Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Bogusław Nowak to czołowy polski zawodnik lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Jego karierę żużlową zakończył wypadek na torze w Rybniku w 1988 roku. O czarnym sporcie, ale i o tym jak długo i dlaczego godził się z Bogiem w poniższej rozmowie. 

 

*** Materiał pierwotnie opublikowany 7 stycznia 2022 roku ***

Panie Bogusławie, proszę powiedzieć na początek, jak to się stało, że zaczynał Pan karierę w Gorzowie a nie na przykład we Wrocławiu?

Rozumiem oczywiście, że chce Pan tu nawiązać do moich korzeni. Moi rodzice poznali się jeszcze podczas wojny w Niemczech. Ojciec służył w brygadzie pancernej generała Maczka. Mamę z kolei wywieziono na roboty do Niemiec. Po wojnie postanowili wrócić do Polski i zostali osiedleni w Gorzowie. Nie ukrywam, że decyzja o powrocie kosztowała ich też sporo prześladowań w przyszłości.

Kiedy Bogusław Nowak po raz pierwszy pomyślał o żużlu?

Dorastałem przy ulicy Matejki w Gorzowie. Obok było wtedy jeszcze sporo niezagospodarowanego miejsca do zabawy. Jak miałem może osiem lat, to żużel zaczął istnieć w mojej dziecięcej świadomości. Proszę wierzyć, że wtedy zawody żużlowe to było święto całego miasta. Wszyscy szli na stadion. Mój ojciec również i oczywiście zabierał mnie ze sobą. Na podwórku wszyscy żyliśmy żużlem. Wie Pan, to były takie czasy, że wsadziliśmy kij w felgę choćby od roweru i się ścigaliśmy, udając zawodników. Później robiło się to samo na rowerach. 

Którego zawodnika udawał Pan wtedy na podwórku?

Ja oczywiście udawałem Andrzeja Pogorzelskiego. On wtedy był dla mnie idolem. To był bez wątpienia wzór.

Sam Pan zawsze tłumaczy swoim podopiecznym, że żużel to żużel, ale w życiu nauka jest bardzo ważna. Zatem jakim uczniem był w szkole Bogusław Nowak?

Ja powiem w ten sposób, że każdy w życiu ma swoje obowiązki. Młodzi chłopcy mają zatem obowiązek szkolny i zawsze się staram, aby był on u nich należycie dopilnowany. Uważam, że każdy człowiek winien robić to, co do niego należy najlepiej jak potrafi. Jeśli chodzi o moje wyniki w nauce, to przyznam, że jakimś orłem nie byłem, ale starałem się uczyć jak najlepiej. Byłem nauczony z domu solidności i to wiele w życiu  dało mi również później na żużlu. Solidność zatem wpajałem też młodzieży. Bądź solidny jako uczeń, a będziesz solidny również jako żużlowiec. Ja szedłem w takie skrajności, że – proszę mi wierzyć – wierzącym przypominałem o obowiązkach w stosunku do Boga. 

A jak to się stało, że został Pan zawodowym cukiernikiem?

To była kwestia związana z ojcem, a raczej jego pracą. Mój tato został przydzielony do pracy w zakładach cukierniczych w Gorzowie. Pracował tam jako mechanik. Pewnego razu stwierdził, że może tam u niego w zakładzie powinienem spróbować sił w zawodzie cukierniczym. Tacie ten zawód kojarzył się lepiej, aniżeli bycie umorusanym smarem mechanikiem. 

Co zadecydowało o tym, że zdecydował się Pan na trenowanie żużla?

Miałem sporo rodzeństwa. Starszy brat kupił sobie motocykl WSK. Ja zawsze starałem się do tego jego motocykla dotrzeć. Problem polegał jednak  na tym, że co mu go dotknąłem, to go psułem. Rodziło to niezliczone konflikty pomiędzy nami. W końcu brat kupił sobie Jawę, a mi zostawił WSK. Wtedy zaczęła się moja era „motocyklowa”. Ujeżdżałem motocyklem okoliczne pola. Pewnego razu kolega namówił mnie, abyśmy poszli zapisać się na żużel, bo wtedy choć raz przejedziemy się na prawdziwym motocyklu żużlowym. Jak ogłoszono nabór, to faktycznie poszliśmy się zgłosić. Pamiętam, że zgłosiło się ponad stu trzydziestu chłopaków. Byłem tym przerażony i nie ukrywam, że chciałem się wycofać. Przeszedłem jednak ostatecznie przez sito naboru i później się już potoczyło…

Pamięta Pan swój debiut na torze?

Pamiętam doskonale wyjazdowy mecz w Lesznie, kiedy to w 1970 roku tak naprawdę surowy chłopak na dwanaście możliwych punktów wyjechał jedenaście. Startowałem wcześniej w zawodach w 1969 roku, ale jakiegoś super wyniku, o ile pamiętam, nie zrobiłem. Ten mecz w Lesznie wyszedł nieskromnie mówiąc doskonale.

Jaki był Pana ulubiony i najbardziej nielubiany tor w Polsce?

Ulubiony to – sam nie wiem dlaczego – właśnie Leszno.  Najtrudniej było zawsze na torze w Bydgoszczy i to z wiadomych względów. Nie lubiłem tam się ścigać. Tam nigdy normalnie nie było, a na Gorzów nawierzchnia przygotowana była zawsze bardzo specjalnie. Tor był po kolana i nie można było się w łuk złożyć. To była jedna wielka mordęga, a nie jazda na żużlu. 

W latach 70. stanowiliście jako Gorzów swoisty dream-team. To była zasługa zawodników czy może wszystkich elementów jak mechaników w postaci Pilarczyka czy Maciejewicza oraz organizacji klubu? Gdyby samych zawodników Gorzowa przebrać w kombinezony załóżmy Łodzi, to też byliby najlepsi w Polsce?

Skomplikowane pytanie, ale ciekawe. Wie Pan, wtedy w Gorzowie byli znakomici zawodnicy, ale bez pomocy mechaników niewiele by się tak naprawdę zrobiło. To byli zgrani ludzie jako mechanicy. Oni często sami słuchali jak motocykl pracuje na torze i bez słowa zawodnika odpowiednio go „stroili”. Drugi element to bez wątpienia właśnie Andrzej Pogorzelski, który był doskonałym trenerem. On potrafił połączyć starą gwardię z tą młodą. Doskonale łączył ludzi. Andrzej, oprócz Gorzowa, dobre zespoły zrobił przecież jeszcze i w Lesznie i w Gnieźnie. Miał talent do układania drużyn. Jestem przekonany, że jak Pan to mówi, przebranie nas w inne kombinezony sukcesów by nie dało. 

Z kim Panu najlepiej jeździło się w parze, a który zawodnik wedle Pana lubił startować w parze z Bogusławem Nowakiem?

Mi chyba najlepiej startowało się z Zenkiem Plechem. Dobrze się rozumieliśmy na torze. Z kolei ze mną bardzo lubił na pewno startować Ryszard Franczyszyn, Ja jego tak naprawdę wprowadzałem w dorosły żużel. Jego i Mirka Daniszewskiego w dwa lata wprowadziłem do pierwszego zespołu. Z Ryśkiem w parze rzadko się przegrywało. My umawialiśmy się przed biegiem jak pojedziemy i wykonywaliśmy swoje zadania na torze. We dwójkę byliśmy wtedy przykładem jak można skutecznie jechać parą na torze. 

Ze Stali w pewnym momencie odszedł Zenon Plech. Do zespołu dołączył z kolei Bolesław Proch. Była myśl po odejściu Plecha, że zespół jest osłabiony i co za tym idzie – chwila sportowego wątpienia, a po dojściu Procha radość, że przychodzi do drużyny solidne wzmocnienie?

Odejścia Zenka bardzo żałowałem i uważałem za dużą stratę. Ja z nim w Stali byłem od początku. Razem byliśmy w tej dziesiątce, która przeszła przez nabór. Zenek był zawodnikiem nie do zastąpienia i to trzeba sobie jasno powiedzieć. To był klasowy żużlowiec, ale i prawdziwa dusza zespołu. To był chłopak, który potrafił zrobić w zespole atmosferę, a zespołowi nadawał charakter. Zawsze w drużynie jest zawodnik nadający ton i ducha walki i kimś takim dla Stali był Zenek. Przyjście Procha tak naprawdę bardziej ten zespół podzieliło, aniżeli zmotywowało. Proch był raczej, wedle mojej opinii, indywidualistą i po latach mogę powiedzieć, że w zespole się do końca nie przyjął. Być może ze względu na swoje ego. 

Odczuwał Pan na ulicach Gorzowa jak to jest być celebrytą?

Powiem Panu, że patrząc wstecz, to trochę wyników, medali dla Gorzowa przez lata startów się zrobiło, ale absolutnie nie czułem się tu żadnym celebrytą. Zdecydowanie bardziej poczułem się nim w Tanowie. Po czternastu latach nastała tam pierwsza liga i byłem tam bardzo rozpoznawalny. Był taki moment, że nie mogłem na spokojnie auta zatankować na stacji benzynowej. Każdy chciał podejść, porozmawiać. Oczywiście w Gorzowie czułem uznanie, ale nie było szału jak w Tarnowie. 

Dlaczego trafił Pan do Tarnowa? Nie było klubu bliżej Gorzowa?

Tak się potoczyły losy, że podjąłem decyzję o zmianach w życiu. Zadzwonił Szczepan Bukowski i zaproponował funkcję jeżdżącego trenera w Tarnowie. Po namyśle propozycję przyjąłem. Czy był klub bliżej Tarnowa? Tak. W grę wchodził jeszcze może Ostrów, ale ostatecznie jak wiadomo, skończyło się na Tarnowie. 

Tarnów był lepszym klubem, aniżeli Gorzów w sensie choćby organizacji?

Nie. Nie da się klubów w żaden sposób porównywać. Każdy miał swoje plusy. Zarówno w jednym, jak i drugim czułem się dobrze. 

Miał Pan kiedyś propozycję – nazwijmy to – bardziej „luźnego” podejścia do obowiązków na torze?

Ja nie spotkałem się z taką propozycją w Gorzowie. Pewne historię były w Tanowie, ale one też nie dotyczyły mojej osoby. Ja takie praktyki, jak tylko o nich słyszałem, błyskawicznie eliminowałem. Do mnie nikt takich propozycji nie kierował. Pamiętam, że raz w Tarnowie prezes wszedł do szatni i zaproponował dwukrotną stawkę za wygranie meczu. Nie zgodziłem się na to, ponieważ uważałem to za nie do końca wychowawcze. Nie można dawać więcej i mówić zabijcie się na torze, a wygrajcie. Miały miejsce, przyznaję, sytuacje, kiedy pomagało się kolegom, ale tym z zespołu. Raz w Opolu, chyba w 1970 roku, wygrywałem wszystkie biegi w półfinale mistrzostw młodzieżowych. Oddałem Zenkowi ostatni swój bieg, aby on wszedł do finału. Gdybym pojechał z nastawianiem wygrania, to pewnie kolegi z zespołu nie byłoby w finale. Zawsze w finale było lepiej mieć kolegę z zespołu, aniżeli zawodnika innego zespołu. 

W 1988 roku Pana zawodniczą karierę zakończył wypadek w Rybniku. Ma Pan żal do losu, a może do Grzegorza Dzikowskiego za to co się wtedy stało na torze?

Trudno mówić o żalu. Mam żal do dzisiaj, że to właśnie tak się skończyło. Choć na pewno żal, jaki w życiu mamy ma wiele odcieni. Ten dziś jest zupełnie inny od tamtego. Po latach trudno mieć pretensje czy ten ciemny odcień żalu do losu czy do Grzesia Dzikowskiego. Jechaliśmy w sześciu i on nie spodziewał się, że ktoś będzie leżał na torze.

Grzegorz Dzikowski do dzisiaj za bardzo nie chce mówić o tym zdarzeniu.

Ja go w zupełności rozumiem i wiem, że nie chciał we mnie wjechać. Na reakcję nie miał po prostu czasu. Jemu pewnie też łatwo z tym co się stało nie było, ani nie jest. Wie Pan, ja oglądałem ten wypadek wielokrotnie i wiem, że Grzesiek tak naprawdę nie miał na nic wpływu. Na filmie widać wyraźnie reakcje kolejnych zawodników, którzy widzieli, że leżę na torze. Grzesiek po prostu nie widział. Świadczy o tym brak jakiejkolwiek próby ruchu. Ja pamiętam, że wchodziłem w łuk, a oni z łuku wychodzili. Miałem dużą przewagę. Postanowiłem pojechać na pół gazu i wpadłem niestety w koleinę. Wie Pan, powiem zupełnie inaczej, ja też winę w jakiś sposób za to zdarzenie ponoszę osobiście…

Podejrzewam, że wiem do czego Pan zmierza. Z tego co mi wiadomo, w zawodach wystartował Pan z nie do końca wyleczoną kontuzją ręki.

Tak. Dokładnie to miałem na myśli. Ręka nie wytrzymała i spadła z kierownicy. Siadłem na tor. Nic się nie stało właściwie poważnego. Gdyby wszyscy mnie minęli, poszedłbym normalnie  do parkingu. Mnie jednak ostatecznie uderzył silnik motocykla i nie pomogła osłona kręgosłupa. Jak wspomniałem – moja ręka nie była sprawna do końca, a jechałem zawody, ponieważ czułem się na siłach. Finalnie skończyło się wszystko tak, jak się skończyło. Można się zastanawiać czy gdyby ręka była w stu procentach sprawna, to też by się ześlizgnęla z kierownicy. Na pewne pytania odpowiedzi nie poznamy i dziś nie ma najmniejszego sensu tego roztrząsać.

Przed wypadkiem był Pan znanym sportowcem. Takie zdarzenia losu sprawiają, że szybko zmienia się perspektywa w życiu. Dużo osób odwróciło się od Pana po wypadku?

Trudno powiedzieć. Dla mnie po wypadku wtedy życie się skończyło. Był czas, że przeklinałem swój los. Wolę zatem mówić o tym, że dużo ludzi zostało i do dziś jak się zwrócę gdzieś o pomoc, to rzadko jest odmowa jej udzielenia. Trudno też oczekiwać, aby wszyscy się mną interesowali. Zaraz po wypadku zainteresowanie moją osobą było ogromne. Przez miesiąc drzwi do mojego domu się nie zamykały. Po pewnym czasie otwierały się one coraz rzadziej, tak jak to w życiu bywa. Każdy znał już mój stan i większość mówiła, że trzeba być dobrej myśli i na wszystko potrzeba czasu. Zainteresowanie spadło niemal do zera. Człowiek zostaje sam z bólem i myślami i zaczyna się udręka psychiczna. 

Nie było to z pewnością dla Pana psychicznie łatwe…

Życie potoczyło się dalej. Tak jak Pan mówi, nie były to dla mnie łatwe lata. Musiałem starać się odnaleźć w zupełne nowej dla siebie rzeczywistości. W pewnym momencie okazało się, że poza wyjątkami ludzi obok nie ma i zrozumiałem, że to ja muszę wyjść do ludzi. Zdałem sobie też sprawę, że wcale nie musi być tak, że czas sprawi, że stanę ponownie na nogi. Samo przekonanie siebie, aby wyjść i pokazać się ludziom na wózku inwalidzkim to nie była dla mnie łatwa sprawa. Radzenie sobie z wózkiem też proste nie było. Wie Pan, tak naprawdę w pewnym momencie zaczyna się zupełnie inne pod każdym względem życie. Ciężko to zrozumieć tym, którzy tego nie doznali i jest to najzupełniej normalne. Nagle z bycia sportowcem człowiek staje się człowiekiem, który w prostych sprawach nie jest zdany tylko na samego siebie. 

Kiedy Bogusław Nowak, mówiąc kolokwialnie, pogodził się wewnętrznie sam ze sobą?

Ja nie będę udawał nie wiadomo jak twardej osoby. Myślę, że u mnie trwało to około dwóch lat i miałem dużo szczęścia w tym godzeniu się ze światem i samym sobą. W pewnym momencie pojawił się bowiem obok mnie redemptorysta z Tuchowa pod Tarnowem. Był nim Jurek Nowicki, który pochodził z Żagania. Znaliśmy się już wcześniej. Jego rodzice byli kibicami żużla. On jeszcze jako kleryk przyjeżdżał do mnie do Tarnowa. Starał się być na każdym meczu. Ja byłem na jego prymicji. Można powiedzieć, była to już prawie przyjacielska znajomość. Po tym co się stało, Jurek systematycznie do mnie przychodził. Inni znikali, on bywał systematycznie. Pomagał mi w codziennych sprawach, ale i bardzo dużo rozmawiał ze mną. Przekonywał, że z pewnymi faktami trzeba się pogodzić, z Bogiem również. Starał się pomóc mi w przewartościowaniu pewnych rzeczy. W pewnym momencie Jurek powiedział mi, że powinienem podziękować Bogu za krzyż, jaki dał mi do niesienia i prosić tylko o siłę, aby go dźwigać. Jurek wytłumaczył mi, że życie toczy się dalej, a jeśli nie pogodzę się z faktami, to nie będę już nigdy szczęśliwym człowiekiem, Jego praca nade mną sprawiła, że w pewnym momencie faktycznie pogodziłem się  z faktami, ale doskonale wiem, że jemu też pracować nade mną nie było łatwo. Doszło do tego, że faktycznie pogodziłem się z Bogiem i podziękowałem mu za ten krzyż. Zacząłem próbować żyć od nowa.

Jednym ze sposobów na nowe życie było przekazywanie swego doświadczenia młodym adeptom żużla. Wychował Pan wielu zawodników.

Jurek powiedział mi w pewnej rozmowie, że żyć to jedno, ale drugie to dawać innym coś od siebie. Wielokrotnie mi mówił, że nie mogę zmarnować tego co mam, a doświadczenie przecież na żużlu miałem. Wykorzystuję je dla młodych zawodników, choć wie Pan, dalej uważam, że trener na wózku to nie jest do końca trafiony pomysł. W Tarnowie na wózku niektórzy już mnie chętnie nie widzieli, więc postanowiłem wrócić do Gorzowa. Dyrektor Galiński zaproponował mi pracę w Gorzowie. Propozycję przyjąłem i zaczęło się nowe zajęcie na kolejne dwadzieścia lat.

Dziś trudno sobie wyobrazić polskie minitory bez Bogusława Nowaka.

Być może coś w tym jest. Ja mam niesamowitą satysfakcję, gdy mogę przekazać coś młodym zawodnikom. Trochę tych chłopaków nasłuchało się kazań ode mnie (śmiech), ale i wielu też skutecznie zaistniało w dorosłym żużlu. Pomimo, że kiedyś bym w to nie uwierzył, to przeżyłem przez te dwadzieścia lat wiele wspaniałych chwil w swoim  życiu. Bóg dał nam to szczęście, że znalazła się taka choćby taka perła jak Bartek Zmarzlik. Reasumując, można powiedzieć, przeprosiłem się z życiem i powiem więcej, mam na nie wciąż nowe pomysły.

Mianowicie?

Wie Pan, pracuję nad tym, aby już wkrótce otworzyć naukę jazdy na żużlu. Każdy chętny będzie miał trzydziestogodzinny kurs nauki na żużlu. Chciałbym, aby odbywało się to na torze w Stanowicach i mam nadzieję, że wkrótce taka akademia ruszy. 

Bardzo dziękuje za rozmowę.

Dziękuje również i życzę wszystkim kibicom wszystkiego co najlepsze.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA

2 komentarze on Żużel. Bogusław Nowak: Z Bogiem się pogodziłem. W Gorzowie nie czułem się celebrytą (WYWIAD)
    Żużel. Szlachetne 88. Boguś pomaga, teraz my pomóżmy Bogusiowi! - PoBandzie - Portal Sportowy
    28 Feb 2022
     4:00pm

    […] Wywiad z Bogusławem Nowakiem  […]

    Żużel. Bogusław Nowak: Stal spełniła marzenia. Jestem szczęśliwy  - PoBandzie - Portal Sportowy
    14 Apr 2022
     2:19pm

    […] Dzisiaj mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Wszystko zaczęło się od wywiadu Pana Łukasza Malaki z moją osobą w styczniu. Później Pan redaktor oraz jego współpracownicy […]

Skomentuj

2 komentarze on Żużel. Bogusław Nowak: Z Bogiem się pogodziłem. W Gorzowie nie czułem się celebrytą (WYWIAD)
    Żużel. Szlachetne 88. Boguś pomaga, teraz my pomóżmy Bogusiowi! - PoBandzie - Portal Sportowy
    28 Feb 2022
     4:00pm

    […] Wywiad z Bogusławem Nowakiem  […]

    Żużel. Bogusław Nowak: Stal spełniła marzenia. Jestem szczęśliwy  - PoBandzie - Portal Sportowy
    14 Apr 2022
     2:19pm

    […] Dzisiaj mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Wszystko zaczęło się od wywiadu Pana Łukasza Malaki z moją osobą w styczniu. Później Pan redaktor oraz jego współpracownicy […]

Skomentuj