Tomasz Gollob i Sławomir Drabik.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Tuż przed pierwszym weekendem lipca wracam z żoną FLIXBUSem z tegorocznych wakacji do naszej przystani od niepamiętnych czasów, czyli Świętego Miasta. Akurat jest 29 czerwca.

 

Wstęp:

Leżący na rozłożonym przede mną pulpicie telefon „zawibrował”. Otworzyłem klapkę futerału i widzę SMS: „Wszystkiego Naj… z okazji imienin. Będę na Jasnej Górze w sobotę. Wpadnij pod ołtarz polowy między 18.30,  a 20.00. Piotr”. To było info od księdza Piotra Prusakiewicza, mojego Przyjaciela, a zarazem człowieka mocno związanego „od zawsze” z Apatorem (kiedyś Stalą-Apatorem) Toruń.

Dwa dni później we wskazanym miejscu i wskazanym czasie stawiłem się i zobaczyłem go znów „na żywo” po raz pierwszy od przeszło 20 lat. Akurat był czas miedzy głównymi uroczystościami całodobowej pielgrzymki, którą prowadził, przewodząc swoim wiernym, ale mimo to wciąż podchodził ktoś z wiernych po błogosławieństwo od niego. Nasza kilkuminutowa rozmowa była mocno „rwana”.

Uzgodniliśmy, że następnym razem… Boże, ileż było już tego „następnym razem”. Już się rozchodziliśmy, on kogoś przed sobą błogosławił i nagle obejrzał się na mnie i rzucił: „a tego znasz?”. To był Robert Sawina… „Pewnie, że znam! Przecież co tydzień oglądam jego twarz na „srebrnym ekranie” – odpowiedziałem. Uśmiechnęliśmy się obaj z Robertem do siebie. Mój Boże, Robercie… tego wspólnego uśmiechu, twarzą w twarz nie mieliśmy okazji wymienić przez… 32 lata.

Część I

Jest rok 1991, przełom lipca i sierpnia, wracam do domu z Międzybrodzia Bialskiego, gdzie prowadziłem obóz młodzieżowy. Za chwilę zacznie się w Czewie Światowy Dzień Młodzieży z Janem Pawłem II na czele. Mam się spotkać pierwszy raz z Piotrem Prusakiewiczem, już wtedy księdzem Michalitą z Torunia. Znamy się korespondencyjnie.

Pierwszy raz spotykam go na miejscu obozowiska jego grupy pielgrzymkowej na… treningowym boisku Rakowa na łąkach, pod Hutą Częstochowa. Piotr przez kolejne dni mocno angażuje się w swą misję, ale wieczorem przywożę go do mojego domu rodzinnego w północnej części miasta w gościnę. Dni szybko mijają…

Po zakończeniu mamy jechać razem do Torunia obejrzeć finał IMP’91, gdzie faworytem nie jest Sławomir Drabik, mimo że dopiero co wygrał Złoty Kask i był sensacją.

I jedziemy… nocnym pociągiem… Wysiadamy na stacji w Toruniu… Jeszcze tylko autobus czerwony i już jesteśmy w domu rodziców Piotra. Jest uroczyste śniadanie (z mego powodu). Przed południem wpada z wizytą Jacek Krzyżaniak. On dziś będzie tylko rezerwowym. Okazuje się, że bilety na popołudniowy finał, na starym jeszcze stadionie Apatora na ulicy Broniewskiego 98 już wyprzedane.

Ale nie ma rzeczy niemożliwych. Umawiamy się, że Jacek wróci „przed”, zabunkruje nas „na pace” swego białego busa volkswagena transportera i przemyci na stadion.  I tak się dzieje. Po „wjechaniu” „wypakowujemy” się z Jackowego busa wprost na grzejących dwie maszyny. moich krajanów, Sławka Drabika i jego „Mechanika z POM-u” Jacka Filipa, z którym z czasem przez te lata serdecznie się zaprzyjaźniłem i mamy ze sobą kontakt „na zawołanie”.

Sławek jest spięty, przeżywa zbliżające się zawody. Jacek żartuje. Idziemy z księdzem Piotrem na trybunę honorową. Tam serdecznie witają Piotra działacze i toruńskie osoby „ustosunkowane”… Ale i ja odnajduję znajomych. Są dwaj „kumple”, działacze rybnickiego ROW-u, a mianowicie pan Tomaszewski, były judoka oraz jego towarzysz pan Skulski. Zaczynają się zawody. „Mój” Sławek nie przegrywa i z kompletem punktów (15pkt) zdobywa tytuł IMP’91… po raz pierwszy, choć kto wie jak potoczyłoby się dla niego to piękne popołudnie, 15 sierpnia, gdyby nie jego pierwszy bieg przerwany i powtórzony z powodu upadku rywala, gdzie Sławek jechał. na ostatniej pozycji…

Po zawodach wielka feta na zielonej murawie. Czuję się szczęśliwy. Byłem świadkiem czegoś, co pod kątem mego lokalnego patriotyzmu wtedy wydawało mi się, że było snem. Wracamy do domu Państwa Prusakiewiczów… Zasypiam szybko będąc zmęczony, a to całonocną podróżą pociągiem, a to emocjami pomieszanymi ze szczęściem odczuwanym na stadionie.

Następny dzień wypełniony na maxa. Do południa udajemy się z Piotrem na jeden z głównych deptaków nieopodal Bulwaru Filadelfijskiego do sklepu z lodami, prowadzonego przez Wojciecha Żabiałowicza, ale nie zastajemy właściciela, a tylko jego pracownika, który na stadionie pełni rolę jednego z mechaników drużyny.  Wracamy na obiad do Prusakiewiczów i na wieczór jesteśmy zaproszeni do Państwa Krzyżaniaków. Młodzi, Jacek i Aleksandra, w tym czasie „budują się” więc korzystają z lokum u rodziców Jacka, a zatem jest też możliwość porozmawiać o latach 60’/70’, gdy senior, Bogdan Krzyżaniak, lideruje ówczesnej Stali Toruń. Przesympatyczne wrażenie robi też mama Jacka, pani Krzyżaniak seniorka. Poznaję też małego ratlerka, który jest oczkiem w głowie pana Bogdana. Wracamy na nasze lokum, do rodziców Księdza Piotra, z którymi mocno już wtedy jestem zaprzyjaźniony. Tak mija dzień drugi..

Trzeciego dnia do południa jedziemy do brata Piotra, Marka. Spotkanie jest umówione. Marek jest przedstawicielem włoskiej firmy joint venture GUIDO, która robi masowo damskie pończochy i rajstopy. Marek zdradza mi sekret, że potrzebuje współpracownika – przedstawiciela na południu Polski. To czasy, gdy rodzi się „inna” Polska, pookrągłostołowa. Zwiedzamy fabrykę pończoch i jej taśmy oparte na włoskich maszynach i akcesoriach. To, co widzę, na mnie, młodym chłopaku, studencie robi piorunujące wrażenie…

Jako student po czwartym roku politechniki pasuję Włochom idealnie (notabene, z tą sprawą było mocne zamieszanie w Czewie po mym powrocie – sklepy zamawiały u mnie na potęgę towar, który jeszcze nie zszedł z linii produkcyjnej. Taak, wtedy wszystko szło jak szalone.. ale o tym nie teraz..). W południe jedziemy na stadion. Mimo pory niepraktycznej, lekko „po słońcu w zenicie”, niespodziewanie panuje jakiś tam ruch. Spotykamy Mirka Kowalika i Roberta Sawinę, pucujących swoje maszyny, a także szefów GABO, czyli panów Jacka Gajewskiego, późniejszego Managera Czewy oraz Jerzego (?) Bożejewicza, jest też Majster Ryszard Kowalski, ale wtedy jeszcze „zwykły mechanik”.

To dla mnie nowość – I liga. Na co dzień w Czewie, od prawie 10 lat, mam II ligę. Chwilę się kręcimy to tam to tu, zapamiętuję jasnoniebieskie bmw typu sedan Mirka Kowalika. To nie nasze ostatnie spotkanie „twarzą w twarz”. Za rok będzie duży rewanż w Częstochowie, gdzie ugoszczę w mym domu Rodzinnym całą prawie drużynę Apatora wraz ze wspomnianym w dzisiejszym prologu Robertem Sawiną i jego ekipą. (zgubił się wtedy tylko Piotrek Baron ze swym mechanikiem). Jeszcze zdjęcia i wracamy na obiad połączony z podwieczorkiem u państwa Prusakiewiczów Seniorów.

W czwartym dniu opuszcza nas ksiądz Piotr, który musiał oddać się obowiązkom swego stanu, a resztę czyli dwa ostatnie dni, opiekuje się mną Prusakiewicz senior, przemiły Tata Piotra. Po tych dwóch dniach senior wsadza mnie w pociąg jadący do Gdańska na bardzo ważny strategicznie mecz II ligi z GKS-em Wybrzeże, gdzie też ,aby zaspokoić moje ambicje podążają już nowokreowany mistrz IMP’91 Sławek Drabik w towarzystwie „Stranieri” Toda Wiltshire’a i Rick’a Millera, a naprzeciw mają stanąć bardzo imponujący mnie młodemu stylem bycia, dojrzały John Davis i mniej efektowny za to bardziej efektywny, młodszy Marvin Cox… ale o tym będzie już w następnym odcinku!

Koniec Odcinka Pierwszego.

 PAWEŁ HUBKA