Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Na początku lat 90. ubiegłego wieku Tomasz Bajerski, u progu swojej żużlowej kariery, okrzyknięty został cudownym dzieckiem polskiego żużla. Parę lat później był bohaterem najgłośniejszego transferu w sporcie żużlowym. Dziś na żużlu już się nie ściga, ale wciąż jest w tym sporcie aktywny. Spełnia się zawodowo jako trener pierwszoligowego InvestHousePlus PSŻ-u Poznań oraz telewizyjny ekspert. O karierze, telewizji oraz trenerskim chlebie w poniższej rozmowie.

 

Tomku, Twoje życie na żużlu i nie tylko to materiał na iście doskonałą książkę czy film. Propozycje takowe już padały?

Raz chyba była jakaś propozycja, ale na pewno to jeszcze nie ten czas, aby pisać jakieś swoje wspomnienia czy podsumowania. W moim życiu wiele się faktycznie działo i myślę, że kiedyś na pewno coś w tym kierunku powstanie. Jednak jeszcze trochę poczekajmy.

Gdybyś miał teraz dziesięć lat i możliwość ponownego wyboru drogi życiowej, to ponownie postawiłbyś na żużel?

Zdecydowanie tak.

Powiedz więc, co Ci dał ten sport w życiu, a co zabrał?

Na pewno, jak mam szybko odpowiedzieć na to pytanie, to gdyby nie żużel, to nie zwiedziłbym tyle świata, ile zwiedziłem będąc zawodnikiem i nie nauczyłbym się na pewno choćby języka angielskiego. Poznałem również bardzo wielu ciekawych ludzi. Jeśli chodzi o to, co straciłem, to na pewno żużel zabrał mi dzieciństwo, którego tak naprawdę nie miałem. Ja od dziesiątego roku życia spędzałem czas główne na stadionie.

W rodzinie Bajerskich tradycji żużlowych nie było. Jak zatem to się stało, że zostałeś żużlowcem?

Chodziłem na żużel z tatą. Tego, które pierwsze zawody zobaczyłem  na żywo już nie pamiętam. W pewnym momencie postanowiłem namacalnie sprawdzić czy byłby ze mnie żużlowiec i zgłosiłem się do szkółki w Toruniu. Zostałem do niej przyjęty. Wsiadłem na motocykl żużlowy po raz pierwszy w życiu i – jak się pewnie domyślasz – od razu dawałem radę. Szybko jechałem jak należy, prawidłowo „łamałem” motocykl i ówczesny trener Janek Ząbik po krótkim czasie odsunął mnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu  od reszty chłopaków z naboru. Ja po prostu od początku nie bałem się trzymać gazu, a w żużlu to podstawa. Jak trzymasz gaz, to motocykl sam „jedzie”.

Jan Ząbik to jest ta osoba, która dała Ci najwięcej na początku Twojej kariery? 

Zdecydowanie tak. Trener cały czas się mną opiekował i bardzo wiele mi to dało. Dobry trener na początku kariery jest niezbędny dla każdego chłopaka, który zaczyna swoją przygodę z żużlem.

Co było Twoim atutem, a co mankamentem na torze? 

Na początku zdecydowanie słabym punktem był na pewno element startowy. To udało mi się poprawić, dzięki trzem dniom spędzonym swego czasu  na torze ze słynnym Perem Jonssonem. Bardzo mocno mi wtedy Per pomógł. Atutem z kolei była bez wątpienia moja jazda po krawężniku. Robiłem tak naprawdę co chciałem. Nie było znaczenia czy tor jest dłuższy, czy krótszy. Jak dopracowałem jeszcze do tego jazdę po zewnętrznej, to mogłem powiedzieć, że jestem zawodnikiem kompletnym.

Zawodnik kompletny robi w ligowym debiucie dziewięć punktów przeciwko Unii Tarnów, a pierwszy sezon kończy, o ile mnie pamięć nie myli, z liczbą stu punktów na swoim koncie…

To nie było tak do końca. Ja punkty i średnią kręciłem wtedy na swoim torze. Mecze wyjazdowe to była na początku mojej żużlowej przygody „męczarnia”. Innych owali uczyłem się niekiedy z dużym trudem.

Jako junior dwukrotnie zostałeś Indywidualnym Mistrzem Polski.

Okres juniorski był niezły w moim wykonaniu. Ja miałem dużo szczęścia, iż w Toruniu był wtedy nie kto inny jak Ryszard Kowalski, który zaczynał swoją karierę jako mechanik. Jeździł ze mną na zawody i bardzo mocno mi pomagał. Poznaliśmy wtedy też Finna Rune Jensena i to też dużo mi pomogło w tamtych czasach. Miałem wsparcie od Finna. Rysio Kowalski mi pomagał i naprawdę dysponowałem znakomitym sprzętem. Pozostawało tylko „ścisnąć pośladki” i jechać.

Trzykrotnie startowałeś również w juniorskim finale światowym.

Dokładnie. Zacząłem w 1992 roku w Pfaffenhofen i to były można powiedzieć mistrzostwa przez duże „M”. Byli Adams, Gollob, Screen, Loram. Jedenastu kandydatów do tytułu i wśród pozostałych pięciu Bajerski z Torunia. Pamiętam, że na pewno wygrałem tam jeden bieg.

Jak dojechałeś na ten finał i popatrzyłeś po nazwiskach na liście startowej, to nie miałeś w głowie pytania – co ja tutaj robię?

Nie. Słuchaj ja ogólnie na rywali zawsze  miałem „wywalone” (śmiech – dop.red.). Fajnie było wiedzieć, że ścigam się w finale z takimi dobrymi zawodnikami, ale ja generalnie podczas swojej kariery, jak można to tak nazwać, zawsze patrzyłem na siebie, a nie na nazwiska, które obok mnie stawały pod taśmą. Skupiałem się tylko na sobie i na tym, co tu i teraz, a nie na tym czy ktoś obok w teorii jest lepszy czy gorszy.

Okres juniorski to jeszcze jedno zdarzenie, tym razem niemiłe, o które chciałem zapytać. Brałeś udział w treningu, w którym wydarzył się śmiertelny w skutkach wypadek Grzegorza Kowszewicza.

Tak. Ja, świętej pamięci Grzesiek oraz Wiesiu Jaguś razem zdawaliśmy licencję. Pamiętam, że wtedy na treningu Grzesiek po mnie wyjeżdżał na tor. Ja tylko usłyszałem jeden wielki huk. Nie podchodziłem w miejsce wypadku. Pewne relacje znam tylko z opowiadań kolegów. Powiem Ci jedno – Grzesiek miał numer licencji 1313… ja miałem chyba 1113, a Wiesiu 1213 albo na odwrót…

Po sezonie 1996 trafiłeś z Torunia do Gorzowa. To był najwyższy transfer w historii polskiego żużla. Ponoć w Toruniu powiedziałeś przed odejściem – jeżeli on zostanie, to ja odchodzę. Wiesz, co mam na myśli…

Nikt wtedy nie wierzył w to, że odejdę z Apatora, łącznie z nieżyjącym już prezesem Rogalskim. Tam była wtedy w ogóle gruba afera. Jedni chcieli na początku za mnie milion, później trzysta tysięcy, kwota zmieniała się jak w kalejdoskopie – ostatecznie stanęło na kwocie sześciuset tysięcy. Mówiono w klubie: „I tak przecież nikt nie go nie kupi za te pieniądze, to go wystawimy na listę transferową”. Przyjechał pewnego dnia Les Gondor z Jerzym Synowcem i powiedzieli, że nie widzą w zaporowej kwocie problemu i tak znalazłem się w Gorzowie. Odszedłem do Gorzowa, ponieważ w Toruniu była bardzo nieprzyjemna sytuacja. Niektórzy zawodnicy zachowywali się bardzo nieprofesjonalnie. Nie będę rozwijał kto, jak i co, ale ja jestem, a przynajmniej staram się być, honorowy. Jeżeli ktoś się ze mną na coś umawia, to tak powinno być. Nie wyobrażałem sobie wtedy po słynnym finale z Częstochową po prostu zostać dalej  w Toruniu z pewnymi ludźmi.

Jakie dzisiaj łączą Cię stosunki z Jackiem Krzyżaniakiem?

Ja nie powiedziałem Ci przecież, że to chodzi o Jacka Krzyżaniaka. Ogólnie z tamtymi zawodnikami mam dziś stosunki poprawne. Nikt nikogo wtedy za rękę nie złapał. Zachowanie niektórych było jednak bardzo słabe.

Przegranie finału z Włókniarzem było sensacją.

Powiem szczerze. To był kabaret. Nie może być tak, że się jedzie cały sezon na określonym poziomie, a w finale ogarnia niektórych totalna niemoc. Śmierdziało to wtedy przecież na odległość.

Słyszałeś wtedy, aby jakiś inny klub – oprócz Gorzowa – rozważał wykupienie Ciebie z Torunia?

Nie. Wedle mojej wiedzy oferta gorzowska to była jedyna, ostatnia i bardzo konkretna propozycja.

Nie bałeś się odejścia na „nieznany”, gorzowski teren?

Absolutnie nie. Mnie wtedy ta zmiana środowiska „ jarała” i tylko mobilizowała do lepszej jazdy.

Jak wspominasz swoje starty w Gorzowie?

Pierwsze dwa sezony były bardzo dobre. W trzecim już było finansowe „klejenie” tego wszystkiego, a czwarty sezon był bardzo cienki. Pieniędzy w ogóle praktycznie nie widzieliśmy. Postanowiłem odejść. Pojawił się ponownie  Jan Ząbik i wróciłem do Torunia.

Za czasów startów w Gorzowie miałeś groźny wypadek samochodowy. Pojawiały się głosy, że to zdarzenie miało wpływ na Twoją sportową karierę…

Nie. Tamto zdarzenie nie miało jakiegoś znaczącego wpływu. Jechałem z koleżanką, ona kierowała. Podczas manewru wyprzedzania zza zakrętu wyjechał samochód. Koleżanka spanikowała i ostro uderzyliśmy. Była czołówka z ciężarówką.  Żadnego wpływu na karierę nie było. Wpływ był za to na moje uzębienie. Straciłem jakieś dwadzieścia zębów.

To był taki powrót „syna marnotrawnego”. Ponoć na początku po Twoim powrocie kibice nie pałali do Ciebie taką sympatią, jak kiedyś.

Nie. Ja tego tak nie odczułem. Nie wiem skąd taka opinia. Z kibicami miałem zawsze dobry kontakt. Wrócić było niełatwo, ale dlatego, że aby startować trzeba było jechać naprawdę dobrze. Toruń był wtedy bardzo silnym zespołem z dobrymi zawodnikami. W drugim moim sezonie, o ile pamiętam, „wykręciłem” nawet niezłą średnią (2,144-dop.red).

Po Toruniu był Gdańsk. 

W pewnym momencie w Toruniu już mnie nie chciano i postanowiłem odejść do Gdańska. Razem ze mną poszedł tam ze mną mój sponsor, świętej pamięci Mirek Szrajer, właściciel firmy Real. Mirek miał dać wtedy środki finansowe również do gdańskiego klubu. Niestety przed sezonem popełnił samobójstwo i razem z nim „poszły” pieniądze, które miał przekazać klubowi i mojej osobie w ramach sponsoringu. Prezesem w Gdańsku był bodajże Formela i słyszałem tylko w klubie, że jak chcę pieniądze, to mam iść do Mirka, który przecież już nie żył. Problemy, które wtedy powstały to był początek końca mojej kariery. Nie ukrywam, że właśnie  po śmierci Mirka jakoś też straciłem zapał do żużla.

Karierę zawodniczą zakończyłeś w barwach pilskiej Polonii w roku 2010.

Tak. Po Gdańsku był Grudziądz, były inne kluby. Jak powiedziałem wcześniej, po samobójstwie Mirka gdzieś ochota na żużel zaczęła szybko mijać. Z perspektywy czasu wiem, że to ciągnięcie na siłę było kompletnie bez sensu.

Rozumiem, że nie było ambicji, aby dorównać stażem na torach Andrzejowi Huszczy?

Zdecydowanie nie. Z roku na rok jeżdżenie coraz bardziej mnie męczyło. Pamiętam jak startowałem w Miszkolcu, a tam trenerem był Janusz Ślączka, to nawet jak Janek puszczał mnie z rezerwy, to się go pytałem czy muszę jechać na tor. Byłem już zmęczony i nie miałem satysfakcji ze ścigania się na torze. Taka prawda.

W swojej karierze „skosztowałeś” też ścigania się w cyklu Grand Prix…

Tamten sezon wspominam bardzo dobrze. Sama droga, aby tam awansować to była jedna wielka „męka”. Wtedy jechało się polskie eliminacje, finały, półfinały. Żeby wejść do Grand Prix, a raczej mieć szansę walczenia o bezpośredni awans do cyklu, trzeba było odjechać kiedyś naprawdę sporo zawodów. Ja się wtedy dobrze przygotowałem do walki o awans do cyklu i jak mi się to udało, to później była świetna zabawa do momentu aż jeden z mechaników podmienił mi głowicę, którą później znalazłem u innego zawodnika, który… został mistrzem świata.

Coś więcej?

Na więcej jeszcze przyjdzie czas. Bądź cierpliwy. (śmiech – dop.red.).

Startowałeś nie tylko w polskiej lidze. Była liga duńska, szwedzka czy angielska. Jakie masz skojarzenia ze swoimi występami ligowymi w tamtych krajach?

Dania to oczywiście skojarzenie z Hansem Nielsenem i zespołem z Brovst. Pierwszy mój występ i słowa Hansa: „Ty tylko jedź do przodu, a ja będę cię z tyłu  prowadził”. Anglia kojarzy się z Kings Lynn i tak przyczepnym torem, jakiego nigdy nie widziałem. Szwecja to oczywiście Motala. Sporo się tam jeździło i skojarzenia są jak najbardziej dobre. Ligi skandynawskie mi pasowały. Ze Szwecji jechało się do Danii, w drodze „zahaczyło” się o mechanika. Generalnie Szwecja i Dania dużo mi dawały.

Ligę rosyjską zostawiam na koniec. Byłeś chyba pionierem, jeśli chodzi o zawodników z Polski, którzy regularnie tam startowali w meczach ligowych.

Faktycznie. Do tej Rosji się sporo nalatałem i niemało punktów w lidze zdobyłem.

Pamiętam, iż wiele lat temu na łamach prasy odsłaniałeś kulisy swoich przygód na rosyjskiej ziemi…

To były czasy, kiedy naprawdę tam rządzili „pewni” ludzie. Wszystko było poukładane. Poleciałem pierwszy raz, to na lotnisku odebrali mnie koledzy prezesa klubu z Władywostoku. Pojawiło się sześciu „chłopa” po dwa metry wzrostu i ich szef mierzący jakieś metr sześćdziesiąt. Niczego mi tam nie brakowało i chyba z lig zagranicznych Rosję wspominam najlepiej.

Traktowano tam Cię niemal jak „króla”.

W tamtych czasach ja leciałem tam z najgorszymi silnikami i robiłem po osiemnaście, dwadzieścia punktów. Nic dziwnego, że odpowiednio o mnie dbano. W Rosji tak naprawdę wylądowałem dzięki Grigorowi Charczence, który przecież startował w Toruniu. We Władywostoku w pewnym okresie byłem osobą, którą naprawdę znało wiele osób.

Dolary, rozumiem, wręczano punktualnie za wykonaną pracę.

Nie było żadnych problemów. Po meczu  były pieniądze. Jedyny problem jaki z nimi był związany, to ten jak je przetransportować do Polski. Robiło się to często na raty. Część się brało, część ktoś przywoził.

Z tego co mi wiadomo, to „pewni” ludzie dbający o rosyjski żużel swego czasu jednemu z polskich zawodników, zarzucając  sprzedanie meczu,  przystawili pistolet do głowy.

Było grubo. Szefowie klubów się tam znali. Jeden drugiemu powiedział, że zawodnik X sprzedał mecz i faktycznie  byłem świadkiem jak do zawodnika podszedł w parkingu jeden z dżentelmenów, przystawił mu pistolet do głowy i powiedział, że w Rosji za takie rzeczy dostaje się „kulkę” w głowę. W cudzysłowie powiem, że było wesoło, ale na pewno nie wtedy dla tego zawodnika, który momentalnie zbladł jak ściana.

Najlepsze zawody w karierze?

Trudno powiedzieć. Parę dobrych występów było. Bardzo miło wspominam wygranie z Krzyśkiem Cegielskim Mistrzostw Polski Par Klubowych. Wtedy pasowało mi po prostu wszystko. O ile pamiętam, zawody skończyłem z kompletem punktów.

A te, które wspominasz najmniej miło?

Tu będzie łatwiej (śmiech – dop.red.). Był kiedyś taki występ w Bydgoszczy. Nie pamiętam co to dokładnie było, ale gdyby nie defekt któregoś z zawodników, to skończyłbym je z zerem na swoim koncie. Miałem cztery zera i w ostatnim biegu ktoś na szczęście przede mną zdefektował.  (śmiech -dop.red.).

Tomek, czym różni się obecny żużel od tego, kiedy ty zaczynałeś.

Trudne pytanie. Najlepsza odpowiedź będzie jednak taka, że kiedyś zawodnicy byli twardzielami i mieli przysłowiowe „jaja” w spodniach. Nikt z niczym się nie „patyczkował”. Jaki ten tor by nie był, to się na nim jechało. Ja wiem, że dziś silniki są inne i są jeszcze inne zmiany, ale mimo wszystko kiedyś żużlowcy byli twardzielami.

Co byś zmienił w żużlu?

Myślę, że mimo wszystko idziemy cały czas w kierunku większego profesjonalizmu. Co tu zmieniać? Zawodnicy mają jeździć, a żużel ma się rozwijać dla kibiców, czy przyciągać sponsorów. Myślę, że może niekiedy przesadzamy wszyscy z torami. Za dużo jest ich „głaskania”. To, że regulamin się często zmienia to wiemy, ale to też chyba taka nasza polska mentalność. Lubimy zmiany. Generalnie za dużo poza przygotowaniem torów bym nie zmieniał. Na pewno dostrzegam, że ostatnio coraz częściej komisarze torów dochodzą do wniosku, że warto zaufać toromistrzom w kwestii przygotowania torów i wtedy też są lepsze pod względem widowiska zawody.

Wspominaliśmy o wypadku samochodowym i koleżance, która prowadziła samochód. Nie jest tajemnicą, że żużlowcy na brak koleżanek raczej nie narzekają. Jako idol mocno to odczuwałeś?

Nie mi oceniać (śmiech – dop.red.) Wiesz, prawda jest taka, że kiedyś było w żużlu inaczej. Czasami się śmiejemy z moimi rówieśnikami, że gdyby w czasach naszych startów był internet, telefony i tak dalej, to pewnie niejednokrotnie bylibyśmy na pierwszych stronach gazet z różnych względów, raczej tych nie sportowych  Generalnie żużlowcy mają powodzenie u kobiet i tak jest pewnie też dzisiaj.

Żużlowcy to też ludzie. Po pracy jest czas wolny. Nie jest tak, że kiedyś tego czasu poza torem spędzali zawodnicy razem więcej?

Oczywiście tylko kiedyś było inaczej. W takim Toruniu na dziesięciu zawodników dziewięciu było miejscowych. Nie było udawanych przyjaźni. Kiedyś jeden za drugiego szedł w ogień. W Toruniu naprawdę, jak startowałem, była świetna ekipa i rewelacyjna atmosfera. Później pewne rzeczy  się wydarzyły i się relacje  popsuły. Przedtem jednak były grille na stadionie, sauna i Janek Ząbik,  który nas ganiał ze słynną „pałą”, że już późno i musimy rozjechać się wszyscy do domów.

Zatem najbardziej szalona i głupia rzecz jaką zrobiłeś z kolegami z toru?

Nie pamiętam (śmiech – dop.red.). Raz, że ciężko coś sobie przypomnieć tak, abyś mógł to publikować. Dwa. Jak to było? Co było w Las Vegas, zostaje w Las Vegas? Jedno powiem, było tego sporo.

Miałeś też w swoim bogatym życiorysie niezbyt przyjemną, jeśli można to tak nazwać, „przygodę z prawem”.

Nawarzyłem sobie piwa. W pewnym momencie, jeśli można tak powiedzieć, narozrabiałem i jak wiesz, poniosłem tego konsekwencje. Było minęło. Wróciłem do normalnego życia.

Wróciłeś jako trener i jako całkiem dobrze sprawdzający się ekspert telewizyjny. Funkcja trenera niesie większy stres, aniżeli bycie czynnym zawodnikiem?

Rola trenera jest zdecydowanie gorsza. Stres znacznie większy. Zawodnik pilnuje siebie, a trener musi dbać o wynik całego zespołu. Bywają momenty, że ciężko wszystko dobrze zgrać. Jak ktoś mi mówi, że fajnie być trenerem, to odpowiadam, że chyba w zimie. Zresztą, co ja Ci będę mówił, sam przecież  widzisz teraz doskonale, z jakim stresem to się wiąże i ile jest ogniw, które muszę odpowiednio współgrać w drużynie.

Współpraca w roli eksperta  z telewizją daje satysfakcję?

Pewnie, że tak. To świetne zajęcie i jednocześnie zabawa. Obecnie Canal Plus nie ma Grand Prix, ale jak swego czasu wyjeżdżaliśmy relacjonować turnieje, to naprawdę był to świetny czas. Przyjemne z pożytecznym. To była świetna odskocznia od codzienności w żużlu czy jako trener czy jako zawodnik.

Tomasz Bajerski należy do tych byłych zawodników, który finanse z kariery „roztrwonił” czy jest zabezpieczony na przyszłość?

Ogólnie myślę, że na pewno parę nietrafionych decyzji było, ale jakieś zabezpieczenie na pewno jest.

Miałeś w swojej karierze kogoś, kto Ci pomagał w charakterze menadżera?

Nie. Tylko w sezonie, kiedy jechałem w Grand Prix był ktoś, kto mi pomagał w tym charakterze. Poza tym sezonem generalnie sam sobie byłem swoim menadżerem.

Czegoś żałujesz ze swojego sportowego, czy prywatnego też życia?

Nie ma znaczenia to, co było kiedyś i czy tego żałuję czy nie. Trzeba zawsze żyć dalej. Staram się patrzeć w życiu tylko do przodu. Tak jest  lepiej.

Plany sportowe na przyszłość?

Zdobyć kiedyś DMP jako trener.

Tylko z którym klubem?

(śmiech – dop.red.). Póki co, pracuję w Poznaniu. Jest tu naprawdę bardzo fajna ekipa ludzi z prezesem na czele. Żużel się odbudowuje i są plany na przyszłość. Co się kiedyś wydarzy? Nikt przecież  nie wie. Póki co, skupiam się na tym co tu i teraz, czyli zachowaniu pierwszej ligi dla Poznania na sezon 2024.

Czego można Ci życzyć?

Zdrowia, bo ono najważniejsze, a my sobie życzmy razem  dobrych wyników tu w Poznaniu.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA