Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jest głową wybitnie żużlowej rodziny. Ojcem indywidualnego wicemistrza świata – Patryka i mężem zapiekłej fanki speedwaya od najmłodszych lat – Honoraty. Sam również czasu nie tracił, sięgając m.in. po złoto DMP czy brąz IMP. Wcześniej jednak świetnie sobie radził na tatami i na parkiecie. Tzn. w judo i na dyskotekach. Sławomir Dudek od kuchni.

Powspominamy stare czasy, kiedy Sławek Dudek nosił jeszcze fryzurę na czeskiego hokeistę, imponował w parku maszyn kocimi ruchami, palił między wyścigami fajkę i stawał na pudle IMP?

Ojej, kiedy to było… Ja staram się stać w drugim szeregu, no ale skoro trzeba.

To zaczynajmy. Właśnie – jak to się zaczęło? Patryka zaraził żużlem ojciec, a Sławomira kto?

Mój ojciec żużlowcem nie został, choć próbował. Czasy mieliśmy wówczas takie, że trudno było się przebić. Tata pozostał jednak zapalonym kibicem, a tę pasję wspomagał fakt, że poza żużlem w zasadzie nic innego w Zielonej Górze nie było. Dlatego cała Zielona chodziła na speedway i słowo „chodziła” jest tu najwłaściwsze. Z dzielnicy Jędrzychów mieliśmy na stadion może ze cztery kilometry. No i dwa razy w miesiącu szło się przez lasy, jeden szereg za drugim. To były pielgrzymki, a ja lądowałem często u ojca na barana, bo jako trzy-, czterolatek nie zawsze, że tak powiem, wytrzymywałem kondycyjnie. Nie dawałem rady po prostu. Szybko połknąłem bakcyla i już w przedszkolu zbierałem chłopaków, formowaliśmy się w drużyny i ścigaliśmy dookoła barierek. Na nogach, biegając.

I kapselki też później były? Moje kapsle miały biało-czerwone koszulki, ale to byli kolarze: Piasecki, Mierzejewski, Halupczok, Wrona, Jaskuła, Szerszyński, Sypytkowski. Takie czasy.

Ja miałem jeszcze Szurkowskiego, Szozdę i Langa. Owszem, budowaliśmy sobie tory kolarskie, ale też żużlowe, okrągłe.

W końcu jednak trzeba było z kapsli wyrosnąć…

Zapisy na żużel wyglądały tak, jak wszędzie. Przychodziło ponad pięćdziesięciu chłopaków, więc nie było łatwo dostać się do grupy wybrańców. Dlatego robiono nam egzaminy: testy wydolnościowe, podciąganie się na drążku, przysiady na jednej nodze, sprawdziany zwinnościowe, bieganie na czas. A jazda? W latach 1983-84 na crossówki przerabiało się wueski, taki sprzęt musiał wystarczyć. Po testach zostawało nas około dwudziestu, a do dyspozycji mieliśmy pięć motocykli i pięć kombinezonów. Zatem na jeden zestaw przypadało czterech chłopaków, jeden się rozbierał i wskakiwał następny. Na pierwszym treningu jeden z nas paskudnie się jednak przewrócił i zaraz połowa uciekła. Dzięki temu mieliśmy mniejsze kolejki.  

Na początku nie było „Dudiego”, tylko „Tola”. Skąd ta ksywa?

Jeden z kolegów, Jacek Szewczyk, tak mnie nazwał, ale właściwie nie wiem, dlaczego. W każdym razie tak się przyjęło i nawet na błotniku miałem później napis „Tola”. Kolega miał mniej szczęścia ode mnie, bo na jednym z egzaminów licencyjnych koniecznie chciał wygrać start w czterech i wyrżnął. Następną okazję miał dopiero w nowym sezonie, też nie poszło i my już mieliśmy za sobą sezon jazdy jako zawodnicy, a on został w tyle. Ale jak się dziś spotkamy, to wciąż mówi „Tola”.

Syn, Patryk, przez długie lata był rekordzistą szkoły w skoku w dal. Rozumiem, że tata też musiał być wszechstronnie uzdolniony?

Jakieś inne dyscypliny się pojawiały, ale człowiek cały czas czekał jednak na ten żużel. Najmłodszy brat ojca, Andrzej, jeździł trochę zawodniczo, a czasy były romantyczne. Stare skóry pomagała łatać moja babcia, a ojciec dorabiał laczki, które się wycinało, spawało i zalewało. Nie szło się do sklepu, jak dziś. Kiedy brat taty jeździł na obozy, to tylko czekałem aż wróci i poopowiada – jak tam Huszcza, Olszak i Krzystyniak, co robili, co mówili i jak się zachowywali. Naprzeciw mojej szkoły był również Klub Sportowy Gwardia z sekcją strzelecką i sekcją judo. Zamysł był taki, by pójść na strzelectwo, ale za namową kolegów trafiłem koniec końców do sali judo.

Sylwia Bogacka, wicemistrzyni olimpijska z Londynu, wystrzelała ten medal właśnie na konto Gwardii Zielona Góra.

Zgadza się, a wcześniej była też inna olimpijka z Gwardii, medalistka MŚ i ME, Julita Macur. Ja jednak przez jakieś trzy lata trenowałem to judo, głównie w najlżejszych kategoriach. W piątej klasie ważyłem tylko 30 kg i za dzieciaka nigdy duży nie byłem, a braki w sile fizycznej musiałem nadrabiać zwinnością i sprytem. Nawet się udawało, na Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży zdobyłem srebrny medal. Pamiętam nasz pierwszy wyjazd do Gorzowa, jak żeśmy latali w tych kimonach po mieście, szykując się na jakieś małe derby.

Na sparingi, znaczy, w judo to się nazywa randori. Dochodziło do tych ulicznych derbów?

Nie, jakoś tę naszą sporą grupę inni omijali. No i pamiętam, że w okresie wakacyjnym jeździliśmy też konno, bo przecież Drzonków znany jest z pięcioboju nowoczesnego. Ale najwięcej dało mi judo, te wszystkie wytrenowane pady przydawały się później na torze. Dziś to jeden z aspektów przygotowań, niektórzy ćwiczą z kickbokserami, inni z akrobatami, których również w Zielonej Górze mamy. A gdy już się za coś brałem, choćby na podwórku, to jakoś nie potrafiłem odpuszczać. Niby to była zabawa, a jednak traktował ją człowiek na poważnie.

Musiał też być z Pana niezły bajerant dyskotekowy, na youtube wciąż można znaleźć filmik, jak tańczy Pan w parku maszyn moonwalka, czyli księżycowy taniec Michaela Jacksona, zresztą z fajką w dłoni. Nie każdy ma takie kocie ruchy, to wyćwiczone czy odziedziczone w genach?

Chyba muszę podziękować mamie, której jako mały bajtel stawałem na stopach, a ona tańczyła. Dobra była w te klocki, ojciec również i często chodzili na zabawy zakładowe.

Sławomir Dudek i jego kocie ruchy.

A na torze jak było z techniką?

Starałem się, chociaż wirtuozem nigdy nie byłem. Odczuwałem braki w opanowaniu sprzętu. Nigdy nie miałem żadnego motocykla i przed pójściem do szkółki musiałem w miesiąc opanować jako tako jazdę.

A jak się Sławek uczył?

Nie miałem problemów z przechodzeniem z klasy do klasy, a i zagrożony nigdy nie byłem. Ale jednak dość leniwie podchodziło się do nauki. Po zawodówce spróbowałem nawet sił w technikum, zaliczyłem pierwszą klasę, ale bez samochodu ciężko było to połączyć ze speedwayem. Głównie chodziło się pieszo, a przecież motocykle szykowało się wtedy samemu, co wymagało czasu. Matury nie mam, ale po latach szkołę średnią ukończyłem i dzięki temu mogłem ukończyć kurs instruktorski.

Najpiękniejszy moment w karierze?

Hmm, trudno wskazać ten jedyny.

Sądziłem, że wskaże Pan bez wahania toruński finał IMP z 1991 roku, gdzie złoto wywalczył z kompletem inny Sławomir – Drabik, a Pan sięgnął po brąz, przegrywając barażowy wyścig o drugi stopień podium z Wojciechem Załuskim. 

Wynik rzeczywiście jeden z lepszych, ale jakiejś wielkiej frajdy z tego wicemistrzostwa kraju nie miałem. Może dlatego, że nie zostało to docenione przez ówczesne władze klubu. Prawdę mówiąc, więcej radości miałem zawsze z sukcesów drużynowych, już w pierwszym sezonie moich startów, w 1985 roku, najważniejszy mecz czekał nas w Rzeszowie, decydujący o tytule DMP. I wywalczyliśmy go, zresztą po latach Patryk również zdobył takie złoto w swoim debiutanckim sezonie. Uzbierałem wtedy w Rzeszowie 9 punktów i trzy bonusy, raz przyjechałem na 5:1 z Andrzejem Huszczą, a dwa razy z Maciejem Jaworkiem. Pamiętam, jak Maćkowi defektował motocykl, a ja trzymałem się jedynego pasa przy krawężniku, czekając na niego. Jazda parą dla drużyny była tym, co dawało mi satysfakcję, indywidualnie wielkich sukcesów nie odniosłem, ale miałem opinię drużynowca. A gdy byłem starszy, to świetnie jeździło mi się z Andrzejem Zarzeckim, rozumieliśmy się bez słów.

To były czasy, gdy ten młody, holowany do mety przez starszego kolegę w czerwonym czepku, często przed samą kreską zwalniał, by przepuścić partnera i oddać mu w ten sposób należny szacunek.

Byli też tacy, co się obrażali, gdy młody z nimi wygrał. Bo przecież młody musi poczekać na swoją kolej. Dochodziło nawet do wielkich awantur, a jak dziś słyszę o świetnej atmosferze w drużynie, to traktuję to z przymrużeniem oka. Jak jest wynik, to i atmosfera niby też jest, ale nie zawsze. Pamiętam, że gdy ja byłem u progu kariery, to zielonogórska drużyna bardzo się pod względem wiekowym zmieniła. Krzystyniak odszedł do Leszna, Jaworek wyjechał za granicę i jego kariera się skończyła, a Wiesław Pawlak tragicznie zginął na torze. W efekcie został Andrzej Huszcza i sami juniorzy, co nie przeszkodziło nam wygrać czy zremisować w Lesznie, a przecież Unia zdobyła wówczas złoto. Za wygrane różnicą przynajmniej 25 punktów dawano wtedy dodatkowy punkt i leszczynianie mieli kilka takich zwycięstw na koncie. My jednak mieliśmy srebro i do dziś bardzo je sobie cenię.

A 1991 rok i złoto z Morawskim na piersi? Epokowe dzieje.

No tak, ale sportowo nie miałem wtedy najlepszego okresu. Historycznie rzecz biorąc, zmiany rzeczywiście były ogromne. Pan Morawski okazał się kolorową postacią i dużo dobrego zrobił dla żużla. Sporo w nas inwestował, mieliśmy nowe kombinezony i nowe motocykle od Finna Rune Jensena, wtedy topowego tunera, który przyjeżdżał na treningi i pomagał dopasowywać do nas sprzęt. To wszystko było jak wycieczka z PRL-u do USA, jak przerzucenie się z landrynek na misie Haribo. Do tego obcokrajowcy – objawienie Lars Gunnestad i Jimmy Nilsen, o którym wtedy mówiono, że jest najlepiej w Polsce zarabiającą światową gwiazdą.

Morawski płacił w markach? Wkładał czasem coś za plastron albo do kasku?

Mieliśmy płacone normalnie w złotówkach, przez klub, a po meczach zdarzały się też premie. Pamiętajmy, że Morawski inwestował wtedy nie tylko w żużel, ale też w swoją firmę zajmującą się przetwórstwem runa leśnego. W Lubsku-Janiszowicach postawił wielkie hale, toalety dla mężczyzn były biało-niebieskie, a dla kobiet biało-czerwone. Normalnie, zachód. Te wszystkie chłodnie robiły wrażenie, a na teren firmy wjeżdżał TIR za TIR-em. On już wtedy chciał robić show, choć warunki jeszcze nie sprzyjały, nie było tak efektownych stadionów jak dziś, brakowało sztucznego oświetlenia. Dlatego jak sprowadził na stadion grupę Lombard, to zaczynała grać już o godz. 12, a Morawski liczył, że ludzie przyjdą posłuchać, a później zostaną na meczu. On chciał wtedy przyciągać tłumy. Po każdym meczu, zawsze w poniedziałek, mieliśmy też zebrania omawiające ostatnie spotkanie. Pojawiali się na nich wszyscy, łącznie z działaczami i mechanikami. Czasem był ochrzan, a czasem pochwała. A na koniec padało pytanie, co jemy, co pijemy i siadaliśmy do stołu. Morawski był hojny, pamiętam jak wysłał kogoś do Danii specjalnie po jedną oponę Dunlopa, żeby Huszcza mógł z niej skorzystać w Kryterium Asów. Jego biznes jednak później podupadł, m.in. chyba przez Czarnobyl, bo grzyby okazały się skażone, ale jak było w rzeczywistości – nie wiem. Wiem natomiast, że był to dobry człowiek, który ufał ludziom i nie miał uprzedzeń. Bardzo mądry facet, to wtedy pojawiły się poduszki do siedzenia z reklamą jego firmy. Zawsze mieliśmy zarezerwowane hotele i porządne posiłki, nie jadło się już kiełbasy z grilla po drodze albo gdzieś po dworcach.

Wróćmy jeszcze do młodzieżowych występów indywidualnych. Finał IMŚJ 1988 odbył się w czeskim Slanym, a w pierwszej szóstce znalazło się czterech Szwedów i dwóch Duńczyków. Najlepszy Polaków, Piotr Świst, był ósmy, a Pan czternasty – 3 (1,1,0,0,1). Rok później w Lonigo pierwszą szóstkę stworzyło dwóch Duńczyków, dwóch Szwedów i dwóch Brytyjczyków, najlepszy z naszych, Świst, zajął trzynastą lokatę, Jarosław Olszewski czternastą, a Pan – piętnastą. (1,d,-,-,-). Dziś nikt by nie uwierzył w taki układ sił, wtedy to my wygrzebywaliśmy się dopiero z zaścianka i trzeba było czekać na Tomasza Golloba, który uniósł żelazną kurtynę na swoich barkach. Ta punktacja z Lonigo ma świadczyć o tym, że wybrał się Pan do Włoch z jednym motocyklem?

Akurat tego finału IMŚJ mi szkoda, bo mogłem zrobić dobry wynik. Byłem w naprawdę dobrej formie i walczyłem też wtedy o Puchar Pokoju i Przyjaźni. Ładnie się wszystko układało, a tor w Lonigo był przy pierwszym podejściu przyczepnawy, co zwiększało moje szanse. Siedzieliśmy tam jednak dwa dni, a zawody i tak nie doszły do skutku. Kolejny termin to już była wczesna jesień, a ja w międzyczasie doznałem kontuzji. Bijąc się o wspomniany puchar doznałem w Krośnie kontuzji, wjechał we mnie Rosjanin Rene Aas i pozrywałem ścięgna w ręce. Nie ukończyłem tych zawodów, klasyfikację generalną wygrał Jarek Olszewski, a ja zająłem trzecią pozycję. Na powtórkę do Lonigo pojechałem już bez większej wiary, z oklejoną ręką. I jeszcze na dzień dobry zrobiła się kupa w pierwszym łuku, leżeliśmy we trzech, łapa znów ucierpiała. Do drugiego wyścigu wyjechałem już tylko po namowach kierownictwa, by żaden silny rezerwowy nie odebrał czasem punktów Piotrkowi Świstowi. Wystartowałem, ale po chwili zjechałem i na tym występ zakończyłem. Cóż, nie było wtedy szału, bo rzadko objeżdżaliśmy się na obcych torach, a rywale mieli lepszy sprzęt. Wtedy jeszcze motocykle, jawy, były ściągane przez PZMot. do Warszawy, a następnie rozdzielane pośród kluby.

W wieku 31 lat odszedł Pan do II-ligowego Kolejarza Opole. Nie chcieli już Pana w Zielonej Górze, czy Pan chciał zmian?

Ostatnie sezony w Falubazie nie były łatwe, też jeździliśmy w II lidze, a ja pamiętam, że wykręciłem wtedy trzecią średnią w rozgrywkach, po Ermolence i Jankowskim, za to po raz pierwszy przed Andrzejem Huszczą. Przed sezonem 98 zawiodły, niestety, zimowe przygotowania, kiepsko to było zorganizowane. Tzn. zajęcia z nauczycielem wuefu były ciekawe, dobrze je wspominam, tyle że nie pode mnie. Ja, w okolicach trzydziestki, musiałem już bardziej pilnować wagi, potrzebowałem więcej zajęć biegowych, tymczasem robiliśmy głównie siłę, a ja przy okazji też masę. Duże ciężary i mało powtórzeń – w efekcie takich serii zamiast ważyć 65-66 kg dobiłem do siedemdziesiątki i motocykl to musiał odczuwać. A później doszły jeszcze problemy formalne, kiedy mimo średniego sezonu dostałem konkretną ofertę ze Stali Gorzów. To, że ktoś coś we mnie dostrzegł, i że mnie chciał, było doświadczeniem, które dodało chęci do pracy. Dostałem kopa, a warunki ustaliliśmy po jednej wizycie u panów Synowca i Lesa Gondora. Sam się dziwiłem, że tak błyskawicznie poszło. Problem w tym, że miałem ważny kontrakt w Zielonej Górze, a więc mogłem zostać tylko wypożyczony. Klub ustalił jednak za mnie zaporową cenę, z transferu wyszły nici i zapał zgasł. Zaliczyłem słaby sezon, zmarnowany w zasadzie. Ostatecznie, by móc odejść, sam się musiałem wykupić z listy transferowej. Pamiętam, że to była sobota, banki zamknięte, nie miałem jak gotówki wyjąć. W końcu musiałem pożyczyć na procent, bo w niedzielę zamykało się okienko, a klub nie zamierzał uwierzyć mi na słowo i pójść na rękę. I tak zaczęła się moja przygoda w Opolu. Pomógł mi wówczas ś.p. Janek Ratajczyk, wtedy mechanik u Otto Weissa. Janek załatwił, że mogłem wziąć silnik na raty i jeszcze wybrać sobie jeden z pięciu, które stały. Powiedział „weź ten” i dzięki temu silnikowi przez dwa lata byłem w Opolu liderem, a sprzęt serwisowałem u Weissa. Z kolei Grzesiek Walasek rozłożył mi na raty spłatę busa, który od niego odkupiłem.

Dudek odrodził się w Opolu.

Trzy lata miałem bardzo dobre. A atmosfera panowała tam taka, że w Zielonej Górze podobnej nie było. Tworzyli ją m.in. trener Marian Spychała, Piotrek Żyto, sponsorzy i prezydent miasta, a po meczach były zawsze kiełbasa, piwko i grill. Aż nie chciało się wracać, bywało, że siedziałem tam do wtorku, a w piątek znów się jechało do Opola na trening. Pamiętam derby kolejarskie z Ostrowem, ścigaliśmy się wspólnie z Vaszkiem Milikiem, a po drugiej stronie m.in. Tomek Jędrzejak i Armando Castagna. Zresztą, mój pierwszy mecz w Opolu odjechałem przeciw Zielonej Górze, która spadła z ekstraklasy i na dzień dobry los nas skojarzył. Wygraliśmy, pomogłem w tym.

Patryk już się wtedy kręcił przy różnych dwukołowych pojazdach.

Jeszcze będąc zawodnikiem zielonogórskim moim sponsorem została firma Boll Wojtka Dalewskiego. Pamiętam ten fakt dokładnie i miło wspominam, bo była to pierwsza firma, która sama się do mnie zgłosiła, a więc w jakiś sposób doceniła. Pojawił się wówczas jej pracownik i zaprosił na spotkanie do szefa. Później nasza współpraca przeszła na Patryka, choć po dziewięciu latach musieliśmy ją zawiesić. Po prostu Bolla interesowała reklama na czapce i kasku, a więc ten sam obszar, na którym chce się pokazywać Monster. Interesów tych dwóch sponsorów nie dało się w związku z powyższym pogodzić, ale do dziś jesteśmy w kontakcie i przyjacielskich stosunkach. To właśnie przez Wojtka Dalewskiego dotarłem wtedy do Antona Nischlera, a w jego warsztacie stała raz ładna crossóweczka. Wtedy Nischlera odwiedzał często Piotrek Protasiewicz, któremu udało się motorek jakoś w busie zakamuflować i przewieźć. No i kilkuletniego dosłownie Patryka wypuściliśmy z tą crossóweczką na tor, ubierając tylko chłopakowi kask. Wywalił się na pierwszym łuku, nieładnie to wyglądało, a jak podbiegłem, to beczał. Ale nie z bólu tylko ze strachu, że mama nakrzyczy, bo zniszczył nowe spodnie. Takie były początki, choć jeszcze wcześniej teściu kupił mu pojazd na czterech kółkach i pierwsze jazdy zaliczał w ogrodzie. A gdy ja się ścigałem w Opolu czy innych miastach, to na dwie godziny przed zawodami pierwsze zapoznanie z torem robił właśnie Patryk. Na rowerze.

Patryk Dudek. FOT. JĘDRZEJ ZAWIERUCHA

Ilekroć patrzę w czasie wyścigów z udziałem Patryka na jego mamę, a Pańską żonę – Honoratę, to serce się kraje. Po prostu współczuję stresu. To Wasze jedyne dziecko.

Za młodu Patryk dał nam trochę popalić. Pamiętam pierwszy rok po jego narodzinach, mieszkaliśmy w kawalerce, a chłopak się budził w środku nocy zapłakany. Nosiłem go wtedy do rana na rękach, a o siódmej trzeba było wyjeżdżać na zawody. Dlatego nie myślało się później o następnym dziecku. A gdy już z Patrykiem było spokojniej i złapaliśmy drugi oddech, to coś nie wychodziło. Może mój sprzęt już był za bardzo obity w wypadkach torowych…

Miło się patrzy na Wasz team, bo widać, że cele są nie tylko zarobkowe, lecz głównie sportowe. Pamiętam, jak w 2017 roku podczas dwumeczu o brąz z Cash Broker Stalą Gorzów bardzo spontanicznie cieszył się Pan z dodatniego bilansu Patryka w pojedynkach ze Zmarzlikiem, radośnie wykrzykując „2:1 z Bartusiem!”

No tak, kamera złapała i łatka została, a ja się zastanawiałem, jak przed Zmarzlikami się wytłumaczę. Wiadomo, ostatni mecz i to był spontan. Bo, musicie mi wierzyć, nie jestem taki i rzadko na takie rzeczy patrzę. Bracia Pawliccy, Kacper Gomólski – kiedyś ścigałem się z ich ojcami, a dziś chłopaki z moim synem. I dla mnie zawsze liczy się jedno – żeby wszyscy ukończyli zawody cało i zdrowo. Wiem, jak żużel potrafi boleć i jakie to cierpienia, nie raz wracało się gdzieś z daleka, z Lublina dla przykładu, na tylnym siedzeniu poloneza czy fiata, jadąc w pięciu jednym autem. Ja zawsze mówię, że żużel jest niezwykle podobny do skoków narciarskich, które lubię śledzić. Też niebezpieczny sport, uprawiany na poważnie w kilku krajach i też trzeba trzymać wagę, jeszcze bardziej niż w żużlu.

Marcin Sekula, Sławomir Dudek i Bartosz Zmarzlik w niemieckim Wittstocku

I też tam mają wyścig zbrojeń.

U nas niekiedy bywa szał zakupowy, ale ja już się przekonałem, że jak trafi się jeden dobry silnik, to można nim opędzić cały sezon. W sobotę mamy Grand Prix, w niedzielę ligę, we wtorek jedziemy do Szwecji, a po trzech meczach robimy serwis i zaczynamy od nowa. Czasem jest jednak tak, że jeden nie jedzie, drugi, dziesiąty, aż w końcu wyciągamy kolejne cztery spod biurka. Bywa, że nakłada się na jakiś silnik karę i odkłada do kąta, a po miesiącu znów go wyciąga. I stwierdzamy, że, oho, nagle zaczął jechać. Bo przez ten miesiąc mogła się pogoda zmienić lub forma zawodnika pójść w górę. I jeszcze większy mętlik w głowie, a czasu mało, stąd nerwowe ruchy i loteria. Oby ta loteria przynosiła nam szczęście.

Rozmawiał WOJCIECH KOERBER

* Sławomir Dudek urodził się 30 grudnia 1968 roku w Zielonej Górze. Jeździł w barwach klubów z Zielonej Góry (1985-1998), Opola (1999-2004), Gniezna (2005), Poznania (2006) i Daugavpils (2007). Siedmiokrotny uczestnik finałów IMP. Najlepszy występ zanotował w 1991 roku w Toruniu, gdzie zdobył brąz. Żona – Honorata, od małego zapiekła fanka speedwaya, pochodząca z Unisławia Pomorskiego pod Toruniem. 

Sławomir (z prawej) i Patryk Dudkowie.

*********************************************************************

SYN W AKCJI

FOT. JAROSŁAW PABIJAN
Patryk Dudek/ fot. Jarosław Pabijan
Patryk Dudek. FOT. JAROSŁAW PABIJAN.
fot. Jarosław Pabijan