Wracamy do historii byłego medalisty Indywidualnych Mistrzostw Świata, Todda Wiltshire’a. Australijczyk udowodnił, że po pięciu latach przerwy można z powodzeniem wrócić do ścigania na bardzo wysokim poziomie.
– Po kontuzji z 1992 roku miałem tak naprawdę pięć lat przerwy. Mój powrót to była wspólna, rodzinna decyzja. Podczas przerwy normalnie pracowałem od dziewiątej do siedemnastej. Jednak podświadomie czułem, że jest jeszcze coś do skończenia. „Kopa” dała mi wiadomość, że Ivan Mauger miał 29 lat, jak zdobywał pierwszy mistrzowski tytuł. Postanowiłem „zagrać” w żużel raz jeszcze – wspomina Australijczyk na łamach Speedway Stara.
Pierwszy rok po powrocie do żużla Wiltshire, dość niespodziewanie, spędził w Niemczech, gdzie pracował u znanego tunera – Joachima Kugelmanna.
– Pojawiły się problemy z uzyskaniem pozwolenia na pracę w Anglii. Miałem jednak przyjaciela w Niemczech, Stefana Hofmeistera, który pomógł mi w tym, abym mógł ścigać się w Landshut. W Niemczech jest to sport amatorski, więc pozwolenie na pracę nie było wymagane. Hofmeister porozmawiał również z Joachimem Kugelmannem i on zaoferował mi pracę oraz dał dach nad głową. Dzięki temu miałem swoje cztery ściany oraz pieniądze na życie. Zostałem mistrzem Niemiec, a rok później trafiłem do Polski oraz Anglii. O ile pamiętam, przy „angażu” do Oxfordu pomagał mi Jason Crump – mówi Australijczyk.
W 1999 roku Wiltshire był już praktycznie liderem angielskiego zespołu, a ukoronowaniem dobrego sezonu był awans do Grand Prix wywalczony na torze w Poole.
– Ten finał interkontynentalny był niesamowity. Zaliczyłem dobry występ. W parkingu był ze mną Craig Boyce. Pamiętam, że cieszył się z mojego awansu bardziej niż ja. Craig to z pewnością najlepszy przyjaciel, jakiego w ogóle miałem podczas startów na żużlu. Najwięcej radości, oprócz występów w Grand Prix, dawały mi występy drużynowe dla reprezentacji. Niesamowitym uczuciem było dla mnie wywalczenie złotego medalu z Australią w Pardubicach. Umocniłem się w przekonaniu, że decyzja o powrocie nie była zła. W końcu miałem upragniony medal na swojej szyi. Dwukrotnie zostałem jeszcze indywidualnym mistrzem Australii po swoim powrocie na tor – mówi były zawodnik Włókniarza Częstochowa.
Ukoronowaniem powrotu po kontuzji były jednak starty w IMŚ, ale już w formule Grand Prix. W sezonie 2000 Wiltshire dwukrotnie jechał w finale, a po dwóch rundach w klasyfikacji przed nim był tylko Mark Loram.
– Na pewno taki start w cyklu cieszył. Ja jednak zdawałem sobie sprawę, że zostanę dogoniony. Powrót po pięciu latach przerwy miał też swoje minusy. Sprzęt oraz podejście do żużla – to wszystko się zmieniło. Ja swoje teoretycznie najlepsze lata poświęciłem na pracę, a nie na żużel. Tak się życie potoczyło. W Grand Prix by mnie nie było, gdyby nie pomoc Kena Soanesa, który „władował” sporo środków w to, abym mógł rywalizować z innymi w miarę skutecznie. Sezon 2000 skończyłem ostatecznie na ósmym miejscu. Najbliżej wygrania turnieju Grand Prix byłem w sezonie 2002 w Cardiff, tam jednak pokonał mnie rodak Ryan Sullivan. Ryan wiedział, jak sobie ze mną poradzić w decydującym wyścigu – wspomina były zawodnik bydgoskiej Polonii.
Podczas sezonu 2003 Wiltshire ogłosił zakończenie kariery. Po sezonie wraz z rodziną wyleciał do Australii. W 2004 roku przyleciał na swój pożegnalny turniej w Coventry. Niespodziewanie jednak powrócił do ligi angielskiej w 2006 roku. Podpisał umowę z Oxford, gdzie startował w zastępstwie za Tony’ego Rickardssona. Pomimo upływu lat w życiorysie, Todd wywalczył średnią powyżej 7 punktów na mecz.
– Ten powrót to była moja terapia. Miałem bardzo nieprzyjemny rozwód z moją żoną Lindą. Kosztowało mnie to bardzo sporo w sensie mentalnym. W pewnym momencie wylądowałem w bardzo złym miejscu w swoim życiu. Byłem zagubiony. Czułem się zraniony do tego stopnia, że miewałem myśli samobójcze. Tak daleko to zaszło. W pewnym momencie usiadłem i doszedłem do wniosku, że tylko żużel jest w stanie być dla mnie terapią. Zawsze najbardziej szczęśliwy byłem na motocyklu. Tak, jak piosenkarz na estradzie. Dlatego postanowiłem wrócić do żużla. O sukcesach już nawet nie myślałem – mówi Australijczyk.
Definitywnie rozstanie z żużlem odbyło się w sposób bardzo niespodziewany.
– W pewnym momencie wyniknęło nieporozumienie. Miałem mieć możliwość zostawienia sobie dwóch motocykli. Taka była umowa. Jednak po jakimś spotkaniu pewni działacze spakowali jeszcze rozgrzane motocykle do vana i je zabrali. Ja wtedy zdjąłem kombinezon Oxfordu i to było na tyle, jeśli chodzi o żużel. Wróciłem do Australii, ale silniejszy i zdrowy mentalnie. Znalazłem pracę. Mam wspaniałą żoną. To, co było to historia. Życie jakie mam teraz jest piękne. Znalazłem ponownie sens istnienia – podsumowuje indywidualny brązowy medalista mistrzostw świata.
Pamiętam Todda jak walczył dla Polonii Bydgoszcz. To był taki walczak jak Mark Koran. Todd dużo zdrowia pozdrowienia z pamiętającej o Tobie Bydgoszczy.
Tak Mark Koran to był walczak też go pamiętam.
Panie Łukaszu świetny artykuł! A nie, to Speedway Star
Ja go zapamiętam przede wszystkim z Bradford finału IMŚ 1990. Jakby nie kontuzja mógłby cos więcej ugrać.
Żużel. Sobotnie eliminacje SEC: Wszyscy Polacy z awansem!
Żużel. Miał wszystko, by stać się wielkim. Dziś kończy 32 lata
Żużel. Gorąco we Wrocławiu! „Nie ma świętych krów”
Żużel. Świetna atmosfera przed derbami. Prezesi obu klubów… zagrali w golfa!
Żużel. Lebiediew nie szuka wymówek. Zdradził, nad czym musi popracować
Żużel. Łaguta jak kapitan. Mocno wspiera Woffindena w kryzysie!