Autor tekstu i Tomasz Gollob.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

14 miesięcy. Taki wyrok usłyszał właśnie pewien niemiecki triathlonista za przyjęcie w sposób niezgodny z przepisami infuzji dożylnej. Tło – wypisz, wymaluj z żużlowego podwórka, które jest terenem niezwykle grząskim i zdradliwym. Bo w żużlu można się zabujać, zadurzyć i zatracić. A wtedy świata poza nim nie widać.

Casus Maksyma Drabika, nade wszystko bolesny dla samego zainteresowanego, zdaje się być równie frustrujący dla większej części obserwatorów. Hejterzy – i nie jest to plankton, lecz większa grupa – otóż hejterzy ci wciąż żyją w nerwach, nie mogąc się doczekać wyroku skazującego. Natomiast fanatycy wyczekują oczyszczenia z zarzutów.

Ten odurzający żużel jest niezwykle toksyczny. Potrafi mocno uzależnić. A jeśli zabierają ci jedyne zabawki, którymi potrafisz się w życiu bawić, to robi się niebezpiecznie. I jest to uwaga generalna, dotycząca wielu przypadków i mnóstwa zdarzeń. Jakiś czas temu wspominałem, że podobne zjawisko dostrzegam w polskim sporcie olimpijskim, mianowicie mam na myśli tych, którzy najpierw spędzają na zgrupowaniach po 250 dni w roku. A później przychodzi ta docelowa weryfikacja – igrzyska. W czasie której nie zawsze potrafią unieść jej ciężar. Przyczyny bywają, rzecz jasna, różne. Nie muszą dotyczyć spraw egzystencjalnych. Niemniej niektórzy podchodzą do takiej docelowej imprezy ze świadomością, że jeśli nie wyjdzie, to zostaną w d… iurze i to głębokiej. Pozostawieni sami sobie. Dlatego tak ważna jest w życiu sportowca odskocznia. Prowadzenie dwóch żyć jednocześnie, obok siebie. Mogą to być studia, wspinaczka w uczelnianej hierarchii czy jakaś inna fascynacja. Lub biznes. Coś, co daje poczucie bezpieczeństwa. Możliwość ucieczki z jednego świata w drugi. Teleportacji.

A żużlowcy bezpieczni nie są. Zazwyczaj to ludzie, którzy zarzucili całą poboczną działalność, z edukacją na czele, by czerpać radość z walki na torze. I żyć chwilą, co, paradoksalnie, może pozbawić poczucia komfortu. Prowadząc firmy zatrudniające nawet kilkoro ludzi nie wiedzą oni, w którym momencie los pozbawi ich prawa do zarabiania. Nietrudno wpaść tu w tarapaty. Zwracam uwagę, że sezon długi nie jest, a każdy mecz z zaledwie, podkreślam, z zaledwie czternastu w rundzie zasadniczej przynosi, lub nie, znaczną część spodziewanego budżetu. Kiedy cię odstawią na bok, ponosisz straty nie do odrobienia. Zwracam na to uwagę, byśmy się nie dziwili, że profesjonalny żużlowiec w dniu meczu to często tykająca bomba, której lepiej nie tykać. Bo jeśli nawali tego dnia w pracy, to będzie lipton. Choć to grubszy temat, niekoniecznie zero-jedynkowy. Profesjonalizm to prawa, ale i obowiązki.

Pogódźcie się ze specyfiką dyscypliny, wynikającą również z dalekiej od ideału formy zarobkowania, premiującej indywidualne osiągi, nie zespołowe. I nie mówcie, że przecież są bonusy, nie w tym rzecz. To bardzo znamienne i powszechne – otóż zawodnik, który wygra mecz, lecz sam dołoży zero lub w jego okolicach, nie będzie się cieszył sukcesem wspólnym, lecz pogrążał własnym zawodem. Bo nie dość, że nie zarobił, to jeszcze przeczuwa odstawienie do kąta. I odwrotnie. Żużlowiec, który przegrał spotkanie, lecz z dwucyfrówką na osobistym koncie, de facto czuje się wygrany. I wewnętrznie spełniony. Dziwne? Nie, naturalne. ŻUŻEL TO SPORT WYBITNIE INDYWIDUALNY. I ZAWÓD. O czym fanatycy zapominają, chcąc widzieć w żużlowcu przede wszystkim sportowca gotowego pokroić się za swoje jedyne barwy. Zejdźmy na ziemię. Każdy żużlowiec podejmuje decyzje w pierwszej kolejności optymalne dla niego. A później musi tylko chwilę pomyśleć, by możliwie jak najbardziej sensownie dobrać do tego argumentację. Taką, która, w najgorszym wypadku, nie urazi kibiców. A najlepiej, gdyby ich połechtała. Wy macie inaczej – mówicie wprost, że zmieniliście robotę, bo dostaliście więcej. I że w nowej będzie Wam lepiej. A od tych, którzy wykonują zawód sportowiec wymagacie jeszcze ideologii.

Co do sprawy Drabika. I jej powagi. Podobne przypadki światowej sławy piłkarza Nasriego czy pływaka Lochte’ego media eksponowały od samego początku. Musicie jednak wiedzieć, że ostatnio na infuzji dożylnej, przyjętej w sposób niedozwolony, wpadł niemiecki triathlonista Chris Dels, o czym doniósł Łukasz Grass na stronie akademiatriathlonu.pl, zerknijcie sobie. Otóż Dels otrzymał dwa wlewy powyżej 100 ml w ciągu 12 godzin. Żeby było ciekawiej, to zawodnik z kategorii wiekowej 35-39 lat, choć w swoich widełkach z najwyższej półki, bo mistrz świata Ironman Hawaii 2019. Dostał karę 14-miesięcznej dyskwalifikacji. Jak sprawa wyszła na jaw? Czytamy, że „przedstawiciele programu antydopingowego IRONMAN dowiedzieli się o wszystkim m.in. z komunikacji, jaką zawodnik przeprowadził w swoich mediach społecznościowych.” Linia obrony? Niemiec tłumaczył na facebooku, że wlewy miały na celu leczenie choroby, zapalenie żołądka i jelit. Deja vu?

Dodam, że Dels w pełni współpracował podczas dochodzenia z WADA, natomiast linia obrony pełnomocników Drabika budzi duże wątpliwości. Tak późne wystąpienie o zgodę na użycie metody z mocą wsteczną, po kilku miesiącach, było skazane na niepowodzenie, a i „hospitalizacja w warunkach klubowych” nie przekonuje żadnego biegłego z POLADA. Bo taka może się odbywać wyłącznie w zakładzie zamkniętym. Czyli w szpitalu.

Prawdę mówiąc, dziwi mnie ta gra na czas, którą prowadzi strona zawodnika. Zwłaszcza że na czas zazwyczaj gra ktoś, komu kończą się argumenty. Ktoś coś symuluje, udaje. Nie widać tu, przynajmniej na zewnątrz, wielkiej woli współpracy.

Pytacie, co z Andrzejem Zieją, o którego trudnej sytuacji wspominałem kilka tygodni temu, a dokładniej rzecz biorąc, wspomniał sam Andrzejek. Opowiedział szczerze o swoich życiowych problemach, doświadczeniach za kratkami, alkoholizmie. O tym, że chciałby po prostu wracać do domu pachnącego obiadem. Bo to szczery, dobry, poczciwy chłopak. Wielu z Was również go takim poznało, stąd wielki odzew i sporo pytań, jak można pomóc. Na to liczyłem, że uda się sprawić, iż go środowisko na powrót wchłonie. Bo przecież mógłby, dla przykładu, usiąść na jakimś stołku komentatora. To, przypomnę, ostatni zawodnik, który pokonał w polskiej lidze Hansa Nielsena.

Jeden z kibiców, pan Grzegorz, zadzwonił z ofertą pracy fizycznej. Okazało się jednak, że stan zdrowia Andrzeja, spuścizna po karierze, nie pozwala takiej roboty podjąć. Tylko podczas kraksy z Huszczą Zieja podliczył się na siedem złamań – kręgosłup, kość udowa, nadgarstek, żebra, obojczyk.

Zadzwonił też po numer Krzysiek Cegielski, szef stowarzyszenia Metanol. Wspomniał żartobliwie, że ma do tego chłopaka sentyment, bo kiedyś w Rawiczu, zapewne podczas meczu ze Startem, walczyli przeciw sobie. I, mówił Cegła, jeden wyścig z ich udziałem powtarzali ze trzy razy, bo Andrzej trochę zapominał się składać. Koniec końców, ten kontakt chyba jednak nie został zawiązany. Szkoda, bo teraz to może być mission impossible. Od dłuższego czasu straciłem Andrzeja z pola widzenia. Telefon wyłączony, brak oznak życia w mediach społecznościowych. Ktoś widział? Ktoś słyszał?!

I jeszcze jedno. Zerknąłem ostatnio, co ludzie wypisują w komentarzach pod tekstem o Zmarzliku w barwach Orlenu i spotkaniu z prezydentem Polski. Kurwa, to straszne. Mało powiedziane, że to ujadanie względem jednego i drugiego. Tam płynął ściek. Żużel to bardzo niebezpieczny sport, a na trybunach bywa straszniej, niż po drugiej stronie bandy.  

WOJCIECH KOERBER