Jacek Frątczak. foto. JAREK PABIJAN
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kolejny gość naszego cyklu “Pod szprycą pytań”, w którym rozmawiamy z osobami z żużlowego środowiska – od zawodników, przez działaczy, aż po dziennikarzy – to były menedżer Falubazu Zielona Góra i Klubu Sportowego Toruń, Jacek Frątczak. Efektem bardzo długiej i szczerej rozmowy jest dwuczęściowy wywiad. W pierwszej części porozmawialiśmy m.in. o zainteresowaniach Frątczaka, jego karierze naukowej, początkach w speedwayu i relacjach z wieloma zawodnikami czy prezesami (dla tych, którzy dotąd nie czytali, link na końcu artykułu). Tematem drugiej jest zaś głównie praca zielonogórzanina w roli menedżera. Frątczak przeanalizował swoje decyzje oraz przyczyny niepowodzeń. Nie zabrakło tematów Pawła Przedpełskiego, Darcy’ego Warda czy Norberta Kościucha. Zapraszamy.

W 2015 roku został Pan centralną postacią sztabu szkoleniowego klubu z Zielonej Góry. Wtedy to jako menadżer, wspierany przez trenera Sławomira Dudka, który jednak z oczywistych względów był związany szczególnie z jednym zawodnikiem, zajął Pan z Falubazem piąte miejsce. Trzeba jednak zauważyć, że był to nieprawdopodobnie nieszczęśliwy sezon dla klubu – kontuzje Hampela, Warda, Protasiewicza, zawieszenia Dudka i Łoktajewa. Jak Pan myśli, gdzie byłby sufit tej drużyny, gdyby nie te sytuacje? Dlaczego praca w tej roli dobiegła końca już po jednym roku?

Zacznę od tego, że de facto praca w roli menedżera zaczęła się w 2014 roku. Po nieudanych dla Falubazu play-offach dobiegła końca współpraca z Rafałem Dobruckim i zaangażowano mnie na zawody w ramach World Speedway League. Były też pomysły, bym prowadził zespół w meczach o brązowy medal przeciwko Unii Tarnów, ale absolutnie nie mogłem zaakceptować takiej propozycji. Byłoby to nie fair w stosunku do Rafała.
Odpowiadając jednak na pytanie, uważam, że drużyna z 2015 roku była mocniejsza od tej mistrzowskiej z 2013. Co prawda wtedy mieliśmy najlepszego juniora i najlepszego zawodnika ligi w postaciach Patryka Dudka i Jarka Hampela, ale w 2015 roku, szczególnie po dojściu Darcy’ego Warda, limitem było wyłącznie mistrzostwo Polski. Bodaj do piątej kolejki nie mieliśmy na koncie ani jednej porażki i pewnie prowadziliśmy w tabeli. Powiem więcej – po zwycięstwie we Wrocławiu (jedyna porażka Betard Sparty na Stadionie Olimpijskim w tamtym sezonie – przyp.red.), prezes Andrzej Rusko powiedział Kamilowi Kawickiemu „Kamil, to jest bardzo, bardzo mocny zespół”. Niestety już w następnych dniach wszystko zaczęło się sypać jak domek z kart. Takiej liczby kontuzji nie przetrwałby nikt i nigdy.
Kiedyś pojawiały się głosy, że to też kwestia słabszej formy Jonssona i Walaska, ale absolutnie się z tym nie zgadzam. Nigdy nie jest tak, że cały zespół jedzie „pod sznurek” i wszyscy zawodnicy przywożą dwucyfrowe wyniki. Poza tym, wspomniany Szwed w drugiej fazie rozgrywek punktował bardzo solidnie, choćby w Gorzowie będąc naszą drugą największą strzelbą.
Pamiętajmy o najważniejszym – my na torze wywalczyliśmy awans do play-offów. Przecież w Toruniu trzema zawodnikami obroniliśmy bonus, ale niestety wynik został zweryfikowany. Naprawdę uważam, że mając głodnych jazdy Warda i Dudka, będącego w znakomitej formie Protasiewicza, Jonssona, Walaska i tak dobrego juniora jak Pieszczek, mogliśmy pokonać każdego w fazie play-off.
Swego czasu Marek Cieślak udzielił wywiadu, w którym jasno powiedział, że trzeba zrobić wszystko, żeby Falubaz nie wszedł do play-off, bo będzie pozamiatane. Cztery miesiące później trafił do tego klubu. Zresztą temat był poukładany przez Roberta w kontekście Marka dużo wcześniej.

Po tym długoletnim pobycie na różnych stanowiskach w drużynie Pańskiego dzieciństwa, przyszła pora na misję uratowania Ekstraligi dla Torunia w 2017 roku. Ten mariaż trwał nieco krócej, bo dwa lata. Czy kiedykolwiek żałował Pan wejścia do tamtejszego klubu?

Nie. Nie ma ani jednego dnia, którego bym żałował czy się wstydził. Swoje odchorowałem ale to dziś bez znaczenia.
Wbrew pozorom było dużo bardzo fajnych momentów. Poznałem inny sposób prowadzenia klubu, inne realia… Nie ukrywam, że chciałem się sprawdzić. Bycie samemu w nowym miejscu wymaga dużego zaangażowania i wielu przemyśleń, a przecież nie ma jakiegoś podręcznika, który wskaże, jak postępować w takich sytuacjach. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że inaczej poukładałbym relacje z tamtejszym „środowiskiem”. Trzeba być bardziej otwartym na ludzi z zewnątrz, legendy, a zwłaszcza na tzw. opozycję klubową, na ich propozycje. Mieć poczucie, że nadal są ważni i potrzebni. Poza tym to też okazja, aby ludzie mogli poznać innych takimi, jacy są naprawdę – bez mediów. Jak myślą, jakie maja wartości i co najważniejsze wiedzę. Ludzie oceniali, nie znając w ogóle człowieka.

Poruszył Pan temat środowiskowej opozycji. To właśnie za czasów Pańskiej kadencji z drużyny z Torunia odszedł były utytułowany zawodnik, a następnie trener młodzieży Robert Kościecha. „Kostek” obrał kurs na północ i trafił do Grudziądza. Ze sobą zabrał utalentowanego juniora, Denisa Zielińskiego. Czy to rozstanie było przejawem walki frakcji w Klubie Sportowym Toruń?

Nie chcę wchodzić w szczegóły. Wpływ na tę decyzję miały nie tylko moje obserwacje, ale przede wszystkim opinie niektórych rodziców, których tożsamość zachowam dla siebie. Na dziś nie ma sensu tego rozwijać. Proszę pamiętać, że za decyzje personalne w Klubie odpowiada Zarząd. Nikomu „broni do skroni” nie przykładałem ani w tym, ani w innym temacie.
Co do warsztatu trenerskiego Pana Roberta, nigdy mu niczego nie zarzucałem, poza tym nie jestem do tego kompetentny.

Jacek Frątczak na toruńskiej Motoarenie. Fot: Jacek Frątczak.

W czym Pan upatruje przyczyn niepowodzenia misji w grodzie Kopernika?

Już sam początek nie był łatwy – wszystko zaczęło się od kontuzji Hancocka, Miedzińskiego i Przedpełskiego.
Kluczowa sprawa – mój ostatni mecz, pamiętne 54:36 dla Betard Sparty we Wrocławiu. Przypominam, że to spotkanie odbyło się w rezerwowym terminie, dzień po Grand Prix na Narodowym. Drugi termin znowu miał statusu zagrożonego. Dostaliśmy informację, że może padać deszcz, wobec czego nie będzie regulaminowej przerwy po biegu VII, bo musimy odjechać co najmniej osiem, żeby w razie czego mecz uznać za odbyty. Miałem świadomość, że w składzie jest Chris Holder, który zdobył w poprzednim meczu 15 punktów, a dodatkowo lubi tor na Olimpijskim. Mieliśmy też Jasona Doyle’a, który robił komplet za kompletem. Rune Holta – świetny startowiec. Byli także Niels-Kristian Iversen i Jack Holder, którzy przed rokiem zrobili we Wrocławiu dwucyfrówki. Ponadto w składzie jest Norbert Kościuch, który nigdy w życiu nie jechał na tym torze i w związku z tym otrzymał próbę toru. A do tego wszystkiego prawdopodobnie zaledwie 8 biegów do dyspozycji.
Mając taką wiedzę i możliwość zrobienia rezerwy taktycznej po 4 biegach, uznałem, że absolutnie nie mogę czekać. Rzuciłem wszystkie swoje najmocniejsze karty, żeby ratować mecz, który w ciągu 30 minut mógł się skończyć… Gdyby sprawy potoczyły się pozytywnie, oceniono by to jako szczyt strategii. Potem w tym samym czasie odstawiony zawodnik idzie do telewizji i opowiada różne głupoty. Wówczas odechciało mi się wszystkiego. Po meczu zebrali się zawodnicy i im zakomunikowałem, że mam tego dość, bo się psychicznie rozłożę. Mecz ma nominalnie 15 biegów, tamten mógł mieć połowę mniej. Nie było miejsca na dwie serie „rozgrzewki”…

Przyznam Panu, że i ja uważałem przez pewien czas dużą część z Pańskich decyzji za szukanie kwadratowych jaj. Zamiast wybierać oczywiste metody, szukał Pan niekiedy bardzo nieszablonowych rozwiązań. Na domiar złego, kilka tygodni później Norbert Kościuch został bohaterem spotkania ze Stalą Gorzów. Czy był Pan orędownikiem jego transferu?

Jeśli komuś się wydaje, że konstruowanie składu przypomina supermarket, to się myli. Nie mam zamiaru wypierać się któregokolwiek z zawodników, ale w wielu przypadkach bierze się tego żużlowca, który po prostu jest dostępny. Jak to w tym powiedzeniu, „jak się ma co się lubi…”. Nie będę zdradzał nazwisk, które znajdowały się na naszej liście życzeń i z którymi prowadziliśmy zaawansowane rozmowy. Transfer Norberta był pokłosiem kontuzji Runego Holty z 2018 roku, odniesionej w meczu w Grudziądzu oraz braku sukcesu w zakresie porozumienia z innym Polakiem. Musieliśmy się zabezpieczyć na taką ewentualność. Kościuch zgłosił się do nas za pośrednictwem swojego agenta. Był niemal dogadany w jednym z klubów z południa Polski, ale szukał też innej ewentualności. Podsumowując ten temat, historia jednoznacznie pokazała, że poza wyskokiem w meczu ze Stalą, Norbert nie zawojował PGE Ekstraligi mimo zmian w sztabie szkoleniowym.

Poruszył Pan temat celów transferowych zespołu z Torunia przed sezonami 2018 i 2019. Niekiedy można było przeczytać wypowiedzi różnych osób z branży, które uważały te plany za surrealistyczne. Z drugiej strony, w drużynie znajdowało się aż czterech obcokrajowców, a i Holtę z Polską łączą niemal wyłącznie obywatelstwo i licencja. Czy w istocie tak było, że na rynku transferowym poruszaliście się z gracją słonia w składzie porcelany i za bardzo odpuściliście krajowych żużlowców?

Nie. Nie zgadzam się z tym, że powinniśmy odpalić przykładowego Iversena na rzecz solidnego Polaka, który byłby dobrą drugą linią. To jest bardzo prosta sprawa – ile biegów przegrał Duńczyk po swoim powrocie do jazdy w 2018 roku? Był w kapitalnej dyspozycji. Sezon 2019 też zaczął z impetem, będąc naszym liderem podczas inauguracji w Zielonej Górze. Nagle z dnia na dzień posypał mu się sprzęt. Niestety – jak widać – poszukiwania nowych ustawień nie przyniosły efektów do końca sezonu. Bywały takie nielogiczne sytuacje jak ta, kiedy w sobotę w Warszawie „Iver” wjechał do finału, a następnego dnia we Wrocławiu, gdzie rok wcześniej otarł się o komplet, skończył z sześcioma punktami i nie wystartował w biegach nominowanych. My ze swojej strony pomagaliśmy na wszelkie sposoby, ale w takich sytuacjach nie ma mądrych. Problem polegał na tym, że te wszystkie kłopoty zbiegły się w jednym czasie.

Jacek Frątczak. foto. JAREK PABIJAN

Podczas Pańskiego pobytu w Toruniu doszło do bezprecedensowej sytuacji – klub, który przez dziesiątki lat słynął ze szkolenia młodzieży, nie miał w składzie ani jednego wychowanka na pozycjach seniorskich. Do Częstochowy rok po roku powędrowali Adrian Miedziński i Paweł Przedpełski. Zwłaszcza o tarciach między Panem a drugim z żużlowców było głośno. Epicentrum konfliktu miało miejsce w 2018 roku podczas meczu w Lesznie, w którym to w miejsce torunianina anonsowano Marcina Kościelskiego. Może Pan zdradzić kulisy tamtego wydarzenia oraz jego odejścia do klubu spod Jasnej Góry?

Po kolei. Początkowo, kiedy tylko przyszedłem do Torunia, Paweł mógł liczyć na starty z najlepszym numerem – odpowiednio „dziewiątką” w domu i „jedynką” na wyjazdach. Startował wówczas w parze z Jackiem Holderem i przyczynił się z resztą kolegów do utrzymania w PGE Ekstralidze. W kolejnym roku z ustawieniem bywało różnie, ale choćby w meczu w Tarnowie prowadził pierwszą parę.
Na spotkanie do Leszna to ja nie zabrałem Pawła. On mi niczego nie odmówił. Zresztą to głupia plotka, bo zawodnicy za takie ekscesy są bardzo wysoko karani zgodnie z przepisami związkowymi. Do Leszna pojechaliśmy bez niego, bo chcieliśmy coś przetestować przed kluczowymi meczami sezonu – wyjazdami do Wrocławia i Grudziądza i domowymi starciami z Gorzowem i Tarnowem. Mecz był rozstrzygnięty już przed startem, nie było szans na bonus, więc chciałem sprawdzić, jak zespół poradzi sobie w warunkach bojowych. Żużel to taki sport, w którym eksperymentować można jedynie w warunkach bojowych.
Z drugiej strony, nie chciałem wyrządzać krzywdy samemu Przedpełskiemu. Wbrew pozorom, w niektórych przypadkach lepiej nie wystąpić w danym spotkaniu, niż dwa razy przyjechać na końcu stawki i pójść pod prysznic. Po co miałem dołować Pawła? Tak jak pan wcześniej stwierdził, być może to szukanie kwadratowych jaj, ale ja zawsze miałem odwagę w podejmowaniu bezkompromisowych decyzji. Analogicznie jest z żużlowcami. Przecież oni na torze atakują na ostatnich okrążeniach, jeden szuka miejsca na zewnętrznej, drugi po kredzie i któryś ostatecznie przechytrzy rywala. Zawodników za szukanie sposobu się nie krytykuje, a menedżerowie bywają ofiarami linczu.
Wracając, ostatecznie spotkanie w Lesznie nam nie wyszło. Z tej strony kłaniam się przygotowującym tor, bo w zgodzie z regulaminem przygotowali warunki, które pozbawiały Holtę szans na dobry wynik. Testy jednak pomogły podjąć decyzje, które zaowocowały dobrymi wynikami. Od fazy medalowej dzieliły nas ostania prosta Lindbäcka i utrata na dystansie pozycji przez Doyle’a kosztem Janowskiego.
Co do odejścia z Torunia, sprawa rozbiła się o zapisy w kontrakcie, ale nie chcę tego tematu rozwijać. Ograniczmy się do tego, że nie chodziło wówczas o finanse. Rozstawaliśmy się w zgodzie – nie było między nami żadnej wojny i wszystkie zainteresowane strony podały sobie ręce. Czasami odejście z danego miejsca pozwala nabrać odpowiedniego dystansu, uczy krytycznego spojrzenia i mądre osoby wyciągają z tego wnioski. Po powrocie do matecznika jest wtedy tylko lepiej.
Podsumowując temat Pawła, czuję do niego dużo sympatii. To bardzo wartościowy chłopak, który ma dobrze poukładane w głowie. Czasami padały niepotrzebne słowa, ale nie czuję żadnej urazy i myśląc o nim, próbuję przywoływać same dobre chwile. To jest zupełnie inna sytuacja niż ta z Kościuchem. Leszczynianin wielu rzeczy nie rozumiał, a z Przedpełskim zawsze można było konstruktywnie dyskutować. Nie wiem czy on myśli o mnie podobnie, ale nasza współpraca w 2017 roku będzie przeze mnie wspominana z dużym sentymentem.

Kończąc analizę Pańskiej pracy w klubie z Motoareny, chciałbym zapytać o kwestię krytyki, która niejednokrotnie przybierała formy hejtu. O ile w Zielonej Górze ten problem nie dotykał Pana, a nawet jeśli, to zważywszy na sukcesy zespołu i Pańskie lubuskie korzenie, był on nieporównywalnie mniejszy, o tyle w Toruniu wielu osobom zdarzało się nie pozostawiać na Panu suchej nitki. Jak Pan sobie z tym radził? Czy ta krytyka była zasłużona?

Kilka razy trzeba z całą pewnością można było podjąć inne decyzje, tylko najłatwiej ocenić to po czasie. Najważniejszą kwestią było mieć chłodną głowę i umieć ocenić sytuacje krytycznie. Być może w związku z porażką na rynku transferowym, trzeba było opuścić ten okręt. Ta decyzja zaważyła o wszystkim. Wówczas też nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo obciążyłem organizm i jakie zagrożenie czyha w mojej głowie, choć sygnały były wyraźne. Niezależnie jednak od tego jak widzą to inni, tylko ja i moi najbliżsi wiedzą, ile zdrowia wkładałem w ten projekt. Naprawdę byłem bardziej toruński niż większości się wydawało. W Klubie i samym mieście czułem się jak u siebie, a to nie jest takie oczywiste. Toruń to piękne miasto. Dobre do życia. 
Potem jednak ze zdrowiem było już tylko gorzej.

Fot: Jacek Frątczak

Nie uważa Pan, że takie zachowanie trąciłoby dezercją? Łatwo byłoby o porównania do kapitana Schettino, który kilka lat temu opuścił tonący statek Costa Concordia, stając się wzorem dowódcy, lidera pozbawionego odpowiedzialności?

Rynek transferowy między sezonami 2018 i 2019 był naszą transferową klęską, moją również. Nie wypieram się tego. W tamtym momencie należało powiedzieć „pas”, czego nie zrobiłem. Liczyłem na to, że jakoś się poszczęści, ale w żużlu nie ma miejsca na fart – za to jest go aż za dużo dla pecha. Czy wyszedłbym na tchórza? Nie. Mi się wtedy skończyła umowa i taka decyzja miałaby racjonalne podstawy. To bardzo prosty schemat – „porażka jest porażką, a za porażkę płacimy kontraktem”. Zresztą nie trzeba daleko szukać, by znaleźć trenera, który w ostatnich latach opuścił „okręt”, o czym dzisiaj już mało kto pamięta. Odeszło dwóch zawodników i trzeba było wracać do bliskich, opiekować się rodziną…
Co do hejtu, to ciężko z nim dyskutować. Mogę rozmawiać na temat argumentów, planów związanych z torem i wielu innych kwestii, ale dzisiaj to już nie ma znaczenia. Moje słowa nikogo nie interesują. Miał być wynik, a powód, przez który go nie ma, tych ludzi w ogóle nie interesuje. Posłużę się przywoływanym już wcześniej Iversenem. Wyniki są złe, prędkości brak – kto jest za to odpowiedzialny? Zawodnik czy trener? Kolejny raz mówię, że nie chodzi o zrzucanie odpowiedzialności na żużlowców, bo to jest często niezależne od nich.
Puentując, w żużlu zdecydowanie wynik kształtuje świadomość. Reszta jest bez znaczenia.

Powoli podsumowując ten wywiad, chciałbym zapytać o Pańskie najtrudniejsze wspomnienie z tej około dwudziestoletniej przygody z żużlem. Jak wynika z rozmowy, znał się Pan z Rafałem Kurmańskim, był Pan pierwszą osobą, która udzielała pomocy Darcy’emu Wardowi po jego tragicznym w skutkach wypadku. Poza tym wiele było czysto sportowych sytuacji, w których już witał się Pan z przysłowiową gąską, jak choćby we Wrocławiu w 2018 roku czy podczas ostatniego biegu meczu Włókniarz – GKM, a jednak efekt był dołujący. Która chwila była dla Pana najtrudniejsza?

Choć minęło już 16 lat, najbardziej szokująca była śmierć Rafała. Część wspomnień się zatarła, ale to nie jest normalne uczucie, kiedy rozmawiasz z młodym chłopakiem stojącym w kewlarze, a kilka dni później widzisz go w trumnie. W ostatnich latach na pewno wypadek Darcy’ego był najtrudniejszy. To się nie miało prawa wydarzyć, a jednak się zdarzyło. Same okoliczności, fakt, że przyszedł do nas tylko na moment, a po dwóch miesiącach skończył karierę. Gdyby poszedł gdzieś indziej, być może dzisiaj byłby królem światowego speedwaya… Trauma związana z Wardem jest ogromna i jej się nie da wyrzucić z pamięci – pozostanie w nas na zawsze.

A najlepszy moment w Pańskiej karierze to drużynowe mistrzostwa Polski z Falubazem, czy może jednak coś innego?

Nie, na pewno te tytuły. Zwłaszcza ten z 2013 roku. My się wtedy bawiliśmy żużlem. Co prawda był ten niemiły akcent w postaci ucieczki torunian z finału, ale to było niezależne od nas. Play-off to najcudowniejszy moment każdego sezonu i cieszę się, że sam doświadczyłem zwycięstw w tych fazach. Szkoda, że zabrakło samego meczu rewanżowego, odrabiania punktów, całej tej otoczki…
Natomiast cały sezon – po prostu bajka. Wszyscy się dobrze bawiliśmy, żużel wydawał się być prosty, bo niemal zawsze wychodziło na nasze. „Tutaj taktyczna, tutaj zastępstwo zawodnika, Dudek z rezerwy zwykłej”, wszystko się układało. Był taki mecz w Lesznie w fazie zasadniczej, który zremisowaliśmy. Wielu kibiców może go już nie pamiętać, ale z mojej perspektywy był on arcydziełem całego Falubazu. Nie mógł wówczas wystartować Jonsson z powodu kontuzji łopatki, ale ja i tak czułem, że mimo tego jesteśmy mocniejsi. Do dziś mam w swoich materiałach plan na to spotkanie i on się spełniał punkt po punkcie. Każda „ZZ-etka”, każdy bieg, który mieliśmy przegrać, by później odrobić straty z taktycznych… Finalnie Hampel, Dudek i Protasiewicz zdobyli 43 punkty, po jednym dołożyli Adamczewski i Davidsson, w efekcie czego osiągnęliśmy nasz wynik. To bardzo podobna sytuacja do tej z Gorzowa, gdzie Darcy Ward zdobył 20 oczek, tylko wówczas niewiele, ale jednak zabrakło.

Przedmeczowa rozpiska Jacka Frątczaka sprzed spotkania Włókniarz Częstochowa – KS Toruń w 2018 roku. Fot: Jacek Frątczak

Kończąc, czy chciałby Pan jeszcze raz wkroczyć do żużla i skonfrontować swoje zielonogórskie i toruńskie doświadczenia w bojowych warunkach?

Choćby na jeden dzień! Od rana do wieczora… A najlepiej wygrać w tym dniu jakiś mecz (śmiech). Nie ma nic lepszego jak odpływająca adrenalina po takim wydarzeniu. Jack Daniel’s nie jest wtedy potrzebny…

Tego też Panu życzę. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

Rozmawiał JAKUB WYSOCKI

CZYTAJ TAKŻE:

Frątczak: Dowhan to człowiek sukcesu, choć przyjaciółmi nie byliśmy i pewnie nie będziemy (Pod szprycą pytań #6)
13 komentarzy on Frątczak: Toruń to piękne miasto. Dobre do życia (Pod szprycą pytań #7)
    Mmm
    24 May 2020
     10:30am

    Nie doczytalem do końca bo takie farmazony może Pan nawijac ludziom z pokolenia gimnazjum. Jakby Kościuch mial spokoj psychiczny czyli jakby dostal.numer 9 lub 1 na dzien dobry jak Pawelek.to by inaczej jechal….zreszta po jednym dwoch wyscigach go Pan juz usuwal wiec jak gostek.mial sie dopasowac do toru….a druga kwestia Pan wielki menadzer….na nc plus bylo pokazane.jak po porazkach Pan wielki menadzer motywowal zawodnikow….zbiorka przed meczem i ku… i ku… i ku… wezcie sie do roboty i zacznijcie jezdzic no naprawde umie Pan zmotywowac…..to jest moja subiektywna ocena hejterow pozdrawiam

    Motor King
    24 May 2020
     12:19pm

    Spuscil te pierniki ktore co sezon tylko wachaja medale a zdobywaja mistrza moralnego i poucza haha KO niedzieli,leze haha

      Jogi
      24 May 2020
       1:16pm

      Jacek Fratczak to persona nr 1 w polskim zuzlowym show-biznesie 😉 Tylko ta wiedza jest taka jakas (?), no wlasnie jaka? Trener Cieslak, Dobrucki, Kosciecha, Protasiewicz musza sie od Pana Jacka jeszcze wiele o zuzlu uczyc !!!

    R2R
    24 May 2020
     6:46pm

    Pan Frątczak poniekąd sam przyznał że sezon 2013 układał się niemal sam. To znaczy że jego obecność lub jej brak, niczego by nie zmieniła w zdobyciu mistrzostwa. Drużyna była na tyle mocna, że każdy kto by ją poprowadził mógłby się szczycić mistrzostwem. Ten medal jest dziełem Pana Jacka w jakimś 0,0001% i nie umniejszam jego wkładu, bo – powtarzam – sam przyznał że klocki same się układały, a On miał tylko przyjemność być blisko tego wszystkiego.

    Ten Pan pomimo wysokiego wykształcenia jakoś nie miał szczęścia to sportu żużlowego. Do przegranych zawsze był potok tłumaczeń i teorii, nigdy nie było po prostu przyznania że „byliśmy słabi”, a tych przegranych niestety w CV jest więcej niż sukcesów.

    Stary kibic
    24 May 2020
     6:52pm

    Ot polska mentalność, wszyscy znają się na wszystkim….nawet na prowadzeniu drużyny żużlowej i jeździe na torze.
    Nie bronię Frątczaka bo żużel ma jedną cechę wspólną, aby coś doradzić zawodnikowi albo go skrytykować to trzeba wiedzieć o czym się mówi.

      Mmm
      24 May 2020
       9:18pm

      Moze i sie nie znam ale bledy golym okiem laik moze zobaczec…a Fratczak jezdzil.kiedys na zuzlu bo nie przypominam sobie i dla mnie to jest zaden autorytet

      R2R
      24 May 2020
       11:29pm

      …no właśnie, można soczyście przemawiać o „wartościach dodanych” (co to za banał frazeologiczny? Czy dla przeciwwagi istnieje coś takiego jak 'wartość ujęta?), „budowaniu zawodnika” „team spirit” i i tych oklepanych powiedzonkach, ale jak się nie wie o czym się mówi, albo z tego gadania nie wynika nic, poza jednym wielkim g….. to trzeba zmienić profesje i nie brnąć w ośmieszające elaboraty na temat przegranych, bo robi się z siebie klauna, takiego z dużym czerwonym nosem, i kolorowymi włosami, co rozdaje watę cukrową na wesołych miasteczkach a nie prowadzi drużynę w rozgrywkach wysokiego szczebla.

    Guy Martin
    25 May 2020
     12:33pm

    Jacusiu ale ten remis we Wroclawiu to wiesz ze byl dzien po pogrzebie Tomka Jedrzejaka i wiekszosc chlopakow pila wodke do wczesnych godzin porannych . Zatem mieliscie przeciwnika na wiedelcu nie za bardzo zainteresowanego sciganiem w sumie . Kazdy na trybunach myslal po co ten zuzel w zasadzie dzisiaj a i tak nie potrafiles tego wykorzystac

    Tornado
    26 May 2020
     6:25pm

    Świetnie że po bandzie niejako rozlicza byłego managera. Ale należało wcześniej porozmawiać z ludźmi którzy nie jeden sezon w klubie przepracowali i co nieco pamiętają. JF nowoczesne zarządzanie zniszczyło chlubę Torunia, zamiast codziennej organicznej pracy pan manager pojawiał się, podkręcił po parku maszyn, zrobił wrażenie i zniknął na tydzień. Mistrzowsko utrzymywał zarząd we wrażeniu że za chwilę będzie super. A realnie to tor został sprzymierzeńcem gości, zespół był bez ducha, niektórzy zawodnicy czasami bez mechaników którzy pojechali już na GP lub z jednym silnikiem jak ten duński niedorozwój. Błędem było kontraktowanie Kościucha marnego startowca ale jak już był to trzeba było dać mu szansę. Zwłaszcza w Lublinie gdzie jako jedyny znał tor.
    Szczęściem mamy już managera który zna się na szlace, widzi błędy i potrafi wyciągnąć wnioski. Wodzirejom dziekujemy.

Skomentuj

13 komentarzy on Frątczak: Toruń to piękne miasto. Dobre do życia (Pod szprycą pytań #7)
    Mmm
    24 May 2020
     10:30am

    Nie doczytalem do końca bo takie farmazony może Pan nawijac ludziom z pokolenia gimnazjum. Jakby Kościuch mial spokoj psychiczny czyli jakby dostal.numer 9 lub 1 na dzien dobry jak Pawelek.to by inaczej jechal….zreszta po jednym dwoch wyscigach go Pan juz usuwal wiec jak gostek.mial sie dopasowac do toru….a druga kwestia Pan wielki menadzer….na nc plus bylo pokazane.jak po porazkach Pan wielki menadzer motywowal zawodnikow….zbiorka przed meczem i ku… i ku… i ku… wezcie sie do roboty i zacznijcie jezdzic no naprawde umie Pan zmotywowac…..to jest moja subiektywna ocena hejterow pozdrawiam

    Motor King
    24 May 2020
     12:19pm

    Spuscil te pierniki ktore co sezon tylko wachaja medale a zdobywaja mistrza moralnego i poucza haha KO niedzieli,leze haha

      Jogi
      24 May 2020
       1:16pm

      Jacek Fratczak to persona nr 1 w polskim zuzlowym show-biznesie 😉 Tylko ta wiedza jest taka jakas (?), no wlasnie jaka? Trener Cieslak, Dobrucki, Kosciecha, Protasiewicz musza sie od Pana Jacka jeszcze wiele o zuzlu uczyc !!!

    R2R
    24 May 2020
     6:46pm

    Pan Frątczak poniekąd sam przyznał że sezon 2013 układał się niemal sam. To znaczy że jego obecność lub jej brak, niczego by nie zmieniła w zdobyciu mistrzostwa. Drużyna była na tyle mocna, że każdy kto by ją poprowadził mógłby się szczycić mistrzostwem. Ten medal jest dziełem Pana Jacka w jakimś 0,0001% i nie umniejszam jego wkładu, bo – powtarzam – sam przyznał że klocki same się układały, a On miał tylko przyjemność być blisko tego wszystkiego.

    Ten Pan pomimo wysokiego wykształcenia jakoś nie miał szczęścia to sportu żużlowego. Do przegranych zawsze był potok tłumaczeń i teorii, nigdy nie było po prostu przyznania że „byliśmy słabi”, a tych przegranych niestety w CV jest więcej niż sukcesów.

    Stary kibic
    24 May 2020
     6:52pm

    Ot polska mentalność, wszyscy znają się na wszystkim….nawet na prowadzeniu drużyny żużlowej i jeździe na torze.
    Nie bronię Frątczaka bo żużel ma jedną cechę wspólną, aby coś doradzić zawodnikowi albo go skrytykować to trzeba wiedzieć o czym się mówi.

      Mmm
      24 May 2020
       9:18pm

      Moze i sie nie znam ale bledy golym okiem laik moze zobaczec…a Fratczak jezdzil.kiedys na zuzlu bo nie przypominam sobie i dla mnie to jest zaden autorytet

      R2R
      24 May 2020
       11:29pm

      …no właśnie, można soczyście przemawiać o „wartościach dodanych” (co to za banał frazeologiczny? Czy dla przeciwwagi istnieje coś takiego jak 'wartość ujęta?), „budowaniu zawodnika” „team spirit” i i tych oklepanych powiedzonkach, ale jak się nie wie o czym się mówi, albo z tego gadania nie wynika nic, poza jednym wielkim g….. to trzeba zmienić profesje i nie brnąć w ośmieszające elaboraty na temat przegranych, bo robi się z siebie klauna, takiego z dużym czerwonym nosem, i kolorowymi włosami, co rozdaje watę cukrową na wesołych miasteczkach a nie prowadzi drużynę w rozgrywkach wysokiego szczebla.

    Guy Martin
    25 May 2020
     12:33pm

    Jacusiu ale ten remis we Wroclawiu to wiesz ze byl dzien po pogrzebie Tomka Jedrzejaka i wiekszosc chlopakow pila wodke do wczesnych godzin porannych . Zatem mieliscie przeciwnika na wiedelcu nie za bardzo zainteresowanego sciganiem w sumie . Kazdy na trybunach myslal po co ten zuzel w zasadzie dzisiaj a i tak nie potrafiles tego wykorzystac

    Tornado
    26 May 2020
     6:25pm

    Świetnie że po bandzie niejako rozlicza byłego managera. Ale należało wcześniej porozmawiać z ludźmi którzy nie jeden sezon w klubie przepracowali i co nieco pamiętają. JF nowoczesne zarządzanie zniszczyło chlubę Torunia, zamiast codziennej organicznej pracy pan manager pojawiał się, podkręcił po parku maszyn, zrobił wrażenie i zniknął na tydzień. Mistrzowsko utrzymywał zarząd we wrażeniu że za chwilę będzie super. A realnie to tor został sprzymierzeńcem gości, zespół był bez ducha, niektórzy zawodnicy czasami bez mechaników którzy pojechali już na GP lub z jednym silnikiem jak ten duński niedorozwój. Błędem było kontraktowanie Kościucha marnego startowca ale jak już był to trzeba było dać mu szansę. Zwłaszcza w Lublinie gdzie jako jedyny znał tor.
    Szczęściem mamy już managera który zna się na szlace, widzi błędy i potrafi wyciągnąć wnioski. Wodzirejom dziekujemy.

Skomentuj