Tomasz Gaszyński i Tomasz Gollob. fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Tomasz Gollob w 2010 roku wywalczył upragniony tytuł indywidualnego mistrza świata. Złoty krążek był ukoronowaniem wieloletniej pracy również dla jego menedżera, Tomasza Gaszyńskiego. Z osobą, która organizacyjnie czuwała nad karierą legendy czarnego sportu o żużlu, ale nie tylko w poniższej rozmowie. 

 

Panie Tomaszu, jak trafił Pan do żużla, a później  do „stajni” Tomasza Golloba?

To jest stara historia, o której już parę razy na łamach mediów wspominałem. Na początku lat 90 znajomy był prezesem klubu w Bydgoszczy. Zawodnicy zagraniczni, jak wiemy, startowali w Polsce. Była wówczas bariera językowa. Język angielski był wtedy, powiedzmy sobie, jeszcze trochę u nas „egzotyczny” i zacząłem pracę jako tłumacz klubowy. Wiadomo, że wtedy pierwsze „skrzypce” w teamie Golloba grał Władysław Gollob. Ja dołączyłem do nich w 1993 roku. Nasza współpraca zacieśniała się coraz bardziej aż zostałem menadżerem Tomasza.

Urodził się Pan w Stanach Zjednoczonych. Jak się Pan tam w ogóle znalazł?

To jest już dłuższa historia. Brat mojej babci pływał na Stefanie Batorym (polski statek pasażerski -dop.red.). W sierpniu 1939 roku wracał z Nowego Jorku do Gdyni. Wtedy było już czuć atmosferę zbliżającej się wojny. Kapitan nie dopłynął do Gdyni. Stanął w Zatoce Gdańskiej. Stwierdził, że zawraca, a osoby chętne mogą szalupami dopłynąć do portu docelowego. Część pasażerów się zgodziła. Opuściła pokład. Kapitan zawrócił do Ameryki. Nim z kolei tam dotarł, pasażerowie dowiedzieli się, że faktycznie wybuchła wojna. Wujek został w Nowym Jorku. Miał paszport kraju, który de facto nie istniał. Nie można było go zatem deportować. W USA nie miał z kolei żadnych praw. Podejmował się najprostszych prac. W 1941 roku, kiedy USA dołączyły do wojny, został powołany do wojska. Wujek był na tyle obrotny, że powiedział: „Jak najbardziej, będę służył, ale przedtem poproszę obywatelstwo. Bez niego nie mam obowiązku służby”. Ostatecznie wygrał i obywatelstwo otrzymał. Był na froncie. Po dwudziestu latach zaprosił do Afryki swoją mamę i moją babcię. Później pojawili się tam moi rodzice, a reszta, to już wiadomo jak się potoczyła…

Kiedy przyjechał Pan do Polski?

To był przełom 1989 i 1990 roku. Naocznie widziałem jak rozbierano mur berliński. W listopadzie akurat, kiedy mur upadał, ja byłem w Berlinie. 

W Pana rodzinie są tradycje żużlowe?

Tak. Do tego sportu zachęcał mnie mój tato. Jako ciekawostkę mogę podać fakt, że był on mechanikiem Edwarda Jancarza podczas mistrzostw świata w 1982 roku w Los Angeles. Ja jak przyjeżdżałem do Polski, to regularnie chodziłem na żużel. 

Z perspektywy lat, jak ocenia Pan swoją wieloletnią współpracę z Tomaszem Gollobem pod kątem sportowym i „trudności” pracy menadżera?

Myślę, że zawsze trudno jest oceniać samego siebie. Siedem tytułów mistrzowskich, w tym jeden indywidualny, mówią za siebie. Tomasz spędził wiele lat w czołówce światowej. Musi Pan sobie sam odpowiedzieć na to pytanie. Łatwo na pewno nie było. Każda gwiazda sportu musi się czymś wyróżniać. Często ta inność przekłada się na trudność. Mi ta praca bardzo odpowiadała. Tomkowi pewnie też, bo inaczej tyle lat byśmy razem nie pracowali. 

Był taki moment w Waszej współpracy, kiedy poczuł Pan, że Tomek nabrał do Pana całkowitego zaufania?

To nie był załóżmy jakiś konkretny dzień, że wtedy Tomek zaczął ufać. Nasza współpraca, w miarę jej rozwoju, sprawiała, że zaufanie było coraz większe. Doszło one w pewnym momencie do takiego stopnia, że Tomek wiedział, że jak ja za coś odpowiadam, to będzie mówiąc kolokwialnie „załatwione”. Byłem takim dyrektorem administracyjnym. Dyrektorem technicznym był Wojtek Malak, a Tomek dyrektorem na torze. Obrazując temat żartobliwie. 

Pan był świadkiem czasów, kiedy Tomasz Gollob w latach 90 wchodził do światowego żużla jako ten niepokorny zawodnik ze Wschodu…

Tak. Ja powiem nieskromnie, że mam nadzieję, iż moja obecność pozwoliła zmienić status Tomka, który w pewnym momencie był nieakceptowalną osobą w światowym środowisku żużlowym. Żużel od zarania dziejów dzielił się na pięć państw – Szwecję, Danię, Australię, USA oraz Anglię. To z tych państw pochodziło 95 proc. zawodników liczących się w światowym żużlu. My po Jancarzu i Plechu mieliśmy w żużlu na poziomie światowym wiele lat „suchoty”. Nagle pojawił się młody chłopak, nie wiadomo skąd, nie wiadomo z kim i zaczyna coraz częściej wygrywać. Do tego dochodziła oczywiście znajomość języka, której wówczas Tomasz nie posiadał. Była na poziomie zerowym. Dochodził też inny tryb życia. Tomek nie chodził z nikim na piwo. Rozrywkowy tryb życia to nie była jego „bajka”. Na torze z kolei rozpychał się nogami i rękami. Te początki były dla nas faktycznie bardzo trudne. Na początku nie był akceptowalny. Potem był akceptowalny, a na końcu był już wzorem dla innych, w pełni respektowanym. 

Przez kogo był wówczas najbardziej nieakceptowalny?

Oczywiście wszyscy liczą, że powiem Craig Boyce, mając na uwadze wydarzenia z Hackney. To był jednorazowy incydent. Jednak proszę spojrzeć na to inaczej. Szesnastu zawodników jedzie w Grand Prix. Tomek uderza Boyce’a. Czternastu zawodników składa się na karę, To odpowiedź na Pana pytanie. 

Były głosy, że gdyby Pan szybciej został menadżerem, to być może Tomasz Gollob odniósłby jeszcze większe sukcesy na światowych torach. Mam na myśli tu kwestię Władysława Golloba… 

Nie można patrzeć na to w ten sposób. Gdyby nie Pan Władysław, to Tomek by nie urósł do poziomu takiej światowej klasy, jaki osiągnął. To Pan Władek stworzył team Gollobów i jego wkład w sukcesy jest absolutnie niepodważalny. Pan Władysław był w teamie cały czas. W pewnym momencie ja tylko byłem z przodu frontu, a Pan Władysław w jego, nazwijmy to, kuluarach. Co by było gdyby, to wie Pan, można gdybać w każdej dziedzinie życia…

Przez ćwierć wieku żył Pan na tak zwanym stand by…

To prawda. Rzeczywiście 180 dni w roku na walizkach. Nie jest to łatwe, nie tylko dla sportowca, ale i dla całego jego teamu. Byłem z Tomkiem praktycznie na każdych zawodach. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałą żonę. Wychowaliśmy syna, także dało się pogodzić pracę w teamie z życiem prywatnym. Wszystko się u mnie dobrze zazębiło. Niczego nie żałuje. Cieszę się z lat spędzonych w teamie Gollob Racing. 

Pewnie niejednokrotnie między Panem, a naszym drugim w historii indywidualnym mistrzem świata iskrzyło. Kto pierwszy wyciągał wtedy rękę na zgodę?

Różnie bywało. Zależało to od tego, dlaczego zaiskrzyło. Jaki był tego powód. Ja, Wojtek oraz Tomek najczęściej rozumieliśmy się bez słów. Powiem Panu tak, żartowano z nas, że mamy najcichszy parking w Grand Prix (śmiech-dop.red.). W czasie przebywania razem zazwyczaj się dogadywaliśmy. Jeśli ktoś miał „słabszy” dzień – ja czy Tomek – to każdy szedł w swoją stronę i mijało. 

Negocjacje z którym klubem były dla Was najtrudniejsze?

Wcale nie chodzi tu o skalę trudności. Najgorzej było za pierwszym razem. Wtedy, jak wiemy, Tomek odchodził do Tarnowa. To jest tak jak ze wszystkim w życiu, jak się robi coś po raz pierwszy. Po szesnastu latach startów w Polonii zastanawialiśmy się, jak to będzie, czy to dobry krok ponieważ robiliśmy to po raz pierwszy. Nowe doświadczenie. Kolejne transfery to były tylko zmiany. Tak jak w życiu rozwód. Pierwszy najgorszy, bo nowy. Jak się Pan rozstaje po raz kolejny, to traktuje się to zupełnie w inny sposób. 

Upragniony tytuł mistrzowski wywalczyliście w 2010 roku. Kiedy Pana zdaniem byliście najbliżej złota, które byłoby drugim w kolekcji?

Każdy oczywiście powie, że w tym roku, kiedy był wypadek podczas Złotego Kasku. Ja uważam, że to nie Wrocław i wypadek zaważył na braku złota, ale turniej w Bydgoszczy, kiedy na swoim torze Tomek bodajże wygrał finał B. Tych punktów, wedle mojej oceny, nam wtedy zabrakło do tytułu. 

Tony Rickardsson i Jason Crump. To najwięksi rywale Tomka w jego karierze. Czy był ktoś jeszcze, do kogo Tomasz miał respekt i odwrotnie?

Musimy tu wziąć poprawkę na fakt, że ta kariera była trzydziestoletnia. W żużlu Tomasz miał respekt do każdego rywala. Większa adrenalina była faktycznie w wypadku Crumpa, Rickardssona, czy Nielsena, na którym przecież Tomek się wzorował. Proszę sobie odkopać biegi z Grand Prix w latach 90, to oni obaj identycznie się układają na torze. Tomek bardzo mocno wzorował się na Hansie. To normalne, że każdy sportowiec ma na jakimś etapie kariery, powiedzmy sobie, swojego idola i chce później z nim wygrywać. Tak było też z Tomkiem. Mieliśmy taką podobną sytuację po latach podczas meczu Gorzowa w Grudziądzu. Bartek Zmarzlik się wtedy mocno „prężył” na pokonanie Tomka i z nim wygrywał. Patrzyłem na to, wie Pan, z boku i przypomniała mi się wtedy nasza historia właśnie z Hansem. Taka jest kolej rzeczy. Umówmy się, za jakieś dwadzieścia lat Bartek będzie idolem innego zawodnika i ten młodzian będzie się wtedy „prężył” na biegi z Bartkiem. Wracając do pytania, to oczywiście Crump, Nielsen, Rickardsson i Billy Hamill. Później doszedł Nicki Pedersen. Jego trzeba było mocno  pilnować, ponieważ nierzadko jeździł na granicy ryzyka. 

Były, poza słynną historię z Boycem, inne „iskrzące” sytuacje z Tomaszem Gollobem, które niekoniecznie trafiły do mediów? 

Były. Tomek jak był młody, to u niego emocje często brały górę. Pamiętam, jak osobiście „wynosiłem” go z boksu Rickardssona czy Hamilla. Z nimi najczęściej „iskrzyło”. Później na wiele lat to się uspokoiło. W 2012 roku mieliśmy nieprzyjemną sytuację z Nickim Pedersenem w Lesznie, kiedy Nicki nie zapanował nad emocjami. Innym razem nie zapanował nad sobą również Jarosław Hampel i skakał jak „młody kogut”.

Jak to było z tymi słynnymi tunerami. Rozmawiałem z Egonem Mullerem, który współpracował z Wami i różne historie opowiadał, również samokrytyczne…

Tu ponownie musimy wrócić do lat 90. Wtedy zdecydowanie więcej zawodników miało zmysł tunerski. Jednym z nich był Tomek. „Grzebania” w silnikach nauczył go Pan Władysław, który był ciekawy nowinek od zagranicznych tunerów. W pewnym momencie ta ciekawość przeniosła się na Tomka. Potem to poszło w świat. Krążyła opinia, że obojętnie kto zrobi silnik, to i tak Gollobowie go rozbiorą. Tunerzy uznali zatem, że po co mają dawać silnik akurat Gollobowi. Dawali zagranicznym zawodnikom, którzy oddawali je regularnie na serwis i tyle. Myślę, że niekiedy Tomek nie dostawał najlepszych silników, bo tunerzy się po prostu bali. Był taki okres, nie ukrywam, że Pana Władysława „zżerała” ludzka ciekawość, aby zobaczyć, co jest w środku. Tunerzy byli sprytniejsi. Pewnie myśleli: „Damy im normalny silnik i niech sobie robią z nim to, co co chcą”. Tomek ma niesamowity zmysł tunerski i doskonale wiedział, że pomimo inicjałów słynnego tunera, silnik nie jedzie zawsze tak, jak jego zagranicznego kolegi robiony u tego samego tunera…

Panie Tomku, co jest ważniejsze – sprzęt czy technika. Mam na myśli pewną historię ze Szwecji…

Domyślam się, o co chodzi. (śmiech-dop.red.) Tomek wiele lat jeździł w szwedzkim Vastervik. Raz mieliśmy taki mecz, w czasie którego jeden z juniorów zrobił trzy razy zero i po zjeździe do parkingu pytany o przyczyny takiego stanu rzeczy, mówił o słabym sprzęcie. Tomek miał wtedy również nienajlepsze zawody, ale miał akurat jeden bieg przerwy. W poprzednim spalił sprzęgło. Jak to bywa, „zanurzył” się w pracy przy motocyklu. W pewnym momencie mówię: „Tomek, zaraz jedziesz”. Nie reaguje. Robi sprzęgło. W końcu sędzia włącza zielone światło do naszego biegu. Mówię: „Tomek, dwie minuty”. Zero reakcji. „Tomek, minuta”. Tomek nie reaguje, jest skupiony na pracy nad sprzęgłem. W końcu Tomek wstał z kolan, założył gogle i mówi do mnie: „K…. motor”. Jakoś tak się złożyło, że najbliżej był motocykl tego juniora, który nie „jechał” i był podobno słaby. Tomek wziął ten motocykl i wyjechał na tor. Przez cały bieg kibice mogli podziwiać doskonałą walkę na torze pomiędzy Tomaszem Gollobem, a Billym Hamillem. Ostatecznie wygrał Amerykanin, ale to był bieg, który pewnie niektórzy pamiętają tam do dziś. Tomek zjechał do parkingu i mówi do szwedzkiego młodzieńca: „Motocykl ogólnie dobry, ja bym lekko podkręcił sprzęgło”. Pamiętam, że chłopak mocno się wtedy zawstydził. Spuścił głowę, poszedł do szatni i tyle go wtedy widzieliśmy. W tamtych latach więcej zależało od zawodnika. Teraz większy udział ma sprzęt. Mamy niekiedy bardzo dobrych zawodników. którzy nie mogą dobrze zapunktować. a nagle urywa się ktoś z „choinki” i robi czternaście punktów. Moim zdaniem, czym może zdziwię, osiemdziesiąt procent żużla i sukcesu to głowa zawodnika. Pozytywnie nastawiony zawodnik więcej wykrzesa na torze ze średniego sprzętu, aniżeli średni lub negatywnie nastawiony zawodnik z najlepszego sprzętu. Stad mówię o tych osiemdziesięciu procentach.

Trzy najlepsze momenty dla Pana, kiedy poczuł Pan największą satysfakcję z wykonywanej pracy?

Bez dwóch zdań numer jeden to Terenzano. To było coś, co było wyczekiwane przez nas i przez kibiców. Co roku zawsze coś nam stawało na przeszkodzie. Widziałem w oczach kibiców polskich czy zagranicznych już pewną nutkę zwątpienia. Byliśmy w swojej historii w takich momentach jak choćby Jason Doyle, który po kontuzji w Toruniu stracił w Australii tytuł na rzecz Grega Hancocka. Było mi go żal, bo znam to uczucie jakie wtedy towarzyszy. Wielu myślało, że Tomek dołączy do grupy zawodników, którym tytuł się należał, ale po niego ostatecznie nie sięgnęli. Tak było do momentu Terenzano. Spadł mi wtedy kamień z serca na zasadzie: „Team Gollob wykonał zadanie”. Miał być tytuł, jest tytuł. Oprócz tego, wiele radości dal mi pierwszy wygrany turniej Grand Prix w Kopenhadze. Tomek miał przyszytą „łatkę”, że nie radzi sobie na sztucznych torach. Tomek wygrał po raz pierwszy i „odhaczył” temat. 

Kibice często liczyli przychody teamu Gollobów. Nie zawsze pamiętali o wydatkach…

Zgadza się. Przychody oczywiście były, ale powiem szczerze, że większa część szła na inwestycje w sprzęt. Bez dobrego sprzętu nie ma możliwości utrzymania się w czołówce. Proszę pamiętać o kosztach logistycznych, takich jak hotele, przeloty i tym podobne sprawy. Naprawdę przychody niskie nie były, ale niskie nie były też wydatki, aby być na tak zwanym topie. Tu jest inaczej niż w piłce nożnej. gdzie wydatki zawodnika są na poziomie zerowym. Niezmierne ważne było wsparcie sponsorów. Bardzo długo współpracowaliśmy z choćby z Mercedes Gąsiorek czy firmą HN Nowak. Nawiasem mówiąc, właściciel tej ostatniej to człowiek, o którym można mówić w samych superlatywach. 

 

Nie miał Pan propozycji wydania książki?

Trochę wydał ich Tomek. Ja sobie zawsze żartuję, że jak kiedyś napiszę książkę z Wojtkiem Malakiem, to wtedy będzie bestseller na rynku książek o żużlu. Same fajne, soczyste historie. Zobaczymy co czas przyniesie.

Jak przeżył Pan wypadek Tomka w 2017 roku?

Bardzo ciężko. Byłem wtedy z Tomkiem na tych zawodach i ja między innymi pomagałem wnosić go do helikoptera. Zmieniło to moje życie. Moja pasja to narciarstwo. Jestem pasjonatem tej dyscypliny. Po tym wypadku kupiłem ochraniacz na kręgosłup. Nie dlatego, że ja się wywrócę, ale z obawy, że ja się wywrócę, a ktoś za mną wjedzie we mnie i połamie mi kręgosłup. Samochodem za szybko nie jeździłem, ale też jeżdżę woniej. To jest między innymi skutek tego wypadku Tomka. To zostaje w głowie. 

Przeczuwał Pan wtedy podświadomie, że to może być koniec kariery? 

Ja to wiedziałem od razu. Nie było sytuacji, aby ktoś po takiej kontuzji wrócił do czynnego sportu…

To na koniec, aby zrobiło się weselej. Najbardziej zabawna historia, jaką Pan przeżył podczas przygody u boku Tomasza Golloba?

(śmiech). Niech pomyślę. Sporo ich było. Jednak wie Pan co, te najlepsze nie nadają się do publikacji. Zostawmy. Było ich bardzo wiele i niech tak zostanie.

Czym obecnie się Pan zajmuje?

Żużlowo jestem aktywny, ale już nie tak jak kiedyś. Współpracuję z jednym Polakiem i dwoma Anglikami. Mam już swoje lata i należy też „zwolnić” po tylu latach podróżniczego szaleństwa. W parkingu mojego rocznika już nie ma. Weterani pokazują się sporadycznie (śmiech). Co przyniesie przyszłość? Zobaczymy. 

Jak opisze Pan najkrócej ćwierć wieku z Tomaszem Gollobem?

Doskonała przygoda, emocjonująca praca. Wspomnienia zostaną do końca życia.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA