Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W swojej karierze miał więcej szczęścia do finałów drużynowych mistrzostwa świata, aniżeli do tych indywidualnych. Z reprezentacją Stanów Zjednoczonych wywalczył złoty oraz dwa brązowe medale. Indywidualnie najwyżej został sklasyfikowany na dziesiątej pozycji w 1992 roku we Wrocławiu. W lidze polskiej swoje starty zaczynał od leszczyńskiej Unii. Z Ronniem Correy’em, którego wielu – ze względu na refleks – nazywało „Rocket”, rozmawiamy o karierze oraz o tym, jak wyciągnąć amerykański żużel z zapaści, w której się znajduje. 

 

Ronnie, na początku dziękuję za to, że pomimo nawału obowiązków zawodowych, zgodziłeś się porozmawiać. Zaczniemy tradycyjnie. Dlaczego urodzony w Bellflower chłopak został żużlowcem?

Odpowiedź będzie równie tradycyjna, jak pytanie. Od małego po prostu pociągały mnie motocykle i dreszcz emocji. Jak wiesz, żużel łączy doskonale te dwa tematy. Oczywiście pochodzę z Kalifornii, bywały czasy odległe, kiedy żużel był tu popularny. Zaczynałem na torze Costa Mesa, a moimi pierwszymi idolami, czy postaciami, do których chciałem dorównać, byli bracia Moranowie.

Wspomnienia z Anglii

W wieku 21 lat udałeś się do Anglii. Ty zabiegałeś o starty na Wyspach czy to może Wolverhampton znalazło przyszłą gwiazdę speedwaya?

W tamtych czasach droga na żużlowy Olimp wiodła wszystkich przez ligę angielską. Tam można było rywalizować z najlepszymi. Myślę, że to był na tamte czasy jedyny sensowny kierunek rozwoju, a tak się złożyło, że korzystny dla obu stron. Ja chciałem do Anglii, a „Wilki” chciały mnie. Ostatecznie mogę powiedzieć, że pewnego pięknego dnia wysłannicy „Wilków” odnaleźli chłopaka ze słonecznej Kalifornii w śniegu na lotnisku Heathrow. 

Jak doskonale wiemy, Wolverhampton odjechało niedawno swoje ostatnie zawody na Monmore Green. Byłeś na „stypie” w Anglii jako jedna z największych legend klubu. W swojej karierze zdobyłeś dla „Wilków” 4127 punktów…

Wolverhampton na zawsze pozostanie w moim sercu. To klub, z którym w swojej karierze związany byłem najdłużej i choć może zabrzmi to lakonicznie i głupio, to nie znajdę rzeczy, która mi się tam nie podobała. Najlepszy oczywiście był dla mnie sezon 1996, kiedy wywalczyłem z drużyną tytuł mistrza Anglii. 

Od 1989 roku cztery razy z rzędu startowałeś w finałach indywidualnych mistrzostw świata. Za każdym razem „grałeś” w nich role drugoplanowe. Najlepsze Twoje osiągnięcie to 10. miejsce w 1991 roku, w finale rozegranym w Goeteborgu.

Każdy, kto chce zostać żużlowcem marzy na początku kariery o wielkich wynikach. Osiąga je ostatecznie tylko znikomy procent. Taka jest prawda. Dla mnie faktycznie najlepszy finał to ten z Ullevi. Pamiętam, że Jan Oswald Pedersen zachwycał w finale swoją dyspozycją. On był tego dnia w niesamowitym „ogniu”. Czego mi brakowało do lepszych miejsc? Za każdym razem jak jechałem w finale, to po prostu nie był to mój dzień. Chciałem jak najlepiej, a wychodziło tak, jak wychodziło. Byłem bliżej końca klasyfikacji, aniżeli jej początku. 

Starty w Polsce

W 1992 roku Unia Leszno sięgnęła po zawodników z zagranicy. Na stadionie imienia Alfreda Smoczyka pojawiło się dwóch Amerykanów – Greg Hancock oraz Ronnie Correy. W debiucie, w maju 1992 roku przeciwko rezerwom Aspro Sparty Wrocław, wywalczyłeś 13 punktów. Pamiętasz jak trafiłeś do polskiej ligi?

Powiem Ci, że po tylu latach nie pamiętam jak to dokładnie było. Nie wiem czy nie było tak, że polecił mnie do Leszna Sam Ermolenko. Nie jestem jednak tego pewien. Startowałem w Polsce w czterech klubach, ale to właśnie Leszno wspominam zdecydowanie najlepiej. Przyjemnie się dla nich jeździło. Mieliśmy fajny zespół i, co ważne, wszyscy z nas tą jazdą się wtedy bawili. Najmniej mile pewnie wspominam Łódź. Niestety po dziś jest mi winna pieniądze i wątpię, abym kiedykolwiek je jeszcze w swoim życiu zobaczył. 

Z dużą dozą pewności stwierdzam, że w Lesznie była na tyle fajna atmosfera, że bawiliście się nie tylko jazdą na torze…

Są kolejne pytania? (śmiech -dop.red.). Najważniejsze, że dawaliśmy radę na torze. Pewnie, że przygody były, ale ich szczegóły zostawiam dla siebie. Powiem jedno. Jak dzisiaj sobie przypomnę jedną przygodą ze „Skórą” w klubie nocnym, to się śmieje. 

Kiedyś podczas meczu w Polsce, a dokładniej w Gorzowie, zostały oprotestowane Twoje opony. Miały homologację na Anglię, ale nie na Polskę. Finalnie zdobyte przez Ciebie punkty zostały odjęte. Mocno się dziwiłeś wówczas polskiej mentalności i temu, że ekipa rywala nie protestowała przeciwko niewłaściwym oponom przed meczem, kiedy je znaczyła, a dopiero wtedy, kiedy zdobywałeś punkty? 

Cóż ja mogę powiedzieć odnośnie tej historii. W Polsce każdy chce wygrywać, a niekiedy stara się to zrobić za każdą cenę.

W 1992 roku na torze w Kumli jako reprezentacja USA zdobyliście Drużynowo Mistrzostwo Świata. W tym samym roku wywalczyłeś mistrzostwo świata w parach na torze w Lonigo. Uważasz właśnie ten sezon za najlepszy w swojej karierze?

Może Cię zdziwię, ale wcale nie. Oba te sukcesy są dla mnie niezwykle istotne, to nie ulega jakiejkolwiek wątpliwości. Osobiście uważam, że najlepszym rokiem w mojej karierze był 1996, kiedy wróciłem praktycznie po roku od kontuzji pleców, której doznałem. Pokazałem, że można wrócić „dobrze”. Skuteczne jeździłem, wygraliśmy ligę, zdobyliśmy puchar ligi. Dlatego też tamten sezon uważam za najlepszy w swojej karierze. Wykręciłem po kontuzji średnią powyżej 9,5 punktów na mecz. Godny wynik. 

Gdybyś mógł swoją karierę „przeżyć” raz jeszcze, to co byś w niej zmienił? Jest coś czego żałujesz?

W kwestii podejścia do żużla raczej bym nic nie zmieniał. Zawsze starałem się wszystko robić jak najlepiej. Czego żałuję? Na pewno tego, że finały światowe, mam na myśli te indywidualne, wypadły poniżej oczekiwań. Oczywiście też tego, że nie doczekałem aktywnie momentu, aby o tytuł mistrza świata walczyć w parunastu turniejach. 

Żużel w USA

Ronnie, co zrobić, aby żużel w USA ponownie się odrodził? W Anglii kolejne tory znikają z mapy…

Moim zdaniem wszystko zamyka się tak naprawdę w jednym temacie i sprawa jest o wiele prostsza, aniżeli się wielu wydaje. Jeśli nie będziemy zachęcali do uprawiania tego sportu i aktywnych będzie coraz mniej zawodników, to on nie ma prawa się utrzymać. Musimy robić wszystko, aby jak najwięcej chłopców chciało się na żużlu ścigać. Oprócz tego, należy systematycznie zwracać uwagę potencjalnych sponsorów na to, jak piękny jest to sport. Popatrz sam, wygląda na to, że przed wieloma laty „bańka” pękła w Stanach Zjednoczonych. Młodzież się odwróciła i dzisiaj mamy zaledwie garstkę zawodników, którzy ścigają się na akceptowalnym poziomie. 

Co dziś zawodowo porabia Ronnie Correy?

Prowadzę własną działalność gospodarczą, oczywiście związaną z motocyklami. Mam za sobą również epizod jako sprzedawca w firmie Harley Davidson. 

O ile się nie mylę, to jeszcze niedawno próbowałeś swoich sił w mistrzostwach USA?

Tak, ale raczej bardziej w stylu „bezpiecznym”. Jak tylko mogę, to jeżdżę na motocyklach czy pitbike’ach. Jednak ja już na tym etapie muszę dbać o swoje kości. Mało kto po mojej kontuzji z 2000 roku myślał, że wrócę, a jednak do żużla  wróciłem. Żużel był i jest jak narkotyk. Uwierz, że mimo swoich lat, gdybym tylko zdrowotnie mógł, to jeszcze bym próbował poważnego ścigania. Niestety rywalizować już nie mogę.

Jak wspominasz Kelly’ego Morana?

Doskonały zawodnik i facet pełen życia. Kiedy był obok Ciebie, to nie było mowy o nudzie. 

Na koniec dla kibiców młodszych, nieznających żużlowych niuansów. Skąd pseudonim „Rocket”?

Wiesz, ponoć byłem niezłym startowcem. Zawodnikom podczas mojej jazdy w Anglii w pewnym momencie zaczęto ponoć radzić, aby uważać, bo potrafię mieć rakietowy start. (śmiech – dop.red.). Stąd wzięło się „Rocket”. 

Dziękuje Ronnie za rozmowę.

Ja również i pozdrawiam tych, którzy mnie jeszcze pamiętają. Wesołych Świąt.