Żużel. Edward Kupczyński: Wesołe jest życie staruszka! O mistrzostwie, 20 złotych za punkt i problemach z bujną fryzurą

Edward Kupczyński. fot. Tomasz Rosochacki
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Alfred Smoczyk, Józef Olejniczak, Włodzimierz Szwendrowski – to pierwsi powojenni mistrzowie. Po nich mistrzowskie szarfy zdobywali Edward Kupczyński, Florian Kapała, Mieczysław Połukard, Marian Kaiser, Stanisław Tkocz, Stefan Kwoczała, Konstanty Pociejkowicz, Henryk Żyto. Wymieniać można by długo. Niestety większości dawnych mistrzów już nie ma. Większości… Ale nie wszystkich. Choć od finału we Wrocławiu minęło już 71 lat czwarty powojenny mistrz Polski, Edward Kupczyński dziarsko się trzyma. W tym roku najstarszy z żyjących mistrzów skończy 94 lata!

 

Były zawodnik drużyn z Wrocławia, Bydgoszczy i Łodzi mieszka w Gdańsku. Tu zakotwiczył w latach siedemdziesiątych, gdy został trenerem ligowej drużyny Wybrzeża.

Na spotkanie i rozmowę próbowałem Edwarda Kupczyńskiego namówić w… 2020 roku. Były mistrz raczej stronił od dziennikarzy. – Nie ma o czym rozmawiać. To było tak dawno… Skończyłem 93 lata, na żużlu nie jeżdżę od ponad 50 lat. O wielu wydarzeniach zwyczajnie nie pamiętam. Zresztą, kogo mogą interesować opowieści staruszka… – próbował zniechęcić, używając różnych argumentów. W 2020 roku rozszalała się pandemia koronawirusa, ludzie unikali bezpośrednich kontaktów, dlatego zgodziłem się na odłożenie spotkania. W końcu, gdy pandemia osłabła, wróciłem do kontaktów z panem Edwardem. Po wielu próbach mistrz Polski z 1952 roku zgodził się na spotkanie. Na początku spotkania przekonywał, że na temat żużla, swoich sukcesów wiele nie powie, bo nie pamięta… Z pomocą małżonki, Krystyny Kupczyńskiej, udało się jednak „odkurzyć” trochę wspomnień. Przydatny okazał się również internet, bo pan Edward pamiętał wiele wydarzeń z życia, skrótów, tylko czasem miał kłopot z umiejscowieniem ich we właściwym czasie.

Edward Kupczyński urodził się 2 lipca 1929 roku. – Urodziłem się w polskim Lwowie, który dzisiaj należy do Ukrainy. Rodzice, Benedykt i Katarzyna mieli dom na obrzeżach miasta, na wzgórzu przy klasztorze. Jak każde dziecko biegałem, grałem w piłkę, ale przede wszystkim jeździłem na rowerze. Jak trochę podrosłem zaczęła się wojna. Na szczęście główny front nas omijał, nie było bezpośrednich działań wojennych. Najpierw we Lwowie pojawili się Rosjanie i musiałem uczyć się języka rosyjskiego. Język polski mieliśmy tylko raz w tygodniu. Potem pojawili się Niemcy. Pracowałem w warsztatach samochodowych Lwowskich Warsztatach Lotniczych, które w czasie wojny przejęli Niemcy i nazywali HKP (Heeres Kraft-Park). Powoli zbliżał się front, a my próbowaliśmy unikać pracy. Uciekaliśmy, albo załatwialiśmy zwolnienia lekarskie, by przydzielano nas do lżejszych zadań. Wybrałem funkcję fotografa. Uczyłem się zawodu w laboratorium. Po wyzwoleniu przez Rosjan zatrudniono mnie w UKRfoto, które przejęły zakłady Jana Bujaka – zaczyna swoją opowieść Edward Kupczyński. Warto dodać, że wspomniana przez pana Edwarda fabryka Jana Bujaka była znana z produkcji powiększalników fotograficznych.

Po wojnie w ramach repatriacji rodzinę Kupczyńskich przeniesiono do Wrocławia. – PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny – dop. aut.) skierował nas do Wrocławia. Jeszcze we Lwowie zmarły moje dwie siostry, dlatego na Dolny Śląsk pojechałem tylko z rodzicami. Przydzielono nam mieszkanie na Sępolnie, niedaleko żużlowego stadionu. Mój ojciec był podoficerem 14 pułku Ułanów Jazłowieckich. Po wojnie były masowe aresztowania patriotów. Dotknęły także mojego tatę. Sporo czasu spędził w areszcie. To były bardzo trudne czasy – wspomina Kupczyński.

Tam też Kupczyński zetknął się z żużlem. Pani Krystyna mówi do męża, by opowiedział o spotkaniu z Bronisławem Ratajczykiem. – Miałem motocykl o pojemności 200cc. Pochodził z 1929 roku, miał prasowaną ramę, oddzielną skrzynię biegów. Jeździłem nią po mieście. Kiedyś jechałem ulicą. Zauważył mnie Bronisław Ratajczyk. Potem wspominał, że zauważył „wariata”. Zatrzymał mnie, zaproponował przyjście do klubu na trening. I tak się zaczęło – opowiada.

Początki były trudne. – W klubie nie było zbyt wiele sprzętu. To były czasy, gdy jeździło się na motocyklach przystosowanych. Każdy startował na tym, co było dostępne. Popularne były motocykle NSU o pojemności 350cc. W warsztacie były przerabiane i dostosowywane do jazdy na żużlu. Dopiero potem klub zdobył dwa a może nawet trzy motocykle JAP. Na tym można się już było ścigać. Startowaliśmy w dwuczęściowych skórach, ale na treningach często używaliśmy kufajek. Drużyna miała najczęściej jednego mechanika na siedem motocykli. W czasie zawodów wzajemnie sobie pomagaliśmy. Także na torze, każdy szukał kolegi z drużyny. Nie było też problemów, by pożyczyć sobie motocykl. Z dzisiejszymi czasami nie ma co porównywać – mówi Edward Kupczyński.

Skromne były nagrody. – Za punkt płacono chyba dwadzieścia złotych za punkt. Wygranymi były najczęściej puchary, rzadko nagradzano finansowo. Na imprezach mistrzowskich były też medale, szarfy, dyplomy. Nie chciałem, by żona pracowała, a sam nie dorobiłem się na żużlu – stwierdza Kupczyński.

– Pucharów wiele nie zostało. Często rozdawaliśmy je jako prezenty, gdy ktoś zapraszał nas na urodziny – dodaje małżonka.

Z finału Indywidualnych mistrzostw Polski rozegranego 17 sierpnia 1952 roku we Wrocławiu Kupczyński niewiele pamięta. Ale od czego są stare gazety… Pan Edward ma sporo dawnych wycinków. – To zasługa mojej mamy. Kupowała gazety, zbierała je do teczki. Później mi to wszystko przekazała. Było tego sporo i chcąc zaoszczędzić trochę miejsca zacząłem wycinać artykuły i powyklejałem nimi kartki – mówi Kupczyński.

Tam można znaleźć dokładny opis wyścigów finału 1952 roku:

„II – Ze startu prowadzi Kosierb przed Kupczyńskim, Raniszewskim i Boninem. Na wyjściu z pierwszego wirażu Raniszewski zachwiał się, a Bonin nie chcąc na niego wpaść, postawił maszynę bokiem i upadł. Kosierb prowadzi przez dwa okrążenia, ale Kupczyński wykorzystał dogodny moment i wyprzedził go na wirażu od wewnętrznej. 1 – Kupczyński (1:29,6) przed Kosierbem i Raniszewskim.

VI – Ostra i zacięta walka Kupczyńskiego ze Szwendrowskim, którzy wielokrotnie zmieniają prowadzenie. Jednak Szwendrowski idzie ostrzej i wygrywa pojedynek. Słabiej szedł Glapiak, a Kaznowski nie odegrał roli. Czas Szwendrowskiego 1:29,6.

 IX – W biegu tym odmówił startu Olejniczak, który nie chciał jechać na maszynie kadrowej dawanej mu do dyspozycji wobec defektu w silniku jego maszyny. Poprowadził od startu Fijałkowski będąc stale atakowanym przez Kupczyńskiego, który idąc jak cień za nim przypuszcza atak na ostatnim wirażu i wygrywa w czasie 1:29,6 przed Fijałkowskim o 0,3 sek. i Dziurą.

XVI – Kupczyński od startu do mety jedzie nie zagrożony. Suchecki został trochę na drugim okrążeniu, ale później się podciągnął. Ładnie pojechał Ignasiak, a słabo Puper. 1 – Kupczyński 1:31,0, 2 – Suchecki, 3 – Ignasiak, 4 – Puper.

XIX – Kupczyński prowadzi zdecydowanie od startu do mety z dużą przewagą zwyciężając (1:31,4), przed Majem, Wielgoszem i Krakowiakiem.

Wyniki końcowe: Mistrz Polski – Edward Kupczyński (Spójnia Wrocław) – 14 pkt., I Wicemistrz Polski – Tadeusz Fijałowski (Budowlani Warszawa) – 13 pkt., II Wicemistrz Polski – Janusz Suchecki (Spójnia Wrocław) – 12 pkt.”

– Nigdy nie przeżywałem swoich startów. Wygrałem – dobrze, nie udało się – trudno. Oczywiście nie oznacza to, że wyścigi lekceważyłem. Zawsze to co wykonuję – robię na poważnie. Cieszę się z tego osiągnięcia. Tym bardziej, że grono moich kolegów systematycznie się pomniejsza i coraz mniej jest zawodników, z którymi mierzyłem się na torze – mówi Kupczyński.

Edward Kupczyński jako jeden z pierwszych miał okazję sprawdzić polski silnik FIS, produkowany w Rzeszowie. -To było przed zawodami. Z ramy wyciągnięto mój silnik, włożono nowy i przejechałem próbne cztery okrążenia. Silnik spisywał się świetnie. Osiągnąłem czas bliski rekordowi toru. Tadeusz Fedko i Romuald Iżewski byli zachwyceni. Po próbie dwóch mechaników szybko zmieniło silnik, bym na zawodach mógł wystartować na swoim – wspomina.

FIS zrewolucjonizował trochę rynek, ale generalnie polscy żużlowcy odstawali od zagranicznych rywali sprzętowo. – Udało mi się kiedyś wygrać z Ove Fundinem. I to na jego torze, w Szwecji. Wystartowałem pierwszy i jechałem tam, gdzie chciał wejść wielki Szwed. Miałem dobry słuch i w czasie jazdy nasłuchiwałem, gdzie jedzie Fundin. Jechałem z przodu i uprzedzałem jego zamiary – dodaje Kupczyński.

Edward Kupczyński sporo podróżował. Z drużynami, z kadrą narodową. – Podróży było sporo, ale o zwiedzaniu nie było mowy. Wyjazd na zawody, start i powrót. Pamiętam, że jechało sześciu-siedmiu zawodników i tylu też było działaczy chętnych na wyjazd. Oni musieli jechać, a my mieliśmy kłopot by zabrać mechanika. Byłem w Wiedniu, gdy zginął Zbigniew Raniszewski. Raniszewski sczepił się z austriackim zawodnikiem Bishopem, wyprostowało go i uderzył w betonowe schody. Tor w Wiedniu nie miał band i dlatego doszło do tej strasznej tragedii. Pamiętam też ucieczkę Tadeusza Teodorowicza, który pozostał za granicą po jednym z wyjazdów. Musiał odbyć karencję, ale po roku wrócił do ścigania – wspomina mistrz Polski z 1952 roku.

Nie wszystkie wyjazdy doszły do skutku… – Miałem dość bujną fryzurę. Domagano się, bym przed wyjazdem do Australii ściął włosy. Uprałem się, nie zrobiłem i… musiałem zostać w kraju. Wyjazd wiązał się z wieloma formalnościami. Przez mój upór zgoda pojawiła się tydzień po wypłynięciu statku – wspomina Kupczyński.

Po wielu latach spędzonych w Spójni / Sparcie Wrocław i zdobyciu czterech srebrnych (1954, 1956-58) oraz dwóch brązowych medali (1953, 1955) w drużynowych mistrzostwach Polski przeniósł się do Bydgoszczy. Niestety początek okazał się pechowy. Stracił cały pierwszy sezon wskutek kontuzji. – W przedsezonowym turnieju złamałem nogę. To było w Lesznie (w kwietniu 1959 roku – dop. aut.). Pamiętam, że na torze była jeszcze niska banda. Do wypadku doszło przez… braci Świtałów. Oni się zbuntowali, nie chcieli jechać. W tej sytuacji kierownik zdecydował, że pojadę z Mietkiem Połukardem. Jechałem za nim, gdy on się wywrócił. Wpadłem na niego. Przeleciałem przez jego motocykl. Nogą uderzyłem w blachy trzymające silnik. W wyniku uderzenia doznałem poprzecznego złamania nogi. Długo nie mogłem dojść do pełnej sprawności. Cały sezon poszedł na straty. Wróciłem do ścigania, ale już nie jechałem tak dobrze. Nigdy nie osiągnąłem tak dobrych wyników, jakie notowałem wcześniej we Wrocławiu – wyjaśnia Edward Kupczyński.

Bracia Rajmund i Norbert Świtałowie próbowali swoich sił na lodzie. Na wspólny trening dał się namówić również Kupczyński. – Trenowaliśmy na stadionie Polonii, ale nie spodobało mi. Nie mieliśmy sprzętu, by skutecznie rywalizować. Zrezygnowałem – tłumaczy Kupczyński.

W Bydgoszczy Kupczyński poznał miłość swojego życia, Krystynę. – Poznaliśmy się w restauracji. Wpadłam mu w oko. W lokalu grała moja ówczesna sympatia, ale restaurację opuściłam w towarzystwie Edwarda – wspomina Krystyna Kupczyńska.

Tam też urodziła się jedyna córka państwa Kupczyńskich. – Mąż miał imię dla syna. Moja siostra, która była w klasztorze, zaproponowała imię Marietta. I tak zostało. Potem, gdy mieszkaliśmy już w Gdańsku, Marietta poznała chłopaka z bloku obok. Wyszła za niego i przeniosła się do Bydgoszczy – dodaje małżonka. Państwo Kupczyńscy doczekali się dwóch wnuków, dwóch prawnuczek i dwóch prawnuków.

Końcówkę kariery Kupczyński spędził w Łodzi. – Poproszono mnie, bym pomógł odbudować tamtejszy żużel. Od zera. Robiliśmy tor, wymienialiśmy bandy. Do przyjścia do drużyny namówiłem Włodzimierza Sumińskiego i Pawła Mirowskiego. Będąc w Łodzi zdobyłem papiery instruktora i zostałem trenerem drużyny. Warunki mieszkaniowe były kiepskie, dlatego jak tylko pojawiła się propozycja przenosin do Gdańska – skorzystaliśmy. Dostaliśmy mieszkanie w Brzeźnie i w tym miejscu żyjemy już 50 lat – dodaje były zawodnik i trener.

Już jako szkoleniowiec Wybrzeża uległ najpoważniejszemu w swojej karierze wypadkowi. – Pojechałem do Łodzi odebrać 10 kombinezonów – skór dla drużyny. Przy okazji chciałem załatwić formalności związane z zakupem innego samochodu. Sprawa się przeciągnęła i wracałem niewyspany. Miałem zatrzymać się w Bydgoszczy u rodziny, ale uznałem, że jakoś dam radę i pojechałem dalej. Pod Świeciem przysnąłem i dużym fiatem uderzyłem w drzewo. Podobno w szoku próbowałem uciekać. Zatrzymał mnie kierowca ciężarówki, odwiózł do szpitala. Wiozłem nalewkę do domu i ona się rozbiła się w aucie. Nie piję alkoholu, czasem coś skosztuję. Wtedy jednak podejrzewano, ze byłem pijany, bo w aucie śmierdziało alkoholem. I jeszcze ta ucieczka… Miałem zmasakrowaną twarz, obrażenia klatki piersiowej, nogi poparzone od wody, która wylała się z chłodnicy – wspomina Kupczyński.

– Po tym wypadku Edek rzucił palenie. Przez uraz twarzy długo nie mógł wziąć papierosa do ust. I tak mu zostało. To był straszny kopciuch. Potrafił spalić nawet cztery paczki dziennie – dodaje małżonka.

Po zakończeniu kariery sportowej Edward Kupczyński zainteresował się łowiectwem. – Uzyskałem pozwolenie na broń, trzymałem ją w szafie pancernej w domu. Zapisałem się do koła łowickiego i polowałem. Jeździłem do Sztumu, Elbląga do tamtejszych kół. Polowaliśmy zgodnie w kalendarzem łowieckim. W Polonii polował Bolek Bonin. Czasem jeździliśmy razem, zabierałem także mojego teścia. Niestety Bolek zginał tragicznie. Kiedyś wracał samochodem z nocnego polowania, była mgła i zderzył się z pociągiem. Teraz z racji wieku już nie poluję, po broni została tylko szafa. Ze ścian zniknęła też większość trofeów – mówi Kupczyński.

Z dawnymi kolegami nie utrzymuje zbyt wielu kontaktów. – Czasem Henryka Żyto spotykałem na osiedlu. Niedaleko jego bloku miałem garaż. Dość często dzwonił do mnie Bogdan Berliński, ale obaj już nie żyją. Byli u mnie ostatnio Leszek Marsz, Leszek Papakul i Jarosław Olszewski – wspomina.

Państwo Kupczyńscy mieszkają w gdańskiej dzielnicy Brzeźno, niedaleko od plaży. To dzielnica żużlowych mistrzów. Legendy Wybrzeża, Zbigniew Podlecki i Henryk Żyto mieszkali niedaleko Edwarda Kupczyńskiego, przy ulicy PCK. Edward Kupczyński lubi spacerować, na spacery najczęściej kieruję się w kierunku morza, odrestaurowanego niedawno Domu Zdrojowego… Na żużlowy stadion już nie zagląda. – Ostatni raz byłem, gdy odsłaniano tablicę pamiątkową i nadawano stadionowi imię Zbigniewa Podleckiego (we wrześniu 2009 roku – dop. aut.). Byłem też w Bydgoszczy na uroczystościach 90-lecia klubu (we wrześniu 2011 roku – dop. aut.). Zapraszano mnie również na spotkania wigilijne do gdańskiego klubu, ale teraz nie jeżdżę tak daleko – wyjaśnia Kupczyński.

Nadal śledzi jednak zawody w telewizji.  – Podziwiam Bartosza Zmarzlika, który właśnie sięgnął po trzecie mistrzostwo świata – mówi.

Mimo skończonych 93 lat nadal dziarsko się czuje i chętnie dowcipkuje. – Z Krystyną jesteśmy już 60 lat. Co nam pozostało? Jak to śpiewają „wesołe jest życie staruszka”… – nuci wesoło Kupczyński.

TOMASZ ROSOCHACKI

TU MOŻESZ WYBRAĆ NAJLEPSZYCH ŻUŻLOWCÓW, TRENERÓW I PREZESÓW W PLEBISCYCIE POBANDZIE 2022

CZYTAJ TAKŻE:

Żużel. Aneta Kuźniar, „polska mama” Andrieja Kudriaszowa: Uśmiech córki jest jego największą motywacją (WYWIAD) – PoBandzie – Portal Sportowy (po-bandzie.com.pl)

Żużel. Na mecze wejdą za darmo. Oxford pracuje nad młodym pokoleniem fanów żużla – PoBandzie – Portal Sportowy (po-bandzie.com.pl)