Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sponsoring we współczesnym sporcie to konieczność. Nie wyobrażamy sobie funkcjonowania klubu bez możnych darczyńców i szlachetnych mecenasów. Szkopuł w tym, że w wielu ośrodkach relacje klub – sponsor wciąż bardziej przypominają kolosa na glinianych nogach niż solidną konstrukcję na stabilnym fundamencie.

SAMORZĄD

Samorządy od pewnego czasu, przynajmniej w kilkunastu klubach, przejęły rolę głównych bankomatów. To chwalebne, acz nie do końca przekonujące. Nie chcę tu wypominać, iż jeszcze paręnaście lat temu budżety miast, czy gmin miały zakaz wspierania sportu zawodowego, a dotować mogły wyłącznie sport młodzieżowy i szkolny. To na szczęście zamierzchła przeszłość, do której nie warto wracać, o ile obecnie sportowe spółki akcyjne potrafią czerpać garściami z dobrodziejstwa możliwości reklamy, promocji i „zwykłych” dotacji celowych. Do tego dochodzą praktykowane tu i ówdzie konkursy na konkretne wydarzenia lub cele. Jeszcze wsparcie banerami przez miejskie spółki, najczęściej wskazane palcem przez prezydenta lub burmistrza, by zależnemu personalnie od mocodawcy prezesowi firmy nie przyszło do głowy odmówić i mamy podwaliny sukcesu.

Co jednak, gdy władze samorządowe się zmienią, a zarząd klubu jest z innej opcji, a nie daj Panie zaangażował był drużynę i zawodników w kampanię wyborczą poprzednika? Jednym ruchem owe podwaliny może zwyczajnie szlag trafić, a klub będzie miał problem, jak się z tej sytuacji wykaraskać. Pół biedy, jeśli zarząd w imię wyższych celów ustąpi, a żużlowy wózek popędzi dalej. Gorzej, jeśli władze klubu są równie uparte w trwaniu na stołkach, jak nowa władza miejska w postanowieniu zemsty. Wówczas najmniej winny klub najwięcej na tym traci, mimowolnie znajdując się pomiędzy młotem a kowadłem. Przykłady dobrej współpracy są na szczęście znacznie liczniejsze od tych „do zapomnienia”, a najznamienitszym ostatnio wydają się relacje samorządu z klubem w Częstochowie – oby trwałe i bez względu na osobę i „klub” urzędującego prezydenta.

POLITYKA

To dziedzina zupełnie mi obca w praktyce. Podobno trzeba umieć obiecywać wszystkim i wszystko, a potem zgrabnie z tych obietnic się wycofywać. To nie dla mnie. Co jednak, jeśli samorządowiec zapragnie zrobić sobie z klubu trampolinę na wyższe piętro lub też lokalny sponsor – biznesmen zechce zostać celebrytą i lwem salonowym z parciem na szkło? Wówczas zwykle potrzeba spektakularnych osiągnięć. Albo to więc polityk lokalnego szczebla nagle tak pokocha zespół, że porywa się na organizację Grand Prix, albo lokalny biznesmen urządza cykl turniejów, przebijający nagrodami owo GP. Co jednak, gdy tuż po wizycie TV i możnych tego świata, w klubie zostają same gruzy, z perspektywą wielu lat odbudowy finansów i pozycji?

Cóż, rozumiejąc pęd do apodyktycznej władzy i niechęć do demokracji u kandydatów do awansu personalnego, trzeba wziąć pod wzgląd racje fachowców, najczęściej od dawna związanych z ośrodkiem. Oni zwykle nie stają w jednym szeregu ze zgrają klakierów, liczących na ochłap z pańskiego stołu. Oni zazwyczaj zachowują zimną krew i zdrowy rozsądek. Niestety, ich głos jest z czasem coraz mniej słyszalny w tłumie „bezinteresownie” życzliwych nowym i „nowoczesnym” pomysłom miłościwie panującego. To, że prezydent bądź biznesmen obstawia klub „swoimi”, to nawet zrozumiałe. Chce mieć kontrolę nad wydatkowaniem przeznaczonych środków, ale jeśli sam zaczyna tracić kontrolę nad sobą – to już gorzej.

PRYWATNY

Kibic z kasą to dla klubu zbawienie lub udręka. Takich epizodów, zwykle rocznych, mieliśmy w najnowszej historii bez liku. Najpierw wejście z pompą, czasem niezłe wyniki, a na koniec równie spektakularna porażka. Najczęściej łączyły się te epizody z parciem do jednoosobowego zarządzania wszystkim w klubie, od portiera, do dyrektora. Tak się nie da i tyle. Bywa jednak, że kluby, szczególnie te w dramatycznej sytuacji finansowej, biorą każde wsparcie i za każdą cenę, starając się jedynie w miarę okrojonych możliwości, ograniczać negatywne skutki dyktatury.

Są w tej dziedzinie również chwalebne wyjątki. Choćby jeden z barwniejszych prezesów w Polsce, Witold Skrzydlewski. Jego przygoda ze speedwayem trwa od lat, klub jest stabilny finansowo, głównie dzięki jego wsparciu finansowemu, a do tego ostatnio Łódź dorobiła się nowego stadionu. Nic tylko gratulować operatywności i zazdrościć zdrowego rozsądku. Znacznie mniej wiarygodnie wygląda, niestety, zespół z nazwą jak niemieckie tasiemce. Trzy, cztery firmy w nazwie nie świadczą najlepiej tak o samym klubie, jak i sponsorach. Jeśli firma, przyjmując miano tytularnego sponsora drużyny, nie zastrzega jednocześnie wyłączności, zgadzając się na współobecność innych podmiotów, to pewnie zbyt wiele na „ukochany” żużel nie przeznaczyła – prawda?

KORPORACJE

Wielkie korporacje rzadko przewijają się w żużlu. Zwykle dlatego, że ich budżety reklamowe są zarezerwowane dla agencji, których zadanie polega na zdobyciu jak największych korzyści, przy jak najmniejszych nakładach. Tu zazwyczaj nie miejsce dla maluczkich. Wszystko jest tu pięknie ubrane naukowo w słupki, wykresy, sukcesy i inne „esy”. A to chwali się agencja upustami w tv i dostępem do najlepszego czasu antenowego, a to uwypukla skuteczność dotarcia do grupy docelowej danej korporacji itd. itp. Gdzie tu żużel i nawet najbardziej operatywny prezes? Owszem, jest postęp. Speedway zagościł w TV, ale jeszcze niewiele go w otwartych kanałach. Coraz więcej o nim w prasie, ale głównie w kwestii kontuzji i leczenia Tomasza Golloba, nie zaś ligowej rywalizacji. Skuteczność zaś bilbordu dla kilku tysięcy tych samych odbiorców, raptem siedem razy do roku też nie powala marketingowo. Jak więc zachęcić globalne molochy do inwestycji w żużel? Pozostaje chyba tylko zaprzyjaźniony z klubem wysokiej rangi poseł, czy senator, który będzie skłonny, bezinteresownie, bądź dla budowania własnego wizerunku, szepnąć w zaciszu gabinetu chrześniakowi – prezesowi korporacji „dobre słowo” o tym lub innym ośrodku żużlowym.

Przed speedwayem nowe wyzwania. Duże pieniądze to duża szansa na odbicie się od dna całej dyscypliny. Nie ma co się przy tym obruszać, przypominając, że przecież mamy najlepszą ligę żużlową świata. Ano mamy. Tyle, że oprócz niej mamy jeszcze dwie znacznie biedniejsze. Do tego na świecie zostały trzy ligi na krzyż, zwykle z tymi samymi riderami, co u nas, a na dokładkę coraz starszymi riderami, czego nie zauważa tylko ślepy jak FIM albo BSI, jak kto woli. Jest TV, są media, jest koniunktura, zatem grzechem byłoby nie wykorzystać okazji, czego GKSŻ, PZM i FIM życzę.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI