Żużel. Jan Osvald Pedersen: Zawodnik musi umieć wykorzystać potencjał maszyny. Zawsze chętnie wracam do Gdańska (WYWIAD)

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Gdy w 1991 roku Jan Osvald Pedersen sięgnął po złoty medal indywidualnych mistrzostw świata wydawało się, że kolejne tytuły są kwestią Niestety, fatalny wypadek, jakiemu uległ „kieszonkowy” Duńczyk w maju 1992 roku w Viborgu, przekreślił marzenia Pedersena o tytułach. W czerwcu tego roku Jan Osvald Pedersen przyjechał do Polski jako gość specjalny Gdańsk Speedway Camp. 

 

Jak zostać mistrzem świata?

Mógłbym powiedzieć: trenować, trenować i jeszcze raz trenować. Ale to nie wszystko… Odpowiedź jest bardziej złożona. Nie wystarczy posiadać talent, nie wystarczy ciężko pracować. Moją karierę na żużlowym torze rozpocząłem w wieku 13 lat. Ciągle trenowałem, jeździłem. Słuchałem trenerów, interesowałem się sprzętem i wybierałem to co dla mnie najlepsze. Zawsze interesowała mnie jak najlepsza jazda i robiłem wszystko, by wygrywać. Każdą rzecz trzeba wykonywać dobrze, ze starannością, bo o mistrzostwie decydują niuanse. Każdy trening, każde zawody muszą dać ci lekcję. Gdy zaczynałem swoją żużlową karierę w Danii żużel mocno się rozwijał. Inwestowano w młode talenty, stąd potem nastąpił wielki wysyp międzynarodowych gwiazd.

Dlaczego dzisiaj tak dobrze nie jest? Dlaczego młodzi żużlowcy z Danii rządzą na miniżużlu, ale te wyniki nie przekładają się wcale na osiągnięcia w dalszym etapie kariery?

Wydaje mi się, że wciąż mamy narzędzia, by osiągać dobre wyniki. Niestety, tak się nie dzieje. Na pewno konkurencja w Polsce czy w Niemczech jest coraz większa. Dlatego dziś Polska rządzi na światowych torach, jak kiedyś Dania.

Trener polskiej kadry narodowej, Rafał Dobrucki powiedział niedawno, że miniżużel nie jest zbyt dobry dla młodych chłopaków, bo jest sportem jednokierunkowym. U progu kariery, gdy organizm dzieci intensywnie się rozwija, lepsze są dyscypliny angażujące całe ciało: motocross czy pit-bike. Żużel może być tylko dodatkiem…

Tak, zgadzam się z tą opinią. Myślę, że warto pozwolić dzieciom odkryć pasję, przyjemność, by na początku ich niepotrzebnie nie zniechęcić. Żużel to trudny sport, który wymaga wyrzeczeń. Jazda na różnych motocyklach jest dobrym pomysłem, uczy wszechstronności. 

Swoją karierę rozpoczynałeś od miniżużla? 

Tak, choć ciągoty do motoryzacji miałem od dziecka. Mając trzy latka jeździłem małym traktorkiem, będąc trochę starszym – potrafiłem jechać fiatem 500. Gdy miałem sześć lat mój dziadek skonstruował motor, specjalnie pod mój wzrost. Na farmie, która należała do rodziny, zbudowaliśmy minitor, ale tak na poważnie zacząłem ścigać się w wieku 13 lat. 

Rozmawiałeś z młodymi zawodnikami, którzy przyjechali do Gdańska na obóz zorganizowany przez Krystiana Plecha. Na co zwracałeś uwagę?

Zwracałem uwagę na poprawną technikę, próbowałem wskazać elementy do poprawy. Każdy trener, osoba z zewnątrz, może spojrzeć inaczej na danego zawodnika i znaleźć to, co staje się w normalnym funkcjonowaniu rutyną. Być może nada to właściwy tor w ich dalszej przygodzie z żużlem.

Jakie cechy są najważniejsze w żużlu? 

Zdecydowanie talent. Bez tego niewiele da się osiągnąć. To podstawa, by jeździć skutecznie. Same umiejętności jednak nie wystarczą. Potrzebna jest inteligencja, która pozwala nam wybierać to co dobre. Trzeba też wierzyć w siebie cały czas. To psychologia, dzięki której stres nie paraliżuje nas. Możemy rozwijać nasze umiejętności i pozwala koncentrować się na rzeczach najistotniejszych. Trzeba mieć to wszystko, by zostać kiedyś numerem jeden.

Czy wzrost ma znaczenie?

Nie sądzę. Oczywiście to może być plus w odpowiednim ułożeniu na motocyklu, daje mniejszą wagę, ale to nie decyduje o sukcesie. Ja czy Erik Gundersen należeliśmy do niższych zawodników, ale przecież Ove Fundin, Per Jonsson, Hans Nielsen czy Tomasz Gollob byli żużlowcami wysokimi i też odnosili sukcesy. 

Większy wzrost ma chyba jednak większy wpływ na ewentualne kontuzje. Znacznie łatwiej wyższym jeźdźcom uszkodzić kończyny…

Tak, ale na wypadki ma wpływ sytuacja na torze. Albo masz szczęście, albo nie. Ja i Erik Gundersen złamaliśmy kręgosłup… Na pewno na torze trzeba zachowywać rozwagę. Należy walczyć, ale szanując zdrowie innych.

Trwa wyścig technologiczny. Czy rola zawodnika jest coraz mniejsza? Niektórzy mówią wręcz, że dziś to tunerzy rozdają medale.

Moim zdaniem nie. Chcąc walczyć o mistrzostwo musisz dysponować sprzętem, który pozwoli czuć ci się komfortowo. Dlatego nie jest niczym dziwnym, że wszyscy prześcigają się w nowinkach technicznych. Oczywiście dobry motocykl nie wystarczy. Potrzebny jest zawodnik, który będzie w stanie wykorzystać potencjał maszyny. Z ogromną przyjemnością oglądam wyczyny Bartosza Zmarzlika, który fantastycznie układa się na motocyklu. Lubię patrzeć jak balansuje siedząc na krańcu tylnego błotnika. Cudowną sylwetkę ma Patryk Dudek. Podoba mi się również Maciej Janowski i ostatni mistrz świata, Artem Łaguta. Z duńskich zawodników z uwagą śledzę Leona Madsena. Różne sytuacje na torze wymuszają reakcję, prędkość motocykli jest zmienna. To co ci zawodnicy wyprawiają na torze jest godne podziwu. 

Ty również uczestniczyłeś w rewolucjach sprzętowych. To Duńczycy zaczęli stosować tytan w silnikach…

Dokładnie.

Jeśli dobrze pamiętam na finale mistrzostw świata w Chorzowie korzystałeś z Weslake przerobionego przez Philla Pratta… 

Tak, masz bardzo dobrą pamięć do szczegółów. To była bardzo fajna konstrukcja i rzeczywiście w 1986 roku dosiadałem motocykla PPT. Postęp zawsze towarzyszył żużlowi. Hans Nielsen ścigał się na zupełnie innym sprzęcie niż Ole Olsen. Zmiany idą bardzo szybko i każdy, kto się liczyć, musi za tym nadążać. To co wczoraj było świetne, dziś będzie tylko dobre, a jutro nie da szansy na skuteczną walkę. Taka jest kolej rzeczy.

W Goeteborgu korzystałeś ze sprzętu Otto Weissa…

Tak, współpracowaliśmy już trzy lata. Te silniki były znakomite. 

Były to specjalne jednostki, szykowane na finał?

Nie, nie przygotowywaliśmy niczego ekstra. To były silniki, na których jeździłem cały sezon. Nigdy nie zmieniałem silników jak rękawiczki. Startowałem zawsze na sprawdzonych jednostkach. Nie chciałem, by coś mnie zaskoczyło. Trzeba znać ich charakterystykę, jak się spisują w określonych warunkach. Trzeba wiedzieć jakich ustawień używać, by jechały optymalnie. Gdy trzeba było wziąć nowy silnik – przygotowania i testy zaczynało się od początku.

Na stadionie Ullevi wręcz fruwałeś po torze…

Tak, ale już w pierwszym wyścigu straciłem podstawowy motocykl. Na drugim czy trzecim okrążeniu silnik zaczął tracić moc. Rozpędzony ledwo dojechałem do mety. Mam wrażenie, że motocykl jechał siłą moich myśli, woli i determinacji… Na szczęście miałem znaczną przewagę i chyba nikt nawet nie zauważył, że mam jakieś problemy. Potem okazało się, że uszkodzeniu uległ tłok. Na szczęście kolejny motocykl był równie dobry i na nim dokończyłem te zawody. Moja droga po złoty medal – wbrew pozorom – wcale nie była tak łatwa i prosta.

W Goeteborgu wystartowałeś w kombinezonie, który chyba pierwszy raz w historii miał wszyty plastron…

Tak, to prawda. Mój sponsor zaproponował takie rozwiązanie. Pierwszy raz miałem okazję startować w kombinezonie przygotowanym tylko na te jedne zawody. Kombinezon nie był używany ani wcześniej, ani później. Tylko ten jeden raz.

Kombinezon był dużo lżejszy?

Pamiętam, że próbowano materiałów, by on był lekki, ale oczywiście bezpieczny. Wszyty plastron niewiele już zmieniał, to rozwiązanie miało nie krępować ruchów. Na tamte czasy to był niezły wynalazek, choć z dzisiaj stosowanymi rozwiązaniami nie ma co porównywać.

Obecnie żużlowcy ścigają się w cyklu Grand Prix. W czasach, gdy ty startowałeś finały były jednodniowe. Wyjątkiem był oczywiście dwudniowa próba w Amsterdamie. Jaki ma to wpływ na wyniki?

Nie ma to znaczenia. Dobry zawodnik wygra w każdej sytuacji bez względu na system rozgrywek. Jeden dzień czy cykl. Najlepszy zostanie mistrzem. Oczywiście w finale jednodniowym jedzie się pięć razy. W razie niepowodzenia, jakiegoś defektu czy upadku sprawę walki o mistrzostwo trzeba odłożyć na kolejny sezon. W Grand Prix jest łatwiej. Tych szans jest więcej i jeden gorszy występ nie musi nic przekreślać. W 2000 roku Mark Loram został mistrzem świata, choć nie wygrał żadnego turnieju. To był jednak świetny zawodnik, najlepszy w tamtym sezonie.

W drugim starcie w finałach mistrzostw świata zdobyłeś srebrny medal. Dwa lata później, w Vojens byłeś trzeci. Czemu na złoty medal musiałeś czekać aż do 1991 roku?

Nie wiem, czy pamiętasz, ale przez dwa kolejny sezony eliminowały mnie kontuzje. W 1989 roku pięć dni przed finałem w Monachium złamałem nadgarstek. Rok później, dwa tygodnie przed Bradford sytuacja się powtórzyła. 

Jeździłeś w czasach, gdy Duńczycy dominowali na żużlu. Wygrywali na zmianę Hans Nielsen i Erik Gundersen. Dla Jana Osvalda Pedersena często brakowało miejsca na podium. To było motywujące, czy wręcz przeciwnie: frustrowało, gdy już na własnym podwórku musiałeś udowadniać, że jesteś najlepszy?

Z jednej strony to było dobre, bo w zasadzie nie było miejsca, gdzie można byłoby pojechać na luzie. Rywalizacja była cały czas. Z drugiej, gdy wygrywali inni, trudniej było się pozbierać, uwierzyć w siebie. Teraz podobnie jest w Polsce. Jadą Bartosz Zmarzlik, Maciej Janowski, Patryk Dudek. Jest wielu wspaniałych zawodników z waszego kraju, z których każdy chce być mistrzem. W ubiegłym roku podzielił ich Artiom Łaguta i to jest dobre dla sportu.

Jest wielu świetnych zawodników w rozgrywkach ligowych. Te wyniki nie zawsze przekładają się na sukcesy w mistrzostwach świata. Mistrz jest tylko jeden. Co trzeba zrobić, by wygrać, by być unikalnym zawodnikiem?

Mistrzostwo rodzi się w głowie. Od tego wszystko zależy. Na żużlu jeździ wielu fantastycznych zawodników. Zdobywają punkty co tydzień. W mistrzostwach trzeba wygrać kilka kolejnych wyścigów. Jeśli będziesz silny psychicznie, wytrzymasz presję – wygrasz.

Jak sobie radzić z presją?

W 1988 roku rozpocząłem współpracę z psychologiem sportowym. Trenował mnie i przygotowywał trzy lata. Uczył mnie, jak radzić sobie w różnych sytuacjach. Do startu w Goeteborgu podszedłem w pełni świadomie. Patrzyłem realnie, ale byłem zdeterminowany, by w końcu sięgnąć po główne trofeum. W końcu dwa lata straciłem szansę nim zawody się zaczęły. Ale udźwignąłem to. Pamiętam każdą chwilę ze startu w Goeteborgu. Byłem skupiony, nic nie mogło mnie rozproszyć. Wiedziałem, że mam dobry sprzęt i … wiedziałem, co mam zrobić. Byłem gotów do wygrywania. Te dwa lata absencji w finałach wywołały we mnie tak ogromny apetyt, że wiedziałem, że będzie dobrze. I nawet problemy sprzętowe, które jednak się pojawiły, nie były w stanie mnie załamać.

Przed finałem w Goeteborgu byłeś wymieniany jako jeden z faworytów. Nie potęgowało to presji?

Nie, skupiałem się na pracy, którą mam wykonać. Potrafiłem zapanować nad swoimi emocjami i nie czułem wtedy żadnej presji. W pełni to kontrolowałem. Owszem moment, gdy motocykl zdefektował i jechał coraz wolniej, sprawił, że zacząłem myśleć, co się może wydarzyć. Ale szczęśliwie dotarłem do mety i mogłem ścigać się dalej. To był mój dzień!

Kiedy poczułeś, że jesteś mistrzem?

Oczywiście, gdy wygrałem ostatni bieg i miałem komplet punktów, wiedziałem, że nikt mnie nie wyprzedzi. Tak samo, gdy podnosiłem puchar za zdobycie mistrzostwa. Ale tak naprawdę dotarło do mnie, czego dokonałem dopiero w poniedziałek. Nie zostaliśmy w Szwecji, ale wróciliśmy promem do domu. Zostałem zaproszony do udziału w programie telewizyjnym. By dotrzeć na miejsce wyczarterowano dla mnie prywatny samolot. Dopiero w poniedziałek, przed kolejnymi zawodami miałem chwilę, by usiąść w ciszy i spokoju.  I wtedy tak naprawdę zrozumiałem, że zostałem mistrzem świata.

Czasu na świętowanie nie było?

Nie, jak wspomniałem od razu udaliśmy się na prom. Ale na promie też sporo się działo. Wracało mnóstwo moich rodaków, którzy świętowali mój sukces. Gdy poszedłem poszukać czegoś do zjedzenia, to zaczęli wiwatować na moją cześć. Wszyscy byli pijani, każdy proponował mi piwo, drinka… Na promie spędziłem cztery szalone godziny. Można powiedzieć, że świętowanie miałem zaliczone. Nad ranem koło 4:30 pojechaliśmy do hotelu. Nie mogłem zasnąć z ogromu wrażeń.

Ten sukces otworzył ci wiele drzwi. Kontrakt w Polsce, Szwecji…

Tak było. To był dla mnie pracowity rok. Całą zimę spędziłem jeżdżąc z jednej uroczystości na drugą. Były spotkania w telewizji, wywiady w gazetach. Obłęd. Spotkałem się z duńską królową. To było dla mnie ogromne wyróżnienie.

W Polsce kontrakt podpisałeś w Rybniku. Były inne oferty?

Tak, rozmawiałem jeszcze z klubem z Zielonej Góry. Ale działacze z Rybnika byli sprawniejsi. Doprowadzili do spotkania i podpisałem kontrakt.

Nie pojeździłeś jednak zbyt wiele. Wypadek w maju 1992 roku przekreślił dalsze twoje plany…

Dokładnie, wszystko runęło. Nie było nic. Pustka, studnia bez dna.

Jak poważny to był uraz?

To był bardzo groźny wypadek. Dziś, jak na mnie patrzysz, to nie wygląda to tak poważnie, ale w rzeczywistości dzieje się tak dlatego, że nie myślę o tym. To był nieustanny ból. Ból pleców, ból rąk, ramion, dosłownie całego ciała. Układ nerwowy wysyłał ciągle impulsy. Bolało dwadzieścia cztery godziny siedem dni w tygodniu. Cały czas, bez chwili przerwy. Musiałem próbować odwrócić uwagę od bólu, by o tym nie myśleć. To była nieustanna walka. Jak na żużlu, tylko ze zwielokrotnioną częstotliwością i siłą. By sobie z tym poradzić szukałem zajęć, które odwracały moje myślenie. Zacząłem stosować techniki treningu mentalnego, które pozwalały skoncentrować się na walce. Dziś te same techniki stosują fizjoterapeuci do radzenia sobie z bólem. Mój kręgosłup wyglądał tak, jakby doszło w nim do wielkiej eksplozji. Podczas zabiegu operacyjnego wstawiono metalową płytkę, która miała pomóc ustabilizować miejsce urazu. 

Jak długo trwało leczenie I rehabilitacja?

Po zabiegu dwa miesiące spędziłem w Danii, potem prawie rok w Anglii. To była niesamowita i nieustanna fizjoterapia, a potem miałem kolejną operację. Później pracowałem z fizjoterapeutą przez kolejny rok. Dzięki temu dziś jestem w dość dobrym stanie, choć nadal chodzę na zabiegi fizjoterapii co tydzień. Jedyną przerwą był mój obecny przyjazd na kilka dni do Gdańska. A tak nie opuszczam zabiegów od 30 lat. 

Czy w którymś momencie była jakakolwiek szansa na powrót? Rozmawiałeś o tym z lekarzem?

Ciągle myślę o żużlu. To jest moje życie. Nadal chciałbym wsiąść na motocykl i się ścigać. Muszę być jednak realistą. Być może mógłbym podjąć próbę, ale gdyby doszło do kolejnego urazu to skończyłoby się to dla mnie tragicznie. Poza tym nigdy nie interesowała mnie jazda na pół gwizdka. Uwielbiam ścigać się. Kiedy jestem na torze walczę na torze, szukam dobrych ścieżek. Chcę wygrać i chcę walczyć, aby wygrać. To mój styl. Cel zawsze jest zwycięstwo. Tu nie było o tym mowy. Postanowiłem robić coś innego, związanego z żużlem. Widzę się w roli mentora lub trenera młodego zawodnika.  To jest to, co chcę robić. Chcę dać coś z powrotem żużlowi. To mi daje ogromną satysfakcję. Czuję, że nadal jestem częścią speedwaya.

Stąd pomysł, by pomagać Marcusowi Brikemose? Temat dość szybko się skończył…

Dokładnie. Myślę, że mam wiele do zaoferowania młodym zawodnikom. Niestety z Marcusem się nie udało.

Mówiłeś o ciągłym bólu i rehabilitacji. Rozumiem, że skutki wypadku nadal odczuwasz?

Odpowiem szczerze. Mam. Bolą mnie plecy, pojawiają się skurcze. Ból nie pozwala mi zapomnieć, ale nie narzekam. Nie jestem z tego powodu smutny, nie jestem przygnębiony. Jestem szczęśliwy, mam wspaniałą rodzinę. To cudowne, że tyle lat jesteśmy razem.

Mam wrażenie, ze wszyscy oceniają cię przez pryzmat sukcesu w 1991 roku. Sukcesów w karierze masz jednak więcej: srebro i brąz indywidualnie, cztery złota w drużynie i dwa w parach. Wymieniłem tylko medale mistrzostw świata, ale i tak to zacny dorobek. Powiedz jednak, co dla ciebie jest największym sukcesem? Czy faktycznie ten Goeteborg i tytuł mistrza świata jest dla ciebie spełnieniem jako żużlowca?

Dobre pytanie. Faktycznie wszystko zależy od tego jak będziemy mierzyć sukces. Wynikowo – to faktycznie sukces w Goeteborgu jest tym najcenniejszym. Osobiście bardzo lubiłem turnieje o „Złotą Czekoladkę” w Vojens. Wygrałem ją trzy razy z rzędu. Dumny jestem szczególnie ze startu w 1990 roku. W wyścigu finałowym jechałem z drugiej linii. Przegrałem start i byłem ostatni. Musiałem gonić rywali, a na torze było ośmiu zawodników. Ostatniego rywala minąłem dopiero na ostatnich metrach przed metą. To było świetne ściganie i bardzo lubię wracać myślami do tych zawodów.

Czy jesteś zawodnikiem spełnionym? Indywidualne mistrzostwo świata to absolutny top wyników. Więcej się nie da osiągnąć…

Jestem oczywiście zadowolony z tego co osiągnąłem do momentu wypadku. Byłem mistrzem, osiągnąłem szczyt. Jestem smutny, że nie mogłem podjąć tej decyzji, że została podjęta ona za mnie. Musiałem przejść na sportową emeryturę. Ale nie jestem nieszczęśliwy. Mam wspaniałą żonę Julię, cieszy mnie to, że mogę być z dziećmi. Teraz możemy tylko zastanawiać się, jak mogłaby przebiegać moja kariera, gdyby nie doszło do wypadku. Byłem w świetnej formie, miałem 29 lat i pewnie mógłbym jeszcze przez wiele lat skutecznie rywalizować. Ale stało się…

Na wiele lat zniknąłeś z żużla. Jeśli dobrze pamiętam pojawiłeś się na finale mistrzostw świata par w 1993 roku w Vojens, ale generalnie stroniłeś od żużla. Obraziłeś się na żużel?

Nie, wypadek zdarzył się na torze. Żużel nie był dla mnie problemem. Ból, który mi towarzyszył, nieustanna rehabilitacja uniemożliwiała mi na przykład swobodne przemieszczenie się samochodem. Potrzebowałem czasu, by wyzdrowieć, by odzyskać sprawność na tyle, by swobodnie przyjechać na stadion i obejrzeć zawody. 

Do Gdańska przyjechałeś zaproszony na obóz przez Krystiana Plecha. Powiedz, czy miałeś okazję rywalizować kiedyś z jego tatą, Zenonem Plechem. „Super Zenon” na Wyspach Brytyjskich startował jeszcze w 1982 roku w Sheffield, a ty pojawiłeś się w lidze angielskiej dopiero rok później…

Na Wyspy miałem pojechać już w 1982 roku, ale trafiłem tam rok później. Jeździłem w Cradley Heath, ale po roku byłem wypożyczony na rok do Sheffield. Jak widać minęliśmy się. Natomiast świetnie pamiętam żużel, który oglądałem jako dziecko. Pasjonowałem się wyścigami Ole Olsena, który był moim wielkim idolem. Podziwiałem też Barry Briggsa, Egona Mullera czy Zenona Plecha. To było wielkie nazwisko, gdy pasjonowałem się żużlem jako kibic. Pamiętam, że jako zawodnik przyleciałem do Gdańska w 1987 roku i uczestniczyłem w turnieju pożegnalnym Zenona Plecha. Pamiętam ten stadion i te zawody. Cieszę się ogromnie, że mogłem się tu pojawić i znów spojrzeć na stadion i udziałem w zawodach uczcić pamięć tego wielkiego zawodnika.

Oglądasz Grand Prix. Kto twoim zdaniem jest faworytem do mistrzostwa?

Lubię oglądać zawody na dobrym poziomie. W tym roku było wiele fajnych zawodów i różnych zwycięzców. To sprawia, że nie ma zdecydowanego faworyta, choć w tabeli widać, że przewodzi Bartosz Zmarzlik i pewnie ma największe szanse na tytuł. Podoba mi się „Magic”, Fredrik Lindgren. 

A wśród twoich rodaków?

Z zainteresowaniem oglądam, o czym już wspominałem, jazdę Leona Madsena. Świetnie jeździ, choć potrzebuje chyba wsparcia psychologa. Zaskakuje mnie Mikkel Michelsen, który jest skuteczny w tym roku. Jeśli idzie o medal to wskazywałbym raczej na Madsena. On ma najwięcej atutów. 

Czy ktoś może być tak dobry Ivan Mauger czy Tony Rickardsson, którzy wygrali sześć razy mistrzostwo?

Trudno powiedzieć. Gdy zdobyłem tytuł mistrza świata usłyszałem „czas na drugi”. Bartosz Zmarzlik ma dwa tytuły i pewnie wszyscy czekają na kolejny. To presja, z którą trzeba sobie poradzić. Jest wielu fantastycznych zawodników, którzy mogą zdobyć tytuł. Ale w roku wygrać może tylko jeden. A zrobić to drugi, trzeci raz – to jest z pewnością trudne…

Startowałeś w mistrzostwach świata zarówno w drużynie i parach. Potem był World Cup, który później przekształcono w Speedway of Nations. Co jest lepsze?

Tamten podział był lepszy. Albo drużyna, albo pary. Teraz mamy jakiś dziwny mix obu rozwiązań. Trzech zawodników w drużynie, a rywalizacja parowa… Nie, to nie dla mnie.

Jak oceniasz organizację turnieju im. Zenona Plecha? 

Bardzo mi się podoba, jak to zostało zorganizowane. Pełny profesjonalizm. Organizacyjnie przypomina mi pożegnanie Zenona Plecha. To godne uhonorowanie gwiazdy, jaką był Zenon. To również wspaniałe dla tych dzieci, którzy zaczynają swoją przygodę z żużlem. Oni już dziś mogą posmakować żużla na najwyższym poziomie.

Przyjechałeś do Gdańska na kilka dni. Miałeś okazję pozwiedzać, coś zobaczyć?  

Byłem na Starym Mieście, by kupić jakieś pamiątki. Na pewno wybiorę się jeszcze, bo to piękne miasto. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest tu tak miło. Zresztą… Bardzo lubię Polskę i Polaków. Pamiętam, jak przyjechałem tu z reprezentacją młodzieżową w 1983 roku. Startowaliśmy chyba w trzech turniejach. Wszędzie spotykaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem. Była bariera językowa, niewielu potrafiło powiedzieć coś po angielsku, ale Polacy byli niezwykle uczynni. I to mi zawsze się podobało, dlatego chętnie tu wracam…

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał TOMASZ ROSOCHACKI