Speedway pół wieku temu. Pozornie to cała epoka i… rzeczywiście. Od strony techniki jazdy, sprzętu, mocy silników i ich ułożenia, nawet kształtu ram, także kierownic również wielu, wielu innych elementów. Zmieniło się wszystko i to często diametralnie. Niezmienne pozostaje wszak jedno. Żużel to nadal ściganie w lewo, bez hamulców – dosłownie i w przenośni.
Jaki był dla polskiego żużla rok 1970? Obfity w medale mistrzostw świata, bardzo interesujący w ligach, ale też zaskakujący pod względem decyzji płk. Rościsława Słowieckiego – wówczas szefa wszystkich szefów krajowego speedwaya. O tym za chwilę.
Na początek zagadka. Tarnów, Rzeszów, Zielona Góra, Lublin, Częstochowa, Gniezno, Łódź, Toruń – cóż to za kolejność? To końcowa tabela rozgrywek II ligi sezonu 1970. Prawda, że prezentuje się interesująco? Tarnów awansował, mając przy tym w składzie dwóch najlepszych indywidualnie zawodników zmagań. Zygmunt Pytko ze średnią 2,62 miał solidne wsparcie w Stanisławie Chorabiku (2,57), trzeci w tym zestawieniu Zbigniew Marcinkowski z Zielonej góry, tuż za nim zaś ojciec profesora Protasiewicza – Paweł. Na pozycji XII Marek Cieślak, także z dorobkiem ponad 2 oczka na bieg, zaś dopiero 45 miejsce dla Jana Ząbika z Torunia. W I dywizji rywalizowało również osiem zespołów i można by wysnuć wniosek, że współcześnie mamy w rozgrywkach więcej ekip. W porządku. Drużyn było mniej, lecz zawodników uprawiających żużel znacznie więcej. Pamiętajcie, że nie startowali wtedy obcokrajowcy, zespoły składały się w zdecydowanej większości z wychowanków, a w zestawieniach miały często po dwie ekipy w jednym klubie.
Dziesięciu i więcej, często znacznie więcej ścigantów w zespole to była ówczesna norma, a wszystko oczywiście nasi krajanie. Hegemonem na torach pierwszoligowych pozostawał Górny Śląsk. Rybnik, jeszcze jako Górnik, rozpoczął swój złoty pochód w sezonie 1956 i do roku 1972 zgarnął aż 12 tytułów mistrzowskich, w tym siedem z rzędu w latach 1962-68! Rok 1970 nie był więc szczególnie wyjątkowy, bowiem naszpikowany gwiazdami team z Rybnika, po ledwie rocznej przerwie, wydarł koronę z rąk gorzowian. Ze srebrem, kolejnym srebrem dodajmy, niezmiernie zasłużone Świętochłowice, zaś na trzecim stopniu… Opole. Świętochłowiczanom na osłodę pozostała najwyższa średnia w lidze Pawła Waloszka (2,81). Warto zauważyć jak zacięte to były rozgrywki. Aż trzy zespoły (Opole, Gorzów i Bydgoszcz) uzyskały na koniec sezonu po 15 punktów meczowych i o kolejności decydował bilans małych punktów, w którym opolanie nieznacznie wyprzedzili Polonię. Z ligi spadła… uwaga – Unia Leszno, zaś w barażach o prawo startu na kolejny rok, Wybrzeże rozjechało rzeszowian.
W klasyfikacji indywidualnej również interesująco, bo wcale nie rybniczanie na czele. Za liderem ze Świętochłowic, Henryk Gluecklich, co prawda wychowanek ROW-u, jednak przez zdecydowaną większość kariery związany z Bydgoszczą, potem nieco zapomniany obecnie Zygfryd Friedek z Opola i wreszcie Zbigniew Podlecki ze słabego wówczas Gdańska. Gwiazdy Rybnika – Wyglenda, Gryt, Woryna – w drugiej połowie pierwszej dziesiątki, wszyscy jednak z dorobkiem znacznie przekraczającym dwa oczka na bieg.
Indywidualne Mistrzostwa Polski, tym razem po dłuższej przerwie na Rybnik, zawitały do najlepszego w poprzednim sezonie Gorzowa, co już wówczas było tradycją. Zwyciężył reprezentujący miejscową Stal Edmund Migoś, jedyny punkt tracąc w czwartej serii na rzecz ostatecznie srebrnego Andrzeja Wyglendy (12 pkt), z brązem za trzecie miejsce zaś Antoni Woryna (11). Liderzy klasyfikacji ligowej w środku stawki. Waloszek z jednym defektem na pozycji 7. tuż za nim pechowiec zawodów, późniejszy mistrz globu Jerzy Szczakiel z siedmioma oczkami, ale w trzech startach, bowiem na dzień dobry leżał, potem dwa razy wygrywał i w czwartej serii zanotował defekt, po którym przyjechał trzeci. Henryk Gluecklich miejsce nad Waloszkiem, z identyczną zdobyczą, ale zerem na przywitanie Nadwarcia, przy defekcie rywala, co było traktowane wyżej, jako ukończenie wyścigu.
Na arenach światowych także interesująco i bogato dla Orłów, choć zaczęło się skandalem. Szwedzi, dwa lata wcześniej, zaproponowali zawody par, w randze mistrzostw globu. FIM przystała, lecz najpierw postanowiła przeprowadzić dwie nieoficjalne edycje. W roku 1968 w niemieckim Kempten i rok później w Sztokholmie zawody zgromadziły światową czołówkę i cieszyły ogromnym zainteresowaniem tak publiczności jak mediów. Tak też narodziły się oficjalne mistrzostwa par, prowadzone od roku 1970. Tylko szkopuł w tym, że… bez nas i to mimo awansu naszego duetu do ostatecznej batalii. By nie zostać posądzonym o bojkot nowej imprezy, Rościsław Słowiecki postanowił użyć fortelu. A trzeba dodać, że był jej nie wiedzieć czemu, bardzo nieprzychylny.
Na rozegrany 17 maja w Mariborze półfinał wysłał jako naszych reprezentantów, powoli kończących kariery i nie najmocniejszych wówczas najdelikatniej mówiąc, Mariana Spychałę oraz Pawła Mirowskiego. Ci zaś spłatali szefowi psikusa i miast polec – awansowali do finału, ulegając jedynie Czechosłowacji. Cóż miał więc począć tak okpiony szef? Niestety nie uległ i na finałowe zawody do Malmo Polaków nie wysłał, oddając miejsce w decydujących zawodach walkowerem na rzecz Danii. Co ciekawe, trzecich w Mariborze, także z awansem – Austriaków, zastąpili w Szwecji Jugosłowianie.
Tak to jedną szansę na medal imprezy światowej płk. Słowiecki oddał bez walki. Warto jednak przypomnieć, że już w kolejnym sezonie fortelu użyła FIM, powierzając Polsce organizację finału i w ten sposób przymuszając przewodniczącego do zaakceptowania rozgrywek. Co jednak nie powiodło się w parach, udało się z nawiązką indywidualnie i w drużynie. 6 września 1970 roku Wrocław stał się stolicą żużla. Na Olimpijskim rozegrano finał IMŚ z udziałem aż szóstki, delegowanych przez Związek i zwolnionych ze startu w eliminacjach, naszych Orłów. Ci nominowani zaś, dodatkowo uzyskali prawo startu w finale krajowego czempionatu. Takoż z namaszczenia. Wrocław okazał się nader szczęśliwym miejscem dla biało-czerwonych. Być może brakło nieco wisienki na torcie, bowiem triumfował bezbłędny tego dnia Ivan Mauger, jednak obie lokaty za jego plecami przypadły naszym. Paweł Waloszek (14) i Antoni Woryna (13) zdobywając srebro i brąz wzbogacili nader skromny do tego momentu, bo składający się z dwóch brązowych krążków Woryny (1966) i Jancarza (1968), dorobek Polaków, przy tym dokładając pierwsze, historyczne srebro.
Trudno się zatem dziwić, że nasi reprezentanci, w bojowych nastrojach, udawali się do Londynu, by walczyć w czwórmeczu o supremację drużynową. Wcześniej, 25 lipca bez kłopotu, acz z drugiej lokaty, awansowali do finału w czeskich Slanach, ulegając trzema punktami gospodarzom. Rozegrany 19 września na Wembley finał nieco zweryfikował zapędy naszych Orłów. Tym razem co prawda pokonali Czechosłowaków i to wyraźnie, ci bowiem zupełnie nie radzili sobie w nowych warunkach, ale na Szwedów i gospodarzy, wspartych dwoma Nowozelandczykami, Maugerem oraz Briggsem nie wystarczyło. Decydujący czwórmecz trochę zmartwił nastawioną na zaciętą rywalizację i sukces miejscowych faworytów angielską publiczność. Złoto dla Szwecji (42), za nią mieszany team nowozelandzko-angielski pod flagą brytyjską (31), na trzecim podium zaś nasi (20). Dla Polaków mogło to stanowić pewne rozczarowanie, bowiem wcześniej mieliśmy w dorobku aż cztery najcenniejsze krążki tych rozgrywek. Trzy z nich zdobywali biało-czerwoni w kraju, jeden zaś w niemieckim Kempten.
Ciekawostką niech pozostanie fakt, że złoto z Rybnika (1969) pozostawało ostatnim medalem z najcenniejszego kruszcu tych zawodów dla Polski do roku 1996 i zawodów w Diedenbergen, które również odbyły się w kontrowersyjnych okolicznościach, to jednak temat na inną opowieść.
PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI
Kawał historii żużla i to takiego prawdziwego na ŻUŻLU, takiego z kopalni a nie na sjenicie czy innej skały kopalnej, przemielonej razem z … budą.
Jednak brak mi zaznaczenia, że w tamtych latach druga liga była 2 ligą a nie tą trzecią, jak dziś. Po prostu nie było Ekstraligi Żużlowej.
Dla wielu, dla tych starszych kibiców, co to maja siwe włosy i wąsy i nawet … nie dodam, jest to oczywiste. Jednak dla innych, nawet tych nowych zapaleńców sportu na szlace (właśnie, na „szlace” – co to ta szlaka?), wcale nie jest to oczywiste.
Fajnie się czyta, ale do dzisiejszych czasów nie ma co porównywać. Czy było swojsko? Wtedy kiełbasę SWOJSKĄ kupowało się od „chłopa” – dziś w … supermarkecie.
Która smakowała lepiej? Pewno tamta, ale dziś mamy profesjonalnych producentów i też mi smakuje.
Wspaniały artykuł, szczególnie dla mnie, rocznik 68, urodzony w Chorzowie, całe życie wychowany w Świętochłowicach…. łezka się kręci….
Żużel. Tragiczne wieści z Gorzowa. Nie żyje Łukasz Kaczmarek
Żużel. Ciężkie zadanie przed faworytami ligi. Łotysze znów zaskoczą? (ZAPOWIEDŹ)
Żużel. „Bałkański kocioł” otworzy trzydziesty sezon cyklu Grand Prix (ZAPOWIEDŹ)
Żużel. Słaby start gdańszczan. Jóźwiak: Czas podnieść się z kolan
Żużel. Kacper Pludra: Będzie tylko lepiej. Dobrze znów poczuć jazdę z przodu (WYWIAD)
Żużel. Robert Makłowicz: Bartkowi życzę suma. W Chorwacji znają żużel (WYWIAD)