Wojciech Załuski. fot, Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dokładnie 60 lat temu na świat przyszedł jeden z najwybitniejszych żużlowców w historii Opola – Wojciech Załuski. Większość swojej kariery spędził w macierzystym Kolejarzu, w którego barwach odniósł największy sukces w swojej bogatej karierze – w 1989 roku został Indywidualnym Mistrzem Polski, jako jedyny zawodnik w historii tego klubu. 

 

*** Wywiad pierwotnie opublikowany 5 lutego 2021 roku ***

Kiedy opolanin Jerzy Szczakiel zdobywał tytuł IMŚ, dziesięcioletni Wojtuś biegał beztrosko nad jeziorem, czy już marzył o żużlu?

Powiem ci, że na żużlu bywałem od dziecka. Mieszkaliśmy blisko stadionu i często mama, kiedy jeszcze podróżowałem w wózku, zabierała mnie na zawody. Później to już sam pojawiałem się na stadionie. Z czasem coraz częściej i tak się wkręciłem. Stopniowo coraz bardziej mi się to podobało. Gdy postanowiłem zapisać się do szkółki, było klasycznie. Początkowo mama nie chciała się zgodzić. Co prawda wymagany był podpis jednego rodzica, ale nie zamierzałem kombinować. Ojciec bardzo chciał, mama nie i trzeba było interwencji szwagra, żeby dała się ostatecznie przekonać. 

Początki jak u każdego, ale potem sezon 1984, ostatni juniorski i wyraźny skok w górę. W lidze ponad 2,00, a do tego, obok innych sukcesów, złoty medal MIMP?

W tamtym czasie do szkółki garnęło się wiele osób. Z ponad 100 adeptów wytrwało raptem kilkunastu. Licencje uzyskało kilku, a z tego grona w lidze zaistnieliśmy tylko we dwójkę – Roland Wieczorek i ja. No i pewnie jakoś zapisaliśmy się w kartach historii opolskiego Kolejarza. 

Idolem był Lońka Raba?

Raba był wtedy w Opolu liderem. Wzorowałem się na nim oczywiście. Fascynowała mnie jego jazda, aczkolwiek prawdziwym idolem był dla mnie Józef Jarmuła. Spotkałem go po kilku latach w Gorzowie podczas badań psychotechnicznych u profesora Szymczaka. Tam poznałem osobiście idola dzieciństwa i młodości. Do dzisiaj mamy bardzo dobry kontakt. Często do siebie dzwonimy  i dyskutujemy, głównie o żużlu naturalnie. Kiedy prowadziłem w Opolu szkółkę, Józek przyjechał do nas na trening. Trochę przy tym oczywiście pogadaliśmy, powspominaliśmy. Na Józka to ja potrafiłem specjalnie pojechać na mecz do Częstochowy. Bardzo mi się podobała jego widowiskowa jazda, na jednym kole, co wtedy nie było ani powszechne, ani tolerowane przez niektórych sędziów. Kibice zaś kochali Jarmułę. Uwielbiałem jego ataki, takie wręcz desperackie można powiedzieć. To był mój idol.

Rozmawiałem niedawno z Adasiem Pawliczkiem. Jego dobrze pamiętasz z finału MIMP w Tarnowie?

No tak. To był mój główny przeciwnik w tamtym finale. Pamiętam doskonale te zawody, bo dzień wcześniej startowałem w Lublinie. To był ćwierćfinał, czy półfinał IMP, a następnego dnia miałem turniej w Tarnowie. Martwiłem się przed zawodami mocno, bo w tym Lublinie nie byłem zbyt szybki. Na szczęście prawo serii nie zadziałało. Inny tor, inna nawierzchnia, inna granulacja. No i najbardziej obawiałem się wówczas właśnie Adama Pawliczka. To się sprawdziło. Spotkaliśmy się w biegu dodatkowym o złoto. Nie układały się te zawody po mojej myśli. Z jednej strony wynik w porządku, bo wpadały dwójki i trójki, ale z drugiej na ostatnim wirażu jednego z wyścigów padł mi gaźnik. One wtedy były montowane na różne gumki, sprężynki. Mój mechanik, najlepszy mój mechanik – Józiu Gorzkowski, wtedy nie wziął pod uwagę, że trzeba to zabezpieczyć, ponieważ miał tak dobre gumy, że nie wydawało się to konieczne. A jednak materiał zawiódł. Pojechałem dodatkowy bieg na innym gaźniku, po starcie delikatnie Adasia nałożyłem i nie pamiętam, chyba po jednym okrążeniu zauważyłem, że Adaś już na trawie, nie jedzie. On wtedy wpadł w jakąś koleinkę i się wywrócił. Radość ze złota była podwójna, bo okupiona dodatkowymi nerwami i barażem. Gdyby nie wcześniejszy defekt gaźnika, pewnie sprawa zostałaby rozstrzygnięta bez dodatkowego starcia i nie musiałbym się tak stresować. Przed barażem także mogłem stracić tytuł. Był taki zawodnik z Wrocławia, potem jeździł w Bydgoszczy, teraz uciekło nazwisko. On miał wygrać swój ostatni bieg, żebym stanął do walki o złoto. I zrobił to. To był bardzo wyrównany finał. O złoto bieg dodatkowy – obaj z Adamem mieliśmy po 12 punktów, o brąz także baraż między Piotrem Tomaszewskim z Zielonej Góry i Arkiem Zielonko z Leszna, którzy zdobyli po 11 oczek. 

Wojciech Załuski. fot. Jarosław Pabijan

Potem przyszedł rok 1989. Leszno. Finał IMP, na który jechałeś trochę jak na wycieczkę. Miałeś być tylko rezerwowym?

Ponieważ miałem być tylko rezerwowym, nie robiliśmy nic specjalnego podczas przygotowań. Miałem spokojny dzień, spokojną noc przed zawodami. Czystą głowę. Wcześniej jednak, w Bydgoszczy, odbył się półfinał. Tam mi nie szło. O miejsce rezerwowego jechałem dodatkowy wyścig z Jarkiem Olszewskim. Nie chciałem wystąpić. Zawsze interesowały mnie najwyższe lokaty. Podium. Najlepiej pierwsze miejsce. Musiała być stawka. Niższe miejsca zupełnie mnie nie bawiły. Zawsze starałem się dążyć do najwyższego celu. Ten bieg o miejsce rezerwowego w ogóle mnie nie rajcował. Nie za bardzo miałem ochotę wyjechać do walki. Nie chciało mi się. Brakowało motywacji. Dopiero za namową żony Ryśka Dołomisiewicza i mojej Aldony wystartowałem i wygrałem. One mnie przekabaciły. Właściwie dzięki nim odniosłem późniejszy sukces w finale, zdobywając złoto. Moje zwycięstwo nie było wtedy w Lesznie ani zapowiadane, ani planowane. Jechałem z nastawieniem, że jeśli w ogóle wystąpię, to może jeden bieg za wykluczonego zawodnika. Żadnej presji. Na miejscu okazało się, że nie wystartują Zenek Kasprzak i Darek Stenka, więc otworzyło się miejsce dla Janusza Łukasika z Tarnowa i dla mnie. Tor wydawał się przyczepny. Taka gąbka. Nie za bardzo wiedzieliśmy jakie założyć przełożenie. Mój mechanik Józek Gorzkowski, on mnie zawsze okłamywał(śmiech), znał mnie i mój motocykl. Po próbie startu praktycznie to on decydował co założymy. Ja mówiłem co innego, Józek potakiwał i zakładał co uważał. Wierzył, że dam sobie radę. Na ten pierwszy wyścig w Lesznie przełożyliśmy się klasycznie. 18 na wale, 57 z tyłu. Jechał tam Tomek Gollob, właśnie Łukasik i nie pamiętam kto jeszcze. Po starcie byłem załamany. Jechałem z tyłu. Ale na trzecim kółku, przy wyjściu z łuku upadł Janusz Łukasik. Mocno obił się o ten płot. On wtedy zakończył udział w zawodach. Sędzia bieg zatrzymał i zarządził powtórkę. Zaraz mała korekta tylnej zębatki i wtedy zaczęło się ściganie. Później wypadało tylko trzymać gaz i jechać do przodu. I tak się do mnie szczęście uśmiechnęło, że wygrałem ten finał. Oczywiście wielka radość. To było zwycięstwo, z którego bardzo się cieszyłem. Startowałem w drugiej lidze, miałem dobra średnią, ale nikt nie brał mnie za faworyta w Lesznie. Sam nie spodziewałem się takiego sukcesu. Wszystko tak się jednak poukładało, że zdobyłem ten upragniony tytuł.

To były czasy, gdy Kolejarz balansował między pierwszą a drugą ligą?

Prawda, tylko powiem szczerze, mnie zawsze bardziej odpowiadało ściganie z lepszymi zawodnikami. Nie czułem różnicy między szczeblami rozgrywek. Jako drugoligowiec nie uważałem się za gorszego, pozbawionego szans. Startowałem w tamtym okresie w wielu zawodach i nie widziałem niczego, co by mnie, drugoligowca, różniło od żużlowców z pierwszej ligi. Miałem w ich gronie wielu przyjaciół. Z wieloma rywalizowałem i chyba lepiej czułem się na tym podwórku, niż na słabszym zapleczu. 

Kolejarz doznał w tamtym czasie sporego osłabienia. Nie można było legalnie wyjeżdżać i wracać z Zachodu jak dziś, więc sporo ludzi, jak to się mówiło „uciekało” do RFN na tzw. pochodzenie, bez prawa powrotu. Z Opolem pożegnali się w ten sposób m.in. Alfred Siekierka i Jacek Goerlitz. Ciebie nie kusiło?

Obok tej dwójki wyjechali jeszcze Jasiu Hertel, Herbert Karwat. Takie czasy. Osłabienie było znaczne. Część chłopaków uciekła na Zachód. Legalnie się nie dało. Też tam pewien czas przebywałem i jakoś zawsze ciągnęło mnie do domu. Do Opola, do Polski. Nie miałem tam żadnej rodziny, a żeby żyć trzeba było pracować jak wszędzie. Z zewnątrz wyglądało to jak piękny, kolorowy, baśniowy świat. Na miejscu, żeby dać sobie radę, trzeba było ciężko pracować. Tak bajkowo już nie było. A w Opolu został też mój najlepszy partner Franek Stach. Często jeździliśmy w parze. Jak pamiętam, to w tamtych latach nie przegraliśmy w lidze żadnego biegu. 

Kolejny medal IMP, srebrny, przyszedł w Toruniu. W sezonie 1991 z drugoligowego Kolejarza było was dwóch w finale – Marek Mróz i ty?

Ten finał w Toruniu to była taka trochę powtórka z rozrywki. Analogia z moim tytułem w Lesznie. Wygrał zawody Sławek Drabik, ale w swym pierwszym starcie jechał czwarty jak ja w Lesznie. Prowadził Jasiu Krzystyniak, który się przewrócił. Bieg powtórzono a Sławek był już od tej pory nie do ugryzienia. Tak rozpoczął swój marsz po tytuł. Ja jechałem dodatkowy wyścig o srebro i brąz ze Sławkiem Dudkiem, ojcem Patryka. Trochę obawiałem się tego biegu, ale podchodziłem na luzie, bo jak wcześniej wspomniałem, drugie, czy trzecie miejsce już mnie nie interesowało. Nie zdobyłem tytułu, więc reszta zupełnie się nie liczyła. 

Szansa na powtórkę złota IMP była pomiędzy zawodami w Lesznie i Toruniu. Lublin 1990 i czwarta pozycja w finale przy jednym upadku?

Na tamten finał jechałem bezpośrednio z Norden, z półfinału kontynentalnego IMŚ. Można powiedzieć, że w swoim odczuciu jechałem wtedy na pewniaka. Nie bałem się nikogo na czele z Tomkiem Gollobem. Miałem ogromną nadzieję i przekonanie, że zdołam obronić złoto. W drugiej serii, po pierwszej trójce, jechałem z Tomkiem, Wojtkiem Żabiałowiczem i Stasiem Pogorzelskim z Opola. Tasowaliśmy się co wiraż. Mówiono wtedy, że to był jeden z najpiękniejszych biegów w historii finałów. Pech chciał, iż za bardzo zamierzałem nakryć Golloba na ostatnim wirażu. Noga mi się obsunęła, nie trafiła i fiknąłem. Startowałem na Goddenie. Skasowałem doszczętnie ramę. Nie było ani czasu, ani takiej obsługi jak współcześnie by zaradzić. Dziś między biegami można silnik przełożyć do innej ramy. Wtedy nie było to realne. Przesiadłem się rezerwową Jawkę, ale mimo zdobyczy, nie było już tak rewelacyjnie jakbym sobie wyobrażał. W sumie 11 oczek dało najgorszą, czwartą pozycję. Nie ma gorszego miejsca. Jak wspomniałem nie cieszyło mnie drugie czy trzecie miejsce, ale brak podium, pozycja tuż za, to było najbardziej frustrujące przeżycie. 

Po drodze niejako, wygrałeś też Złoty Kask złożony z dwóch turniejów. W Tarnowie komplet, we Wrocławiu 14+2 po przegranej z Andrzejem Huszczą?

Powiem szczerze, że są to dla mnie bardzo ważne tytuły. Zarówno Mistrzostwo Polski jak też Złoty Kask. Ogromna wagę przywiązywałem też do Łańcucha Herbowego w Ostrowie. Wtedy były to prestiżowe i mocno obsadzone zawody. Wygrałem je dwa razy z rzędu. Trzeci raz się nie udało. A Złoty Kask? Ten pierwszy turniej w Tarnowie dla mnie znakomity. Poszło wybornie. W drugim, wrocławskim, strasznie deptał mi po piętach Andrzej Huszcza. Suma punktów z dwóch zawodów pozwoliła mi jednak odnieść zwycięstwo. 

Wojciech Załuski. fot. Jarosław Pabijan

W DMP dobra passa przyszła wraz z przenosinami do Wrocławia?

Moim mentorem był Józef Gorzkowski. Otrzymałem propozycje z Wrocławia i analizowaliśmy wszelkie za i przeciw. Klub w Opolu był już u schyłku. Praktycznie stał na skraju bankructwa. Nie było sprzętu, nie było pieniędzy, nie było też perspektyw. Serce się krajało, ale wtedy przyszła oferta od śp. Ryszarda Nieścieruka. Za ten transfer klub z Opola otrzymał kilka motocykli, dzięki czemu przetrwał. A Nieścieruk potrafił z rodowitych wrocławian Szuby, Lecha, Piekarskiego, Jankowskiego i z nas m.in. Darka Śledzia, Piotrka Barona, mnie stworzyć rodzinę. Między nami zaiskrzyło, atmosfera w klubie była bardzo dobra, relacje z trenerem znakomite, podobnie z drugim trenerem Markiem Ziarnikiem. Prawdziwa idylla. Aż chciało się startować. W pierwszym roku ewidentnie nam nie wyszło. Głównie za sprawą nietrafionych silników. Były jakieś teorie, że w Anglii tuner powkładał do nich rzekomo przechodzone tłoki, używane części. Nie wiem jak było, ale faktem jest, że nie poszło, bo sprzęt zawiódł. Wyglądaliśmy ładnie, kolorowo, ale wyniku nie zrobiliśmy. Od kolejnego sezonu klub nawiązał współpracę z Otto Weissem i wtedy to już potoczyło się z górki. Trzykrotnie z rzędu zdobyliśmy tytuł DMP. 

Sentyment do Wrocławia jednak pozostał?

Zamieściłem nawet fotkę w mediach społecznościowych. Wjeżdżając autem do Wrocławia zobaczyłem jupitery nad Olimpijskim. To moje miejsce, mój klub, mój drugi dom. Wzruszyłem się. Zachowałem stąd dużo wspaniałych wspomnień i przyjaźni. Przyjeżdżałem czasem do Wrocławia na mecze. Spotykałem się z kolegami. Pani Krysia Kloc zawsze znalazła dla mnie miejscówkę. Zawsze byłem godnie przyjęty i zawsze było bardzo miło. Serdecznie pozdrawiam zarówno byłych jak też obecnych działaczy i sponsorów wrocławskiego żużla. 

Potem przenosiny do Gdańska?

Tam już przez te dwa lata większych sukcesów nie odniosłem, ale miasto i klub wspominam bardzo miło. 

Potem powrót do domu i spróbowałeś też trochę trenerskiego chleba?

W Gdańsku drużynę przejął Lechu Kędziora. Widocznie nie widział mnie w składzie, a ja wróciłem do Opola. O rozstaniu z klubem w roli trenera nie chciałbym zaś wiele mówić.

Co zatem porabiasz teraz?

Pracuję w Miejskim Ośrodku Sportu i Rekreacji w Opolu. Moim kierownikiem jest olimpijczyk, skoczek wzwyż Janusz Trzepizur. Działam w zapleczu sportowym. Organizujemy różne zawody, głównie lekkoatletyczne. Jestem byłym żużlowcem, ale lekkoatletykę uwielbiam. Obserwuję mityngi, zawody, to mnie pochłania i pasjonuje. Mamy pod opieką dwie siłownie, saunę na stadionie. Imprezy i zawody młodzieżowe, amatorskie. Raz w roku zaś organizujemy u siebie taką imprezę, można powiedzieć ogólnoświatową, bo same gwiazdy do nas przyjeżdżają. Jest to festiwal skoków. Muszę zdradzić, że w Opolu rekord świata bił Rosjanin Iwan Uchow. W 2010 roku uzyskał 2,36. Startują rokrocznie wspaniali skoczkowie. Mistrzowie świata, olimpijczycy. Piękna impreza. 

Kiedy startowałeś dało się przeżyć, ale odłożyć do skarpety na spokojną emeryturkę to już niekoniecznie?

To oczywiste. Mieliśmy inne czasy. Ja po prostu całe życie kochałem żużel. Zapisując się do szkółki, czy potem będąc czołowym zawodnikiem o pieniądzach nie myślałem. Dla mnie liczył się tylko sport.

I niech to będzie piękna puenta naszej przesympatycznej rozmowy. Dziękuję Wojtula za poświęcony czas i życzę wszystkiego dobrego.

Ja również pozdrawiam wszystkich fanów speedwaya.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

6 komentarzy on Żużel. 60. urodziny Wojciecha Załuskiego. „Ja po prostu całe życie kochałem żużel”
    Olek
    5 Feb 2021
     12:12pm

    Slynny Wojtula. To był gość w parkingu i na torze. Taki „hamerykański”. Szacunek dla Pana Wojtka!

    Asik
    6 Feb 2021
     10:05pm

    Wojtek był i jest Wielki miałem ten zaszczyt po zawodach umyć mu kombinezon tzw skórę (z frędzlami) 🙂 ale tam był wspaniały klimat dla mnie dzien bez kolejarza był dniem straconym

Skomentuj

6 komentarzy on Żużel. 60. urodziny Wojciecha Załuskiego. „Ja po prostu całe życie kochałem żużel”
    Olek
    5 Feb 2021
     12:12pm

    Slynny Wojtula. To był gość w parkingu i na torze. Taki „hamerykański”. Szacunek dla Pana Wojtka!

    Asik
    6 Feb 2021
     10:05pm

    Wojtek był i jest Wielki miałem ten zaszczyt po zawodach umyć mu kombinezon tzw skórę (z frędzlami) 🙂 ale tam był wspaniały klimat dla mnie dzien bez kolejarza był dniem straconym

Skomentuj