lubiłem rozmawiać z kibicami, wymieniać poglądy, zrobić sobie wspólne zdjęcie. To część bycia żużlowcem…

W Gdańsku spędziłeś sześć sezonów. Który rok najmilej wspominasz?

Do Gdańska przyszedłem w 2008 roku po awansie wywalczonym ze Stalą Gorzów. Pierwszy rok w Gdańsku był szczególny. Spotkaliśmy się z Rzeszowem w meczach barażowych i je wygraliśmy. To był wspaniały rok. Może nie był to najlepszy sezon w mojej karierze, ale dla gdańskiego klubu z pewnością. Ze swoich występów w gdańskim klubie jestem bardzo zadowolony. Także z ostatniego, w którym zostałem na „doczepkę”, a notowałem bardzo dobre występy.

Gdybyś nie był żużlowcem, to co robiłbyś w życiu?

To bardzo trudne pytanie, bo dość szybko moim marzeniem stała się kariera żużlowca. Od dzieciństwa pasjonowała mnie mechanika, dlatego myślę, że mógłbym zostać mechanikiem.

Jak zmienił się twój plan dnia po zakończeniu sportowej kariery? Mówiłeś, że chcesz więcej dać czasu rodzinie. Udaje się?

Moja żona nadal uważa, że zbyt mało czasu spędzam w domu. Praca wymaga ode mnie sporo zaangażowania. Teraz jednak pracuje niedaleko domu, w salonie Kia w Eskilstunie. Po pracy wracam do domu, śpię we własnym łóżku. To miłe, że codziennie widzę się z rodziną, wspólnie jemy kolację. Więcej luzu mam w weekendy.

Wrócisz kiedyś do żużla?

Trudno dzisiaj powiedzieć, jak to wszystko będzie wyglądać w przyszłości… Może kiedyś będę pomagał jakimś młodym chłopakom, może będę pracował w klubie…

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał TOMASZ ROSOCHACKI