Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dziś jubileusz nie byle jaki. Większość kibiców nie potrafi sobie wyobrazić na rynku wydawniczym braku słynnego Tygodnika Żużlowego, który po raz pierwszy ukazał się na rynku trzydzieści dwa lata temu – 25 listopada 1990 roku. 

 

– Czego wypada nam życzyć? Oczywiście przetrwania w czasach niezwykle trudnych dla prasy papierowej – mówi nam założyciel Tygodnika Żużlowego i jego redaktor naczelny, Adam Zając. 

Tygodnik Żużlowy od lat pełni nie tylko rolę prasowego kompendium żużlowej wiedzy. Bywały lata, w których właśnie z inicjatywy Tygodnika Żużlowego odbywały się również imprezy żużlowe. 

– Jeśli pyta mnie Pan o najlepsze wspomnienia czy chwile, to tak naprawdę cała ta historia Tygodnika Żużlowego to jedna wielka wspaniała przygoda. Najbardziej „szalone” były oczywiście pierwsze lata naszej działalności. Później była organizacja spotkań „Północ – Południe” czy „Stawiamy na młodych”.  Naprawdę na szybko niełatwo wymienić tych chwil „naj” pod każdym względem – kontynuuje Adam Zając 

Wielu z pewnością pamięta czasy jak biegało się po Tygodnik Żużlowy do kiosków, a niejeden z pewnością czytało się pod szkolną ławką w trakcie lekcji. 

– Na pewno w pewnym okresie byliśmy jedynym medium prasowym, które na bieżąco informowało o tym, co na bieżąco dzieje się w żużlu. Jeśli pyta Pan o największy nakład, to odpowiem, że przed erą internetu Tygodnik sprzedawał się w liczbie około 50000 egzemplarzy. Potem niestety nakład malał ze względu właśnie na internet, z którego każdy dziś korzysta. W czasach naszych początków był czymś jeszcze praktycznie nieznanym – dodaje Adam Zając. 

Jak zatem radzono sobie w bezinternetowych czasach z redagowaniem żużlowej gazety?

– Pierwsza połowa lat 90. to były kompletnie inne czasy, aniżeli teraz. Jeden dziennikarz w redakcji miał faks, jeden teleks. Pozostali po prostu notowali przez telefon. Nie zapominajmy, że w niedzielę wieczorem mieliśmy prawdziwe urwanie głowy w redakcji. Meczów ligowych wtedy było naprawdę sporo. Notowaliśmy, dyktowaliśmy to później dziewczynom i była to dla wszystkich prawdziwa walka z czasem. Później, z pojawieniem się elektroniki, oczywiście wszystko stawało się łatwiejsze. Jeśli mogę dodać coś od siebie, to ja od początku swojej pracy w Tygodniku zająłem się unormowaniem sposobu podawania wyników. To też nie był mój pomysł, bo stosowaliśmy go wcześniej wśród moich znajomych, ale przyjął się w Tygodniku i z tego co mi wiadomo, funkcjonuje do dziś. To można dziś wspominać z uśmiechem na twarzy, gdy teraz wszystko jest łatwiejsze. Tygodnik składaliśmy do pierwszej, drugiej w nocy. Później kładłem się na dwie godziny w redakcji, aby się przespać. Wstawałem i jechałem do Poznania do drukarni z dyskietką. Tam to było wszystko wyświetlane, łamane i szło do druku. Wielokrotnie miałem okazję jeszcze gazetę sprawdzać i poprawiać tuż przed drukiem. Pamiętam, że wracałem do domu i cały poniedziałek spałem. Tak to kiedyś wyglądało – wspominał na naszych łamach wieloletni sekretarz redakcji, Wiesław Dobruszek.

Jak w każdej redakcji nie brakowało również dziennikarskich  „wpadek”.

– Oczywiście, że bywały. Wszystkich to się pewnie już nie pamięta. Dziennikarskich dużo nie było, choć raz kolega uśmiercił pana Miechowskiego z Częstochowy, który żyje po dziś dzień. Pan Miechowski jednak podszedł do tego z humorem i napisał do redakcji, że miewa się dobrze. Zdarzało się niekiedy, że poszła podwójnie przykładowo jakaś strona. Moja największa wpadka była z jednym zdjęciem. Miałem przygotowaną jedną fotografię i byłem pewny, że jest na niej Leigh Adams. Okazało się po fakcie, że to był zupełnie inny zawodnik, w dodatku nie Australijczyk. Gorączka niedzielnej nocy w redakcji sprawiała, że błędy się zdarzały w tym pionierskim czasie – mówił na naszych łamach Wiesław Dobruszek

 

Tygodnik Żużlowy to nie tylko wiadomości żużlowe, ale i doroczny plebiscyt Tygodnika Żużlowego.

– Pomysł na bal był bardzo prosty. Większość redakcji prasowych i stacji telewizyjnych robi różnego rodzaju plebiscyty. Ja przez dwanaście lat pracowałem w RSW Prasa Książka Ruch. Byłem redaktorem naczelnym Panoramy Leszczyńskiej i takie bale połączone z plebiscytem corocznie tam organizowaliśmy. Po zmianie ustroju rozpocząłem pracę w Tygodniku Żużlowym, który zakładałem i pociągnąłem temat plebiscytu. Pamiętam, że poszło to nad wyraz szybko, ponieważ Tygodnik wyszedł po raz pierwszy w listopadzie, a już w styczniu odbył się pierwszy Plebiscyt. Miał chyba wtedy tylko pięć kategorii. Były takie przypadki, kiedy zawodnicy wychodzili z balu o piątej czy szóstej rano. To była stara gwardia zawodników, która bawiła się do końca: bracia Gollobowie, Wojtek Załuski, Jarek Olszewski, Romek Jankowski czy paru innych. Oni bawili się świetnie. Dziś, niestety, tego już nie ma. Zawodnicy po rozstrzygnięciu Plebiscytu posiedzą godzinę, dwie i opuszczają bal. Przyznam jednak, że w zeszłym roku była długa walka na parkiecie. Działali skutecznie m.in. Przemek Pawlicki, Grzesiu Zengota czy Patryk Dudek. Najczęściej w ostatnich latach zabawa kończy się około godziny trzeciej nad ranem – opowiadał przed laty na naszych łamach Adam Zając. 

Życia bez Tygodnika Żużlowego nie wyobraża sobie wielu z nas, między innymi prezes bydgoskiej Polonii, Jerzy Kanclerz. 

– Powiem tylko tyle, że mam wszystkie numery Tygodnika Żużlowego ładnie oprawione. Adamowi Zającowi i Tygodnikowi życzę, aby dalej się rozwijał. Godny uwagi jest fakt, że przez tyle lat, bo pierwszy numer wyszedł w 1990 roku, Tygodnik przetrwał i za to wielkie gratulacje. Dla mnie i dla wielu z nas to kultowa gazeta i przyznam czytam regularnie. Są czasami opinie, z którymi się nie zgadzam, ale to normalne, że nie każdy zgadza się z każdym. Tygodnik oceniam bardzo dobrze i życzę co najmniej kolejnych trzydziestu lat – mówi nam Jerzy Kanclerz. 

My do życzeń oczywiście się dołączamy i również redakcji Tygodnika Żużlowego życzymy wszystkiego co najlepsze.