fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Pierwsza część urodzinowej rozmowy z Ryszardem Czarneckim. Europosłem, felietonistą i patronem honorowym licznych imprez żużlowych.

 

Twoja aktywność polityczna, sportowa i publicystyczna jest bogata i tak fascynująca, że czasem – jak to w dynamicznej polityce – przypomina rollercoaster: raz na górze, a raz w dole. Szczęśliwie, generalnie na górze. Może nie jest to materiał na political thriller, ale na książkowy wywiad-rzekę jak znalazł. Przymierzam się. Dziś krócej, lecz jest specjalna okazja, bo niedawno skończyłeś 60 lat. Najlepszego! Czas zatem na retrospekcję, nazwijmy to: „sportową, polityczną i publicystyczną – jesteś wszak m.in. felietonistą naszego portalu „PoBandzie”. Jak to się stało, że urodziłeś się w Londynie jako Richard Henry i jak długo tam przebywałeś?

Richard Henry Francis – mówiąc precyzyjnie, tak miałem w brytyjskiej metryce. Na fakt urodzenia w Anglii wpływu nie miałem – to „wina” rodziców. Byłem tam na tyle krótko, aby nie wrosnąć w brytyjską glebę i angielską atmosferę, ale na tyle długo, żebyś miał o co mnie pytać. Tyle, że nie przyjechałem stamtąd bezpośrednio do Polski, lecz do innego królestwa: Belgii. Dopiero stamtąd przywędrowaliśmy do ojczyzny. Ciekawostka: pierwszym polskim miastem, w którym byłem dłużej poza Warszawą, w której oczywiście wylądowałem lecąc, nomen omen z Brukseli – były Skierniewice, gdzie mama pracowała w Instytucie Sadownictwa i Warzywnictwa.

Kiedy zdecydowałeś się spolszczyć swoje imiona?

Wszyscy mówili do mnie Ryszard i przez osiemnaście lat właśnie jako Ryszard startowałem w wyborach: cztery razy do Sejmu RP (1991, 1993, 1997, 2001 r.) oraz na prezydenta Wrocławia (2002), a także w pierwszych wyborach do Parlamentu Europejskiego (2004). I nagle Państwowa Komisja Wyborcza zdecydowała, że kandydaci we wszelkich wyborach, w tym do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku, mają mieć na afiszach wyborczych i kartach do głosowania wpisane to, co mają w dowodach osobistych. No i dzięki temu w wyborach w 2009 roku do PE jeden, jedyny raz wystartowałem jako Richard Henry Czarnecki. Ponieważ zawsze czułem się Ryśkiem, a nie Richardem, oficjalnie spolszczyłem – a nie zmieniłem! – swoje imiona po wspomnianym 2009 roku. Tak więc w wyborach w 2014 i 2019 r. kandydowałem ponownie jako Ryszard, ale z dodatkiem: Henryk. Skądinąd była w związku z moimi imionami wielka wojna między moją mamą a ojcem. Otóż tradycją w rodzinie „po mieczu”, czyli ojcu, jest to, że u Czarneckich, tak z 200 lat wstecz wszyscy pierworodni mieli na imię Henryk i tak mój ojciec jest Henryk Tadeusz Andrzej, dziadek Henryk Karol, pradziadek Henryk Aleksander, prapradziadek Henryk Ludwik, praprapradziadek Henryk Filip. A tymczasem moja śp. mama metodą faktów dokonanych zarejestrowała mnie jako Richarda Henry’ego – pierwsze imię na cześć jej ojca, mojego dziadka Ryszarda Bielińskiego. Między rodzicami doszło do strasznej awantury i to w odcinkach, w końcu mama częściowo ustąpiła, bo na chrzcie dostałem na pierwsze imię Henryk, a dopiero na drugie Ryszard. Tu ciekawostka: chrzczony byłem nie w Anglii, tylko… już w Belgii i to w części frankofońskiej, czyli w Walonii. W oficjalnej kościelnej metryce chrztu w języku francuskim występuję jako Henri(!) Richard Czarnecki. Skomplikowane, prawda? Chrzest chrztem, ale jak widać, w sumie mama postawiła na swoim i jestem Ryszardem Henrykiem, a nie na odwrót.

Na studiach czynnie walczyłeś z komuną w ramach Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Lech Wałęsa bez cienia racji zanegował Twoją działalność opozycyjną i przegrał o to z Tobą w sądzie. Pamiętam, że potem były problemy z wyegzekwowaniem wyroku od byłego prezydenta RP. Krótko o tym.

I to przegrał jeszcze u siebie, bo w Sądzie Apelacyjnym w Gdańsku. Prezydent Wałęsa, czyli „Lechu”, jak go długo wszyscy nazywaliśmy, pojechał – jak to on często – właśnie „po bandzie”, mówiąc, że nie działałem w podziemiu, tylko przyjechałem z Anglii na gotowe. Wiedział, że urodziłem się w Londynie i że mieszkałem tam, i pracowałem jako dziennikarz, jako dorosły człowiek, ale jakoś wyparowało mu z mojego życiorysu to, że byłem szefem podziemnego NZS-u na Uniwersytecie Wrocławskim po Bogdanie Zdrojewskim, a przed Grzegorzem Schetyną, zaś potem członkiem trzyosobowego podziemnego prezydium Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS, a także redagowałem i kolportowałem podziemne pisma tzw. bibułę, że parę razy byłem zatrzymywany na 48 godzin, czy skazywany przez Kolegium ds. Wykroczeń i że wreszcie objęła mnie amnestia w 1985 roku, już po stanie wojennym. Wygrać z Wałęsą w sądzie to satysfakcja, choć szkoda, że musiałem walczyć o dobre imię w sądzie. Było, minęło.

Polityka, polityką, ale Twoje korzenie mocno tkwią w dziennikarstwie, z którym nie rozstajesz się do dziś pisząc cykliczne felietony do naszego portalu Po-bandzie.com.pl, do niezależnej.pl, na Interię, czy do „Słowa Sportowego”. Kiedyś byłeś nawet redaktorem naczelnym „Dziennika Dolnośląskiego”. Co więc jest Ci bliższe: żurnalistyka, czy polityka?

Dodam do tego, że piszę też do każdego numeru miesięcznika „Nowe Państwo”, co tydzień do „Gazety Polskiej”, a także dwa razy w tygodniu do „Gazety Polskiej Codziennie”. Ponadto co tydzień mam felieton na portalu Dorzeczy.pl oraz w tygodniku „Wprost”, który teraz wychodzi tylko w wersji internetowej. Piszę też raz w tygodniu felieton o tematyce piłkarskiej do gazet „Polska Times” – które wychodzą pod różnymi nazwami w różnych miastach – we Wrocławiu jest to „Gazeta Wrocławska”, w Poznaniu „Głos Wielkopolski”, w Łodzi „Dziennik Łódzki”, w Rzeszowie „Nowiny”, a w stolicy Małopolski „Gazeta Krakowska” i tak dalej. Raz na dwa miesiące piszę też do periodyku historycznego wydawanego przez prof. Jana Żaryna „W Sieci Historii” oraz na stronę internetową Instytutu Dziedzictwa i Myśli Narodowej. Tak więc dziennikarstwo jest dla mnie czymś bardzo ważnym. Traktuję je na równi z polityką.

Dobry reportaż to jest ten moment, w którym dziennikarstwo wkracza do literatury. Ty napisałeś i wydałeś już kilka książek. O czym były?

Samodzielnie wydałem pięć, a szóstej byłem współautorem. Z tych pięciu jedna to historyczna, wydana w Londynie o walce Polaków o niepodległość w latach 1939-1989. Druga to wybór moich artykułów, które ukazywały się w polskich periodykach, ale poza Polską. Zatytułowany on był „Droga do Polski”, a przedmowę do niej napisał ostatni prezydent II Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźctwie śp. Ryszard Kaczorowski, w którego domu w północnym Londynie na 32. Anson Road szereg razy bywałem. Trzecia książka, to wybór publicystyki, która ukazywała się w prasie wrocławskiej na przełomie zeszłego i tego wieku pt. „Widziane z Wrocławia”. Przedmową opatrzył ją Wojciech hrabia Dzieduszycki – człowiek, który był częścią polskiej elity kulturalnej i artystycznej najpierw we Lwowie, a potem we Wrocławiu. Kolejne książki to wybór publicystyki oraz reportaże. Zaś praca zbiorowa, której byłem współautorem, to wydane ponad 20 lat temu kompendium dotyczące funduszy unijnych. Pisałem to z pozycji byłego ministra ds. europejskich, skądinąd w rządzie Jerzego Buzka.

Kiedyś przeciwnicy polityczni złośliwie zarzucali Ci, że zmieniałeś partie rzekomo jak rękawiczki. A zdaje się jesteś w tym na remis np. z Donaldem Tuskiem. Liczyłeś to?

Byłem w trzech partiach politycznych: Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym, Samoobronie i PiS. Donald Tusk też był w trzech: Kongresie Liberalno-Demokratycznym, Unii Wolności i w Platformie Obywatelskiej. Bronisław Komorowski był w pięciu. Leszek Miller w czterech. Kazimierz Michał Ujazdowski w pięciu, czy sześciu. Żartobliwie mówiąc, to ja nawet zaniżam średnią partii politycznych na głowę polityka. Ciekawe, że wielu politykom zmiana barw partyjnych nie jest wypominana, a nawet przyjmowana jako oczywistość. Ja natomiast byłem z tego powodu atakowany. Mam jednak twardą skórę i niewiele sobie z tych ataków robię.

Bywałeś już w swej karierze ministrem, wiceministrem i to w stosunkowo młodym wieku…

Ministrem konstytucyjnym byłem dwukrotnie: pierwszy raz jako minister – przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej, a więc w skrócie „minister do spraw europejskich”, a drugi raz jako minister w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Wcześniej byłem wiceministrem kultury i sztuki, bo tak wtedy nazywał się resort, który dzisiaj jest Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ciekawe, że byłem najmłodszym w historii III RP ministrem – miałem wtedy 29 lat (oczywiście po mnie byli już młodsi), a następnie najmłodszym w dziejach III RP ministrem konstytucyjnym w wieku 34 lat (po mnie byli też już jeszcze młodsi). Ale naprawdę nie musisz mnie z tego powodu nazywać „cudownym dzieckiem polskiej polityki” (śmiech).

Do Parlamentu Europejskiego dostałeś się (w głosowaniu) z okręgu dolnośląsko-opolskiego, na kolejną kadencję wybrano Cię w kujawsko-pomorskim, następnie w Wielkopolsce, a ostatnim razem w Warszawie. Jaki masz patent, że potrafisz do siebie przekonać wyborców niemal w każdej części naszego kraju?

To prawda, jestem jednym z pięciu europosłów z Polski, którzy są od początku i bez przerwy w europarlamencie, począwszy od 2004 roku, ale jako jedyny byłem wybierany w czterech różnych okręgach. Ostatnim razem w Warszawie uzyskałem rekordowy wynik i to nie z pierwszego, co zawsze jest pozycją uprzywilejowaną, ale z drugiego miejsca na liście, blisko 135 tysięcy głosów, a więc o 50 tysięcy więcej niż startujący w tym samym okręgu Andrzej Halicki oraz o 40 tysięcy głosów więcej niż startujący również z Warszawy Robert Biedroń. Skąd popularność? Nawet jeśli nie wszyscy mnie lubią, to bardzo wielu rozpoznaje, a to w naturalny sposób przekłada się na wynik wyborczy. Jestem długo w polityce i to też sprzyja uzyskaniu dobrego wyniku, a ponadto jestem sporo w mediach, co również przekłada się na wyborcze głosy. Stąd też nic dziwnego, że w Wielkopolsce uzyskałem prawie 80 tysięcy głosów, w Dolnośląsko-Opolskim 32 tysiące, a w Kujawsko-Pomorskim około 28 tysięcy. Jednak nawet najlepszy wynik w wyborach nie powinien powodować u polityka syndromu „wody sodowej” uderzającej do głowy. Przestrzegam przed tym młodszych kolegów.

Czym się zajmujesz w Parlamencie Europejskim?

W tej kadencji jestem przewodniczącym delegacji UE-Rosja. Oczywiście z wiadomych względów kontakty z rosyjską Dumą, czyli niższą izbą ichniego parlamentu są zamrożone, ale regularnie organizuję posiedzenia z udziałem ekspertów, dziennikarzy i naukowców. Gościłem najpierw córkę, a potem i żonę więźnia Putina – Aleksieja Nawalnego. Jestem też wiceprzewodniczącym Komisji Petycji, która jest adresatem tysięcy petycji obywateli 27 krajów członkowskich UE. Jestem też koordynatorem z ramienia Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w Komisji Kontroli Budżetu, co przełożyło się na największą liczbę sprawozdań, czyli raportów – będzie ich wkrótce 70 – nie tylko wśród polskich, ale wśród wszystkich 705 europosłów. Jestem także zastępcą koordynatora z mandatu EKR w Podkomisji Praw Człowieka, a także członkiem Komisji Rozwoju. Zasiadam zatem w czterech komisjach i podkomisjach, co jest w Parlamencie Europejskim rzadkością. Dodajmy, że kieruję tzw. „Friendship Group” z Turcją, a także z Kazachstanem oraz – to już trzecia – z Uzbekistanem. Cóż, lubię pracować. To chyba po rodzicach.

Policzyłeś, ile krajów do tej pory odwiedziłeś, które były najbardziej egzotyczne dla nas?

Dopiero co wróciłem z Filipin, gdzie w gronie delegacji Parlamentu Europejskiego byłem jedynym Polakiem. W zeszłym roku obserwowałem z ramienia PE wybory w Libanie i Kenii, zaś w delegacjach PE, też jako jedyny Polak, byłem na Madagaskarze, w Mozambiku i Lesotho, ale również na przykład w USA. W sumie przez te 32 lata funkcjonowania w życiu publicznym byłem w około setce krajów. Te zagraniczne wizyty jeszcze bardziej uczą szacunku dla innych nacji i kultur, ale z drugiej strony powodują jeszcze większą dumę z bycia Polakiem.

CDN. – tym razem bardziej już o sporcie.

Pytał BARTŁOMIEJ CZEKAŃSKI