fot. Jarek Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Od najmłodszych lat uznawany za talent samorodek. Kreowany na następcę wielkiego Edwarda Jancarza i pierwszego do objęcia schedy po znakomitych poprzednikach ze złotej, gorzowskiej ery. Jako junior zdawał się spełniać te ogromne oczekiwania. Zdobył nawet srebrny krążek IMEJ (poprzednik IMŚJ), co wówczas nie było ani częste, ani powszechne, jak współcześnie. W krajowym speedwayu panowała medalowa posucha, a on potrafił ją przełamać, jako jeden z bardzo nielicznych. Wszystko wydawało się krainą mlekiem i miodem płynącą, aż do… O tym i nie tylko w naszej rozmowie.

 

32 lata na torze – kawał czasu. Niektórzy w tym wieku zdążyli pokończyć kariery. Zanim jednak zostałeś żużlowcem, musiałeś sprawdzić się w MMA, tocząc bitwy ze starszą siostrą o to kto dosiądzie WSK-i ojca?

(śmiech) No tak. Rzeczywiście. WSK była trzybiegowa i „pożyczaliśmy” ją od taty. Siostra była większa, silniejsza i wtedy ona próbowała jeździć, nie dopuszczając, albo tylko z rzadka, kogokolwiek do tego skarbu. Potem trochę podrosłem i ja też zacząłem ujeżdżać ten motocykl, co ojcu nie było w smak. W parterze lepsza była jednak siostra.

Z czasem tato przekonał się do tych galopów, widząc, że masz do tego smykałkę. Zaprowadził na stadion, a tam Boguś Nowak stwierdził, że takie chucherko się nie nada?

Ojciec bardzo kibicował żużlowcom. Kiedy ogłoszono nabór do szkółki zabrał mnie tam. Stasiu Chomski, Bogusław Nowak – oni to prowadzili. Spojrzeli na mnie krytycznie i faktycznie ocenili, że taki chrabąszcz nie da rady. Obruszyłem się. Pozwolili mi wsiąść na motocykl, a ja ledwie nogami sięgałem toru. Widząc jednak u mnie charakter, bo kombinowałem jak sobie poradzić z okiełznaniem tego potwora, przechylając go delikatnie, zaproponowali mini tor. Wtedy zaczynali tam Mirek Daniszewski, czy Rysiek Franczyszyn. Pojeździłem kilka miesięcy, ale już chciałem więcej. Do Gorzowa miałem kawałek, traciłem czas, nie mogłem trenować ile chciałem, więc razem z ojcem postanowiliśmy zrobić tor u siebie, w Marwicach. Tę starą WSK-ę przerobiliśmy własnym sumptem na „żużlówkę” i tak to się zaczęło. Tylne koło od WSK, siedzenie, zbiornik i przednia obręcz od Komarka, a kierownica żużlowa. I można było jeździć.

Stasiu Chomski do dziś śmieje się na wspomnienie tej „budowy”. Twój ojciec – Jan, ciągnął wał do ubijania toru przez cały Gorzów za ciągnikiem, oblepionym znakami ostrzegawczymi?

To było nie lada wyzwanie i wydarzenie ciągnąć tyle kilometrów ten ciężar. Zapytałem wtedy dyrektora klubu, śp. Antoniego Galińskiego, bo klub miał dwa takie walce, czy ten stary mogę zabrać. Pan Antoni odpalił: „Bierz jak chcesz”. Poważnie? Poważnie – potwierdził. Dobrze, to ojciec przyjedzie i go zabierze. Nie sądził chyba, że będziemy na tyle zdeterminowani, żeby go zaholować do Marwic. Tata pożyczył małego Fergussona od kolegi, nomen omen byłego zawodnika Stali i… do dzieła. Bez świateł, tylko strzałki, znaki ostrzegawcze w rodzaju „Uwaga niebezpieczeństwo” i mordowaliśmy się z tym transportem. Żeby wyjechać z miasta, trzeba pokonać wzniesienie. To był groteskowy widok. Kawałek do przodu, ciągnik tracił moc, zaczynał zjeżdżać, więc w hamulec i na nowo pod górkę. Wał szczęśliwie dojechał do celu i bardzo się przydał.

Tylko cały czas mówimy o mini torze, a to tak naprawdę było miejsce do jeżdżenia ze zwykłej ziemi. No i polewaczka też była zacna?

Tak prawdę mówiąc, to ten ziemny tor polewaliśmy z konewek. Wodę brało się z rowu melioracyjnego i dało się jeździć. Wszyscy w tym uczestniczyli. Mieszkańcy, koledzy ze wsi. Nie raz wpadło się do lasu, połamało, czy pogięło motocykl – wtedy każdy starał się pomóc, żeby to znowu warczało. To, że nikt tam wtedy nie zginął, to chyba cud. Ale człowiek miał fantazję i parcie, pasję do jazdy. Wspaniałe, wesołe czasy.

Piotr Świst na zdjęciu z Torbenem Hansenem. fot. archiwum Piotra Śwista

Wesoło, jak wesoło, ale to uczy, że aby osiągnąć cel, trzeba być mocno zdeterminowanym?

Miałem 15 lat i bardzo chciałem. Jak brakowało „nawierzchni”, brało się taczkę i przywoziło ziemię z pola by połatać dziury. Czasami dowoziliśmy tym „transportem” glinę, żeby to związało. Dziś chyba trudno wśród młodych o taki rodzaj zawziętości. Determinacja była wielka i nikt nie myślał o niczym innym, tylko o jeździe. Zimą na lodzie, po śniegu. Cuda się tam wyprawiały.

Licencja w 1984 roku i na przywitanie z „prawdziwym” żużlem kontuzja. Doktor Kwarecki to ważna postać jak rozumiem?

Krótko po licencji, podczas treningu jechałem drugi, atakowałem Jarka Gałę. Wjechałem w niego, upadłem na bark, a ten mi wyskoczył. Miałem potem problemy w czasie jazdy. Niby bark naprawiony, a ciągle szwankował. Panewka wyskakiwała. Z początku doskwierało, ale z czasem przyzwyczaiłem się do bólu. Jak Mel Gibson – łup o futrynę i wskoczył. Wtedy Marek Kraskiewicz załatwił mi wizytę w szpitalu u doktora Kwareckiego, a ten mnie zoperował i naprawił problem raz na zawsze.

Już po tym zabiegu początek kariery rewelacyjny. Trzy złota MIMP i jedno srebro, cztery krążki młodzieżowe, do tego srebro IM Europy, bo tak się to wtedy nazywało, mimo, że startowali najlepsi i z całego świata – duży wyczyn. Z tym ostatnim medalem pomógł Czarek Owiżyc?

Tak było. Jechaliśmy razem w wyścigu, ja prowadziłem. Na trzecim kółku złapałem kapcia. Czarek tak zwalniał, że dojechałem z punktem. Potem był wygrany baraż o srebro. Z tą nazwą zawodów to było jakoś dziwnie. Skoro startowali choćby Amerykanie, to jaka to Europa? A czy wyczyn w MIMP? Nie mnie oceniać. Było sporo fajnych chłopaków. Mnie po prostu chyba wtedy jeszcze sprzyjało szczęście.

Świat stanął otworem. Talent z Gorzowa, namaszczony przez Edwarda Jancarza i… nagle przyszedł ten 16 VI 1990 roku Wiener Neustadt. Dramatyczna kraksa. To był przełomowy moment w karierze?

Oczywiście, że tak. Coś w człowieku pękło, zahamowało. To była poważna kontuzja. Przed zawodami chyba miałem jakieś przeczucie. Bardzo nie chciałem tam jechać. Nie było jednak wyjścia i… stało się. Dobrze, że skończyło się tak, a nie inaczej. Obawiam się, że gdybym uległ takim urazom w Polsce w tamtym czasie, to już byśmy dzisiaj nie rozmawiali. Tamtejsi lekarze najpierw uratowali mi życie, a potem potrafili jeszcze przywrócić do sportu.

W tym samym roku, pod koniec sezonu, za namową Stasia Chomskiego, wsiadłeś na motocykl?

Trochę na zasadzie – lecz się tym od czego cierpisz. Im wcześniej się przełamiesz, tym większa szansa, że wrócisz. Trener przekonał mnie wtedy, żebym na koniec sezonu wsiadł i spróbował. To były jakieś indywidualne zawody w Gorzowie. Trener powiedział: „Przejedź się. Zobaczysz jak jest. Czy będziesz się bał, czy poradzisz. Sam dla siebie – bez wariacji”.  Wsiadłem i nawet prowadziłem. Ostatecznie dojechałem drugi, ale przekonałem siebie, że dam radę. Od czerwca do końcówki września nie trenowałem, tylko rehabilitacja. Brakowało trochę zdrowia, ale znowu poczułem to „coś”.

Ptasie mleczko w austriackim szpitalu Ci nie smakowało?

Pewnie by smakowało, tylko nie mogłem go ugryźć. Jakaś tamtejsza rodzina odwiedziła mnie w szpitalu. Przywieźli napoje i właśnie ptasie mleczko. Byłem wtedy przed zabiegiem na szczęce. Ledwo otwierałem usta. Chciałem posmakować, ale nie mogłem go przegryźć. Górne zęby miałem z przodu, a dolne mocno z tyłu, wciśnięte w żuchwę. Nie dałem rady nic jeść. Tylko płyny przyjmowałem. Szczękę miałem wówczas zadrutowaną przez trzy kolejne miesiące. Spróbujcie sobie wyobrazić, jak to jest przez taki czas odżywiać się praktycznie wyłącznie pokarmem w płynie i papkami.

W karierze seniorskiej nie miałeś szczęścia do czapki Kadyrowa. Cytując Pawła Waloszka – tytuł, który najbardziej cenisz, to złoto IMP, którego nigdy nie zdobyłeś?

Coś w tym jest. Waloszek czy Jurek Rembas oni też startowali znakomicie, byli światowej rangi żużlowcami, a złota nie osiągnęli. Inni, pozornie mniej znani, wygrywali te zawody, niektórzy po kilka razy. Taki los. Jeden dzień, jeden turniej. Wiele czynników się na to składa. Mnie akurat zawsze czegoś zabrakło. Jestem jednak zadowolony z kariery. Myślę, że była zupełnie udana, zważywszy okoliczności. Drużynowo też nie posmakowałem medalu z najcenniejszego kruszcu, mimo wielu lat startów. Widać tak mi było pisane. Zdarzają się zawodnicy, którzy niewiele osiągnęli indywidualnie, a są trzy czy cztery razy mistrzami drużynowo. Mnie nie pofarciło, ale nie ma żalu do losu. Bywało, że mieliśmy fajną ekipę, wygrywaliśmy zawody, publiczność się cieszyła, był wynik, a że bez złota – trudno. Zawsze brakowało tej kropki nad i.

Stanley Maciejewicz opowiadał, że Twoją receptą na długowieczność jest pobudka o 5 rano i bieganie. Tak masz do dziś?

Tak było bardzo długo. Początkowo bieganie to była dla mnie masakra. Nienawidziłem tego rodzaju treningu. Ale coś trzeba było robić. Potem weszło w krew i tak sobie… truchtałem. Dzisiaj nadal to robię, ale już nie tak intensywnie.

Twoja małżonka – Mirela, musiała bardzo Cię kochać, skoro przystała żebyś w piątek jechał zawody w Toruniu, w sobotę brał ślub, a w niedzielę, w ramach poprawin, startował w derbach Ziemi Lubuskiej na torze w Gorzowie?

(śmiech). Właśnie tak było. Jeszcze mnie sama strzygła przed uroczystością. Cudowna kobieta. W piątek zaległy mecz, w sobotę ślub i wesele, a w niedzielę derby. Zniosła to.

Zapytam przewrotnie – pamiętasz coś z tych derbów dzień po ślubie?

Nie, no oczywiście (śmiech). Najbardziej jednak pamiętam… poprawiny. Ale to już po meczu.

foto: Jarek Pabijan

Karierę kończyłeś w Pile i gdy do tego doszło, było słodko, cukierkowo wręcz. Turniej pożegnalny, kwiaty, gratulacje, owacje. Zająłeś się potem szkoleniem młodzieży w tym klubie, komentowaniem żużla w telewizji. Minęło trochę czasu i stałeś się w Pile dla niektórych osób persona non grata?

Najpierw było słodko, a potem zakończyło się gorzko. Sam jestem tym zdziwiony. Ci sami ludzie. Ufałem im, oni pomagali, a później, z przyczyn których nie znam, bardzo się odwrócili. Traktowałem ich jak przyjaciół, a w takim gronie najważniejsza jest prawda. Nawet ta bolesna. Kiedy publicznie potwierdziłem racje zawodników podczas finału Złotego Kasku, uznano mnie za niewygodnego. A to było jedynie szczere i uczciwe stwierdzenie faktów. Przypisano mi całą winę za nie moje grzechy, a ludzie się odwrócili. Dziwne to. Do dziś mam niesmak.

Był też moment, że kibice z Gorzowa nie mogli Ci wybaczyć słów, które wygłosiłeś publicznie po przejściu do Falubazu?

W Zielonej Górze kibice wkręcali mnie już przed meczem. 100% Falubaz i 100% Falubaz. Powtórzyłem, dla żartu, przy prezentacji i… wywołałem burzę. Nie sądziłem, że tak to zostanie nagłośnione i negatywnie odebrane. Mam wrażenie, że jeden człowiek z Gorzowa, może dla rozgłosu, a może dla kariery, mocno to nakręcał w mediach. Wyszło tak, a nie inaczej. Czasu nie cofnę. Było – minęło. Nie warto być pamiętliwym, tym bardziej, że nie mam sobie nic do zarzucenia. Błahostka rozdmuchana do granic absurdu.

Jako pierwszy trener prowadziłeś w sezonie 2011 ekipę Kaskad Równe. Nie ciągnie wilka do lasu, do szkolenia?

Kaskad startował wtedy w naszej lidze. Trochę tam pomagałem. Sparzyłem się w Pile. Miałem inną wizję składu, prowadzenia zawodników, ale trafiłem na „mądrzejszych” i ważniejszych. Mój głos nie był brany pod uwagę. Odpowiedzialność za słabe wyniki, to już jednak była wyłącznie „zasługa” trenera. To mnie jakoś zniechęciło. W Równem doradzałem i służyłem podpowiedzią. Raczej na tym to polegało.

Twój wychowanek z Piły – Piotr Gryszpiński wciąż startuje.

Jeszcze na początku, w Pile, były na niego zakusy, bodaj z Gdańska. Musiał odejść, bo w Polonii nie było już warunków do rozwoju. Teraz trzymam za niego kciuki i kibicuję.

foto. JAREK PABIJAN

U Franka Mauera w Wittstock też miałeś być samodzielnym szkoleniowcem, ale do realizacji kontraktu nie doszło?

Franka znam ponad 10 lat. Jeździłem u niego treningi, pomagałem jego synowi. Jeszcze kiedy startował na 250-tkach. Nie doszło do testu praktycznego i trudno. Decyzja Mauera.

Żaden trening nie da tyle co mecz, a w drugiej lidze tylko cztery polskie kluby?

Stara prawda. Są Niemcy, spadli Łotysze, więc trochę jazdy jest, ale myślę, że im więcej startów – tym lepiej. Warto o tym pomyśleć w kontekście zasad rywalizacji, bądź ilości klas rozgrywkowych. Kiedy startowałem było 10 zespołów w ekstraklasie i jedno zaplecze. Teraz mamy osiem drużyn, a za chwilę może być sześć, bo brak wartościowych zawodników na tym poziomie. Szkolenie także kuleje. Nieliczne ośrodki inwestują w młodych. To należy koniecznie poprawić. Na ten moment zaprzepaszczono dorobek i tracimy szansę „wyprostowania” tej kwestii. Nawet patrząc na Gorzów. Obok Bartka Zmarzlika – perełki, która kilka lat już się ściga, nie bardzo widać chłopaków, którzy mogą przetrwać jako seniorzy. Moim zdaniem trzeba szkolić i jeszcze raz szkolić. Tych którzy nie chcą należy delikatnie wręcz przymusić. Po co mam kupować motocykl, zapłacić trenerowi, uczyć bez gwarancji sukcesu, skoro mogę dać o połowę mniej i kupić „gotowca”? Tylko zwykle biorą go na sezon, dwa, żeby wypełnić limit i uzupełnić skład, a  chłopak kończąc wiek młodzieżowca, kończy karierę.

Wnuk Filip pójdzie w ślady dziadka i spróbuje na torze?

On ma głowę do czego innego. Rozum ma nie od parady, więc nawet nie chciałbym, po własnych doświadczeniach, żeby próbował. Jest mnóstwo bezpieczniejszych dziedzin żeby się spełniać. Ja już wyczerpałem chyba limit kontuzji za wszystkich. Niech się chłopak uczy, to nie będzie miał problemów z jedzeniem ptasiego mleczka. Owszem, sport jest obecny w jego życiu – trenuje judo, ale to raczej dodatek.

Piotrze – dziękuję za rozmowę.

Ja również dziękuję.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI