Z Grzegorzem Zengotą, kontuzjowanym żużlowcem Speed Car Motoru Lublin, rozmawia Tomasz Dryła.
Czemu tak długo byłeś cicho?
Potrzebowałem spokoju. Sytuacja nie była dla mnie miła, początkowo, jako dla sportowca, potem – także jako dla człowieka. Do mojego życia, nie tylko kariery żużlowej, wkradło się dużo niepokoju. Zabieranie głosu, udzielanie wywiadów, czy opowiadanie o tym, co się stało, było totalnie bez sensu. Raz, że nie miałem na to najmniejszej ochoty, a dwa, że dość długo sam nie wiedziałem, co mi jest i z problemem jakiej skali będę musiał się zmierzyć.
Co wiedziałeś na początku?
Że noga jest złamana i czeka mnie jakaś przerwa. Najpierw trafiłem do kliniki w Barcelonie. Wiesz, tam jest tak, że nawet jakby cię przywieźli z ręką w siatce i uciętą głową, to na wejściu przywita cię pan z terminalem. Płacisz – wchodzisz, nie płacisz – do widzenia. No, a jak zostawisz im kilkanaście tysięcy euro, to muszą się jakoś tobą zająć, nie…? Tak naprawdę jednak, za konkretną kasę, właściwie tylko przygotowano mnie do transportu do kraju.
Co było dalej?
Warunki w Warszawie były znakomite. Wiedziałem, że trafiłem pod opiekę ludzi, którzy bardzo przejęli się moim urazem i ogromnie chcieli mi pomóc. To była duża zmiana w porównaniu do Barcelony, bo tam czułem się raczej, jak bankomat, a nie pacjent. Jednak po następnym zabiegu, kolejnych dniach oczekiwania i konsultacji z doktorem, dowiedziałem się, że sprawa się komplikuje.
Wtedy zacząłeś się martwić na poważnie?
Tak. Po oczach doktora zorientowałem się, że dzieje się coś niepokojącego. Teraz wiem, dlaczego kostka wyglądała z każdym dniem gorzej. To w Hiszpanii zaniedbano najwięcej. Jak najszybciej po urazie lekarze powinni zdjąć możliwie jak najwięcej nacisków na skórę i tkanki miękkie, odciągnąć płyny i po prostu udrożnić przepływ krwi. Nie zrobili tego. A mijała już siódma doba od urazu i zaczęło się robić naprawdę nerwowo…
Pojawiła się nowa diagnoza?
(chwila zastanowienia) Tak.
Jaka?
Martwica.
Nie brzmi dobrze…
Martwica i stopień jej zaawansowania okazały się ogromnym problemem. Lekarz uświadomił mi, że starania o to, bym jak najszybciej wrócił do sportu, to już nie jest jedyny problem, że jest inny – poważniejszy i… (głęboki oddech) zaczęła się walka o uratowanie mojej nogi… Nie wiadomo było, jak daleko postąpiła martwica i czy zatrzymała się na skórze, czy weszła już na tkanki, bądź kości.
Jak doktor ocenił zagrożenie?
Wtedy na wysokie. Po prostu nie był w stanie powiedzieć mi, czy… za dwa tygodnie będę jeszcze miał nogę! Stanąłem w martwym punkcie. Kości były pogruchotane i tylko lekko ustabilizowane, a nie można było nic zrobić, żeby nie zwiększyć zagrożenia. Było mi naprawdę ciężko w tych chwilach… Tym bardziej, że w międzyczasie nie wypalił kolejny plan, w trzecim już szpitalu.
Co czuje sportowiec, którego kariera jest bardzo poważnie zagrożona, pokłada zaufanie w trzech kolejnych specjalistach i każdy z nich nie może mu do końca pomóc?
Zaczyna… tracić przyczepność. To tak, jakby na szczycie wirażu okazało się, że motocykl nie ma przedniego koła, za sekundę – kierownicy, a po chwili także łańcucha. Masz pełną świadomość, że płot się zbliża i nie ma opcji ratunku. Mega ciężkie chwile. Jeszcze kilka dni temu nie byłbym w stanie spokojnie odpowiedzieć na to pytanie, bo czułem po prostu wielki gniew, pomieszany z poczuciem bezradności. A teraz odczuwam po prostu duży zawód. Zacząłem od bardzo chwalonej i polecanej kliniki i to właśnie tam narobiono bałaganu, przez który tyle wycierpiałem. Poza grubą fakturą na okrągłą kwotę, właściwie nie dostałem tam żadnej ważnej pomocy.
A kiedy usłyszałeś, że gra toczy się nie o sezon, a o nogę?
Przeszedł mnie dreszcz i momentalnie zrobiło mi się gorąco. W obliczu takiego zagrożenia człowiek zaczyna trochę inaczej kombinować i doceniać proste rzeczy. Okazało się, że są sprawy ważniejsze, niż inauguracyjna kolejka… Różne myśli atakują głowę i trzeba się z tym zmierzyć. De facto samemu…
Jak Ci to poszło?
To były bardzo trudne dwa tygodnie. Bardzo.
Najtrudniejsze, emocjonalnie, w Twoim życiu?
Tak (długa cisza). Kurczę, no nie chcesz słuchać takich rzeczy, nie…? Nie od ludzi, o których myślisz, że zaraz cię naprawią. A zamiast tego dostajesz strzał, że nie wiadomo, czy będzie w ogóle co naprawiać. Ciężki temat. Na szczęście teraz jest już dużo lepiej i o wiele bardziej optymistycznie. Wiem, że jestem na dobrej drodze. Ale wtedy, po tych trzech niezbyt udanych podejściach, stało się jasne, że czas dobrych życzeń się skończył. Nie można było już niczego owijać w bawełnę, zostało jedno wyjście – wszystkie karty na stół. Do gry weszli wtedy Kuba i pan Marek (Kępowie – przyp. autora). W kilka godzin zorganizowali wszystko w Lublinie, a ja miałem tylko nic nie jeść, podjąć decyzję, ewentualnie kolejny raz wpakować się do busa i przejechać na drugi koniec Polski.
Kiedy dotarłeś do Lublina?
We wtorek o godzinie 6 rano. O 9 leżałem już na stole operacyjnym, pod skalpelem doktora Tomasza Konaszczuka – fachowca uznanego nie tylko w kraju. Wcześniej, jeszcze przed podróżą, rozmawiałem z doktorem telefonicznie. Wiedziałem, że minęło już zbyt wiele czasu i to będzie ostatnia decyzja. Musiała być dobra, nie było już absolutnie żadnego marginesu na pomyłkę. Doktor przekonał mnie, że szansa wciąż istnieje i on wie, po zapoznaniu się z moją dokumentacją medyczną, jak to zrobić. Zaufałem mu i ruszyłem. Mogę powiedzieć, że tydzień temu jechałem do Lublina… po swoją nogę.
Czwarty szpital, trzecia operacja…
Jak dowiedziałem się po wybudzeniu – była szalenie skomplikowana. Sądziłem, że to będzie kolejny z zabiegów przygotowujących mnie do tego głównego, ale okazało się, że doktorowi udało się za jednym razem tak dobrze wszystko poskładać, że na tę chwilę jestem już po wszystkich operacjach. Pierwszy raz w mojej głowie i sercu pojawiły się optymizm i pozytywne myśli.
Co teraz?
Potrzeba czasu. Ortopedycznie noga jest opanowana i zrobiona tak, jak być powinna. W opinii ludzi wokół, doktor zrobił to po mistrzowsku. Oczywiście zawsze jest ryzyko, bo nikt nie zagwarantuje niczego na 100% w dziedzinie takiej, jak medycyna. Ale lekarze, z doktorem na czele, wlali we mnie tyle optymizmu i pokazali mi, jak wiele udało się już zrobić, że jestem teraz naprawdę dobrej myśli. Tydzień temu wyglądało to zupełnie inaczej, a najgorsze było to stąpanie po omacku, ta niepewność. Teraz wiem, że lekko nie będzie, ale najważniejsze, że coraz więcej zależy ode mnie i mojej pracy. A tego się nie boję. Potrafię walczyć.
Doktor powiedział Ci, co by było, gdybyś zwlekał dłużej?
Powiedział, że przyjechałem do niego „za trzy dwunasta”… Że gdybym dotarł dobę później, to nie wziąłby za mnie odpowiedzialności. Dwadzieścia godzin dłużej i… byłaby dupa. To jakiś koszmar. Nierealne w ogóle, kiedy teraz o tym myślę.
Mówił jeszcze coś istotnego?
Dwie jego sentencje zapamiętam na długo. Jak tylko przyjechałem, obejrzał mnie, przeprowadził wywiad i powiedział, że mam się szykować na stół operacyjny, że będziemy tę nogę ratować. Po takich słowach, u mnie wiadomo – stres, jak diabli. Doktor wyszedł z Kubą. Wracają po kwadransie, miny mają niewesołe. Ja blednę, Kaja, moja dziewczyna, przerażona. A doktor mówi tylko dwa słowa: „jest problem”. Mnie oblewa pot, Kaja kwalifikuje się już do resuscytacji… Co się dzieje, pytam? „Pan jest z Zielonej Góry, tak”? Noo, tak – mówię. „No, a ja z Gorzowa. I co teraz?” I ciągle pełna powaga! Ja krzyczę, że to nic nie szkodzi, że trzeba się szanować, że ja nigdy nic nie miałem do Gorzowa i nie mam z tym problemu. „Ale ja mam” – mówi doktor, po czym uśmiecha się szeroko i dodaje: „żartowałem, młody, nie bój się, przez to muszę cię poskładać jeszcze lepiej, żeby nie było domysłów. Zbieraj się, zaraz zaczynamy operację”!
Aż się boję zapytać o to drugie zdanie doktora z poczuciem humoru…
W pierwszych słowach po wybudzeniu powiedział, że „zabieg wyszedł świetnie i mam składać motocykle, bo w tym roku wyjeżdżam na tor”. Jakby mi powiedział, że dostaję od niego milion dolarów w prezencie, to nie sprawiłby mi takiej radości! Kiedy to będzie, oczywiście nie wiadomo, bo na takie prognozy jest za wcześnie. Ale, jak wspomniałem – z każdym dniem coraz więcej będzie zależeć ode mnie, a do pracy i rehabilitacji nikt mnie namawiać nie musi. Nikomu bardziej, niż mnie, nie zależy na jak najszybszym powrocie do zdrowia.
Humorek wraca! Co jeszcze wesołego przytrafiło Ci się w lubelskim szpitalu. Poza tym, że się rozciągnąłeś?
Faktycznie, o tym możesz napisać, bo to dobry numer (śmiech)! Dochodziłem do siebie po operacji i dostawałem cały czas znieczulenia. Ale wszystko mi się majtało, już nawet nie czułem, którą nogę mi „wyłączają”. Wołam siostrę i mówię, że połamana mnie boli, a mrowienie czuję w zdrowej! Tak ma być, obie znieczulamy – słyszę. Ok, usnąłem na chwilę, a potem o zdrowej zapomniałem. Obudziłem się i z nudów zacząłem podnosić lewą, zdrową nogę i opierać ją na stelażu nad łóżkiem. Eeee – myślę sobie, forma jest, gibkość dobra, rozciągnięty jestem, jak należy. I trzymam nogę naprężoną, z kolanem prawie przy czole. Pod kolanem nic nie ciągnie – no człowiek guma jestem – myślę sobie. Znieczulenie puściło i… jak mnie nie zacznie rwać! Wszystkie ścięgna chyba nadwyrężyłem (śmiech). Z fajnych sytuacji była jeszcze wizyta chłopaków z drużyny. Dla tego oddziału było to chyba całkowicie nowe doświadczenie – dwunastu chłopa w jednej sali i każdy kolejny coraz bardziej zakręcony. Oczywiście ktoś coś zrzucił, coś przestawił, ktoś wziął szafkę na kółkach i jeździł po korytarzu udając stewardessę i proponując napoje, ktoś nacisnął przycisk alarmowy i wezwał oddziałową. Nudno nie było (śmiech). Super, że ekipa wpadła, dostałem bluzę i szalik klubowy, pogadaliśmy, pożartowaliśmy. Kazali mi się nie mazgaić i szybko wstawać. Dodali, że jak tor będzie w takim stanie, jak w niedzielę, to pewnie zdążę na pierwszy trening (śmiech).
Czego nauczyła Cię dotąd ta historia?
To jest duża lekcja. Tylko jaka lekcja? Psychologii, ortopedii, anatomii? Czy wychowania fizycznego? Co mam powiedzieć? Ja nie pojechałem do tej Hiszpanii na wakacje, na plażę. Pojechałem ciężko trenować. Zainwestowałem swoje środki i czas, żeby jeszcze lepiej przygotować się do sezonu. Dla siebie, dla klubu i kibiców. Miałem ze sobą motor żużlowy, bo planowałem potem pojeździć w Lamothe Landerron. Wielu zawodników co roku trenuje na motocrossie i ja sam też od lat stosowałem taką formę przygotowań i to się sprawdzało. Jaka lekcja…? Nie wiem, może trzeba było jakoś… no naprawdę nie mam pojęcia, nie chcę powiedzieć, że zachować większy rozsądek, bo to nie tak. Historia, o której gadaliśmy w Warszawie, dobrze to pokazuje. Bywałem już na tym torze w poprzednich latach, to super miejsce. Wymagające skoki i ciekawe zakręty. Pierwszy raz pojechaliśmy tam parę lat temu, m.in. z jednym z braci Pawlickich, Medżikiem i Grześkiem Walaskiem. Długo rozkminialiśmy ten tor i kilku hopek nie skakaliśmy. Ostatecznie została taka jedna, co wysoko bije. Pierwszy przyznał się „Walach” – zjechał i mówi: chłopaki, ja mam tak, że na każdym okrążeniu myślę sobie, że już teraz to skoczę i kurde mol zawsze klapuję przed… Wszyscy odetchnęli, bo mieli tak samo, tylko wstydziliśmy się przyznać (śmiech).
Skoczyliście w końcu?
Właśnie, że nie! Rozsądek wziął górę. To nie jest tak, że my – szczególnie w grupie – tracimy poczucie rzeczywistości. Pewnie, że lubimy rywalizować, ryzykować i pokonywać jakieś sportowe wyzwania, ale nie jesteśmy wariatami, którzy chętnie łamią kości. Odpuściliśmy. Potem wróciłem na ten tor i też tej hopy nie skakałem. Ale przez parę lat sporo pojeździłem, na pewno się podszkoliłem, poznałem nowe myki itd. I teraz wiedziałem, że mogę to zrobić i, przede wszystkim – jak to zrobić.
No i zrobiłeś…
Tak! Ze czterdzieści razy. Wszystko hulało i jeździło mi się naprawdę fajnie. I, jak to zwykle bywa – jeszcze jeden wyjazd, jeszcze jedno kółko i kończymy trening. Wybiło mnie mocno i już w powietrzu wiedziałem, że polecę za daleko. Niestety, opcji awaryjnego lądowania nie było. Zlądowałem na najazd do kolejnego skoku i motor dosłownie wbił się w ziemię – z kilku metrów spadłem i zatrzymałem się tak, jakbym uderzył w ścianę. Prawa noga nie była idealnie ułożona na podnóżku, trochę za bardzo z przodu. I trach – pięta poszła w dół i poczułem potworny ból. Od razu było jasne, że nie jest dobrze. Nie spadłem z motoru. Dojechałem do busa, żeby jak najszybciej zdjąć but. Zrobiliśmy to w ostatniej chwili, bo po dwóch minutach noga wyglądała, jak mała siatka z mandarynkami…
Długo czekałeś na karetkę?
Nie. Byli w dwadzieścia minut. W tym czasie zadzwoniłem do Kuby. Wy akurat byliście razem w samochodzie, nie?
Tak, jechaliśmy na Wystawę Motocyklową…
Wkurwił się…?
No, szczęśliwy nie był. Zamieniliśmy się za kółkiem, żeby miał wolne ręce i mógł spokojnie rwać włosy z głowy (śmiech).
Wyobrażam sobie… Lekcja jest taka, że albo jeździ się motocross na poważnie, przez cały rok, stale uczy i wtedy skacze duże hopy, albo trzeba to traktować naprawdę rozrywkowo i nie szaleć, jeśli się dziesięć razy w roku wsiada na taki motor. Nie mam jednak poczucia, że mocno się przeliczyłem, czy ryzykowałem zbyt wiele. Jak zaznaczyłem – do tego skoku przymierzałem się właściwie latami i radziłem sobie już z nim bardzo dobrze. Cóż, wypadek. Jakbyśmy się bali wszystkiego, to nie powinniśmy wychodzić z domu. A ty żałujesz, że wsiadłeś w samochód, żeby do mnie przyjechać? Przecież mogłeś zderzyć się z trolejbusem, nie? To historia stara, jak sport. „Żałuję” to nie jest dobre słowo. Jest mi niezmiernie przykro, że tak wyszło, ale nie żałuję. Żałowałbym, gdybym miał świadomość, że mogłem zrobić coś więcej w trakcie przygotowań, a tego nie zrobiłem… Chciałem w kwietniu być w optymalnej formie. A jestem w szpitalu. Życie.
Przerywamy wywiad. Wychodzę na korytarz, żeby zadzwonić. Wracam po 5 minutach.
– Ty, jakiś lekarz tu chyba czeka, żeby wejść do ciebie. Pewnie już za długo siedzę…
– Jaki, taki wysoki, chudy, w okularach?
– No.
– Haha, to anestezjolog. Wczoraj wpadł do mnie i mówi: „panie Grzegorzu, ja też jeżdżę motorem. Pan mi podpowie, jak stawiać moto na koło” (śmiech). Dzisiaj też pewnie chce jakiejś porady, bo coś wczoraj wspomniał o operowaniu sprzęgłem, haha.
Kto Ci pomógł?
Tych osób było i jest dużo. Lekarze starający się mnie ogarnąć – głównie doktor, który w końcu to zrobił, czyli pan Tomasz Konaszczuk. Jemu należą się największe podziękowania i to on jest ojcem ostatecznego sukcesu. Moja dziewczyna, Kaja, która stale jest przy mnie i zwiedza ze mną szpitale od Barcelony, po Lublin. Kuba i pan Marek. I żona Kuby, Kasia! Bardzo nam pomogli, zaopiekowali się Kają. Nie mam w Lublinie żadnej rodziny i muszę przyznać, że oni mi ją tutaj stworzyli. Wielkie dzięki dla nich! Mój trener od przygotowania fizycznego, Radosław Walczak i doktor Leszek Litorowicz, z którym stale konsultowałem swoje położenie – im też jestem ogromnie wdzięczny. Nie sposób teraz wymienić wszystkich, którym wiele zawdzięczam przez te dwa ciężkie tygodnie. Obiecuję, że zrobię to w odpowiednim czasie.
Na co teraz jest czas?
Na odpoczynek. Przez kolejnych czternaście dni zostanę w szpitalu, w Lublinie. Potem, jeśli wszystko będzie w porządku, przeniosę się do Łęcznej. Tam jest doskonała klinika chirurgii plastycznej. Tam ogarnę tę martwicę, przejdę odpowiednie zabiegi i rehabilitację – także w komorach hiperbarycznych. A potem do domu, na rehabilitację ruchową i na tor.
Czytałeś o swojej kontuzji?
Starałem się omijać te internetowe artykuły szerokim łukiem, ale wpadło mi w oko kilka tytułów i już to wystarczyło, by zepsuć mi nastrój. W mojej opinii pokazało się wiele niepotrzebnych rzeczy. Ludzie to czytają i myślą sobie, że skoro napisał to dziennikarz, to pewnie jest to prawda. Tymczasem ten dziennikarz nie rozmawiał ze mną nawet przez sekundę! Dokładnie nie wiedziałem, co mi dolega, a kilka osób rozpisywało się o tym i wiedziało lepiej, niż ja sam, co mi jest. To było przykre. Napisano, że w opinii moich kolegów mój przypadek jest mega skomplikowany i że są przestraszeni. Przecież ja to czytam! Czytają moi bliscy, albo po prostu ludzie, którzy szczerze interesują się moim stanem… I dostają informacje kompletnie wyssane z palca. Dziennikarz nie wiedział nawet, ile przeszedłem operacji, a pisał co mi dolega. Myślałem sobie – ja pierdzielę, może mi lekarz nie mówi wszystkiego, a dziennikarz jakoś się dowiedział? Po co to? Według mnie to duże nadużycie. Inny dziennikarz domagał się smsami informacji ode mnie. Napisał, że – cytuję: „trzeba kuć żelazo, póki gorące”… Żebym odebrał, oddzwonił, że potrzebny news, że to się będzie klikać itd. W okresie, kiedy ja walczę i nie wiem, jak uratować nogę… Dramat. Kuje to się w żelazie. A nie w człowieku.
Nie czytasz newsów, jak w takim razie spędzasz czas?
Mam Kaję, książkę i szachy.
Chcesz powiedzieć, kto wygrał ostatnią partię.
Nie. (śmiech).
Rozmawiał TOMASZ DRYŁA
Wywiad klasa. Ostaf ucz się głąbie od Tomka, a nie pierdy wypisujesz.
Spoko wywiad Drylson! A tobie Zengi jeśli to czytasz powodzenia w jak najszybszym powrocie do zdrowia i jak bedzie wszystko ok w 120% to również na tor!
Panie Tomku D., pan to jest GOŚĆ, taki przez duże „G”! Wielkie dzięki za ten wywiad.
Zengi, Tobie życzę szybkiego powrotu do zdrowia i na tor abyś robił to, co lubisz i umiesz.
Dryła do Ostafa ” Ja Sprite – Ty Pragnie „.
Pozdrawiam świetny wywiad.
Trzymaj sie Zengi !
Zengi podziwiam, szanuję i życzę szybkiego powrotu na tor!
A wywiadu udzielił człowiek który powinien dostać Nobla za swoje wywiady, podejście, luz, wiedzę i pasję do sportów motorowych. Pozdrowienia z Ostrowa Wielkopolski8 Panowie.
Cyt: „Inny dziennikarz domagał się smsami informacji ode mnie. Napisał, że – cytuję: „trzeba kuć żelazo, póki gorące”… Żebym odebrał, oddzwonił, że potrzebny news, że to się będzie klikać itd. ”
….bedzie sie klikac?! Przyklad szmatlawego dziennikarstwa, zeby nie napisac mocniej.
Widzę, że sporego stresa przeżył Grzesiek od początku marca. Niech dochodzi jak najszybciej do zdrowia i wraca na tor. Zdrowie jest jednak najważniejsze w życiu. Szkoda, że ten sezon Zengi może już spisać na straty.
Grzesiu dużo zdrowia i szybkiego powrotu na tor życzę czakamy n ciebie na Zygmuntowskich 5
Zengi wracaj szybko do zdrowia i do ścigania. Wywiad to pierwsza klasa, fajny treściwy i z odpowiednim podejściem. Super się czytało. Pozdrowienia z Leszna.
Panie Tomku wielki szacun dla Pana. Pan lubi to co robi i to po prostu widać! Zengi zdrówka życzę, będziesz wkrótce śmigał po torze!
Panie Tomku wielki szacun dla Pana. Pan lubi to co robi i to po prostu widać! Zengi zdrówka życzę, będziesz wkrótce śmigał po torze!
duzo zdrowia dla Zengiego! Oby juz teraz bylo wszystko na najlepszej drodze do powrotu do zuzlowej karuzeli 🙂
Witam. Grzesiu duzo zdrówka i wytrwałosci, wiem ze Tobie jej nie zabraknie a Panu Tomkowi dzieki za super artykuł. Jak zawsze konkretny i z nutką żartu. Kto wygral ta partie szachow???)::):) Pozdrawiam z Leszna
Dopiero teraz przeczytalem ten wywiad.
Klasa sama w sobie. pewne portale i „dziennikarze” powinni sie wiele jeszcze auczyc od Pana Tomka. No i Grzegorzu, duzo zdrowia i wytrwalosci!
Żużel! Zdobył złota w dwóch odmianach sportu! Dziś kończy 66. lat!
Żużel. GKM będzie miał czołowego juniora? To chce poprawić!
Żużel. Pedersen jednak dołączy. Wreszcie się dogadali!
Żużel. Kildemand głodny jazdy! Tutaj też podpisał kontrakt
Żużel. Unia z zielonym światłem do startów! „Miejsce Tarnowa to nie jest druga liga”
Żużel. Hampel przedłuża umowę. Menedżer chwali jego lojalność