Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Rozbawił mnie całkiem niedawno znajomy mechanik, w zasadzie to już w stanie sportowego spoczynku, bo właśnie zaczyna pracę na TIR-ach w „jukeju”, w Anglii, znaczy. I pyta mnie tak: „Ty, a siatkarze to ile za punkt dostają?” Ten żużel, myślę sobie, to jakaś hermetyczna zabawa dla ludzi nieźle pokręconych.

Słyszałem, że polskich rąk do pracy poszukiwał ostatnio Robert Lambert, ale – taka moja odezwa – uważajcie na niego. Trzymajcie się po prostu z daleka od gościa i tyle. Przecież on, co ktoś skrupulatnie wyliczył, zaliczył 104 imprezy w zeszłym sezonie, najwięcej spośród wszystkich kierowców. A więc to pracodawca bezwzględny, tyran. A kiedy zjeść, umyć się, przespać?

Sześć patyków netto niby nie brzmi źle, lecz tylko na pierwszy rzut oka. Przecież ci mechanicy muszą firmy pozakładać i swoje koszty ponieść. A robota w szkodliwych warunkach i jeszcze w łeb można dostać po nocy. Lub w boksie Nickiego. Darek Sajdak, który wiele lat za Rickardssonem ganiał, a później za Crumpem po całym świecie, dziwi się, że jeszcze do żadnego groźnego wypadku nie doszło podczas tej nocnej, drogowej walki z czasem, na którą teamy zawodników są często skazane. Mam podobnie przemyślenia.

Nic to, ten mój znajomek dotknął skądinąd ważnego tematu, o którym wspominałem już przed kilkoma miesiącami na łamach Tygodnika Żużlowego, a zdaje się, że nie tylko. Natomiast ostatnio, na naszych łamach, poruszył ten wątek Grzesiek Zengota, w pogawędce z Łukaszem Malaką. Przecież piłkarzom nożnym czy szczypiornistom nikt nie płaci pensji od strzelonych/rzuconych goli, prawda? A koszykarzom czy siatkarzom od zdobytych punktów. I dzięki temu właśnie wciąż nazywamy te dyscypliny sportami czy też grami zespołowymi. Bo na boisku jeden pracuje na sukces drugiego. Jest symbioza. Noo, jasne, że momentami dochodzi też do mniejszych bądź większych waśni. W siatkówce, dla przykładu, funkcjonuje taki ładny zwrot – strefa konfliktu. Mówi się o niej wtedy, gdy zawodnik pośle zagrywkę w wolne pole między dwójkę rywali. Na tyle precyzyjnie i sprytnie, że i jeden i drugi ani drgnie, licząc na interwencję kolegi. I albo obaj wyrażą uznanie dla klasy zagrywającego, albo zostają już tylko wzajemne pretensje, wyrażane naburmuszoną miną i rozłożonymi rękami. Bo przecież… ty byłeś bliżej.

A gdy chodzi o żużel? Przecież tutaj stref konfliktu występuje całe mnóstwo, nie tylko w boksie wspomnianego Nickiego. One się pojawiają już na etapie selekcji. Selekcji… dziennikarzy, dodajmy, przy okazji przyznawania akredytacji. A następnie przy selekcji zawodników. Wielu niekoniecznie chce jeździć w klubach silnych, natomiast koniecznie chce być liderami. Jak nie zespołu, to przynajmniej pary. I chce mieć tego gwarancje. Wiadomo – ładniejszy kolor kasku, lepsze pole na początek i junior do pary to jakaś dwójeczka z urzędu na dzień dobry. Czyli… dyszka jakaś. A to lepsze od zerówki. Ja natomiast uważam, że gwarancję należy sobie załatwić osobiście postawą na torze, a nie szantażem przy stole negocjacyjnym. Chyba że jest się sprytnym Grzegorzem Walaskiem i parafuje umowę koło kwietnia, maja dopiero z kimś potrzebującym.    

Strefę konfliktu gołym okiem widać również przed biegami nominowanymi, gdy przychodzi wyznaczyć ich obsadę oraz rozdysponować bramki startowe. W zasadzie to tworzą się wtedy dwie takie strefy, po dwóch stronach parku maszyn. Niekiedy dochodzi zatem do rękoczynów i wymachiwania łapkami, np. między Holtą i Madsenem, a niekiedy trener Cieślak rzuca monetą, by rozstrzygnąć kto… był lepszy: Miedziak czy Musielak.

Strefą konfliktu bywa też powierzchnia reklamowa na kevlarze, pieniądze kontraktowe nieobjęte audytem, prędkość jazdy polewaczki, a nawet cały stadion, gdy skanduje „jeb… sędziego i całą rodzinę jego”. Arbitrzy zwykli mówić, że dzielą się na tych, którzy tę przyśpiewkę już słyszeli i na tych, którzy… dopiero ją usłyszą. Choć cieszy mnie osobiście, że nie na każdym obiekcie utwór jest znany. Albo jest znany, tylko nieużywany. Wreszcie za największą strefę konfliktu uchodzą branżowe portale, co tam się dzieje?

A więc jak ma być żużel sportem zespołowym, skoro każdy na swój prywatny rachunek jedzie? Zupełnie jak w cyklu Grand Prix, do którego akurat pchają się, tak uważam, nie pracownicy żużlowi, lecz prawdziwi sportowcy. Tacy, którzy przechowują w głowach osobiste ambicje i marzenia. Którzy mają odwagę pójść na wojnę i ryzykować zdrowiem w imię nakarmienia ego. Którzy nie szukają tam spełnienia finansowego, lecz sportowego. A liga? Powtórzę – to nie rezerwowi są w żużlu problemem, lecz niedoskonały system nagradzania, średnio przystający do sportu, bo zapożyczony z normalnego rynku pracy. Przecież ten wspomniany piłkarz, siatkarz czy koszykarz wie, ile mniej więcej zarobi w miesiącu, bez względu na jakość i czas pracy. Czy gra, czy siedzi, pieniądz kontraktowy się należy. A żużlowiec? Mimo ważnej umowy nie jest pewien niczego. Bo jeśli zamiast na siodełku, usiądzie na ławce rezerwowych, nie zarobi nic, wciąż mając na utrzymaniu team. Ktoś wspominał, że mechanik Damiana Dróżdża, były zawodnik, miał sprzedać latem swój motocykl. Ostatni, pamiątkowy. Żeby na chleb było.

To jasne, że żaden system zarobkowania nigdy nie będzie sprawiedliwy dla wszystkich. W życiu bowiem bywa tak, że często jeden się wiezie na plecach drugiego. Jak w tej anegdocie, którą na łamach swojej książki przytaczał red. Krzysztof Miklas, swego czasu jedynka w TVP od skoków, gdy chodzi o komentatorów. Otóż – 2002 rok, lato, eksplozja małyszomanii. Jedna z firm turystycznych ufundowała polskim skoczkom i ich rodzinom pobyt w Saint Tropez. Traf chciał, że w pobliskim Cannes odbywał się w tym czasie festiwal filmowy. Był na nim znajomy Miklasa, fan skoków, w dodatku w towarzystwie samego Romana Polańskiego. I ten znajomy zadzwonił do polskiego apartamentu, recepcjonista połączył, odebrał ojciec Adama, pan Janek. Znajomy opowiada: „Przedstawiłem się i mówię, że jestem w towarzystwie Polańskiego, który chciałby się z Adamem spotkać. Czuję jednak, że mój rozmówca nie wie, o kim mówię, więc powtarzam – jestem z panem Romanem Polańskim, tym reżyserem. I słyszę w odpowiedzi: »Znowu jakiś reżyser chciałby wyjechać na plecach Adama?«”.

No ale zostawmy ten cały Hollywood i okolice. Podobno mnóstwo aktorek i statystek oskarżyło ostatnio George’a Clooneya o to, że… nie zostały przez niego zmolestowane.

Wracając do forsy, której ciągle komuś brakuje, mnie również. Wiecie, dlaczego nie jestem zwolennikiem KSM-u? Bo sezon sezonowi nierówny. Bo tegoroczna wartość zawodnika nie musi oddawać jego siły w kolejnych rozgrywkach. I podobnie jest z poborami – na to, co zarobisz za rok, w dużej mierze pracujesz już dziś. Tzn. tak jest w futbolu, koszykówce etc. Jeśli byłeś dobry, to przez kolejny sezon zarobisz godnie. Możesz wtedy ten poziom utrzymywać lub wieźć się na własnym sukcesie, bez większego znaczenia dla stanu kieszeni. Ale tylko przez rok. Następna umowa będzie już marniejsza. Za to w speedwayu jest ciągła presja, zwłaszcza na tych słabszych, którym trudno się dostać choćby do kawałka tortu. Stół jest niewielki, a miejsca przy nim zajęte przez grupę kilkunastu internacjonałów.

Kontuzje? Piłkarzom czy koszykarzom również się zdarzają. Ale pieniądze co miesiąc wpływają. Żużel to, de facto, milionerzy i biedacy. Aby zmienić zasady gry, ci najlepsi musieliby chyba nieco spuścić z tonu, by skrawki wspomnianego tortu móc zachować dla rezerwowych i maluczkich. Tyle że z maluczkimi nikt się nie liczy. I w życiu, i w sporcie.

Dobra, wystarczy o pieniądzach, może coś o sporcie na koniec. Otóż w Australii dobiega właśnie końca gra o mistrzostwo kraju. To ciekawe zjawisko, bo nie wiem, jak formę uczestników traktować – jako wejście w nowy sezon czy może zakończenie poprzedniego? Jeśli to już przedsmak kolejnego rozdania, to cieszyć się mogą we Wrocławiu, z postawy Fricke’a, za to nie widać błysku u leszczyńskiego Kurtza (Tomek Bajerski, który to śledzi, mówi, że w jeździe starszego Holdera dostrzega już poprawę i czystą głowę). Czy jednak są tu jakieś reguły – to temat dla pracowników z zakładu teorii i metodyki sportu wyższych uczelni. Podobną zależność dostrzegam w skokach narciarskich, mianowicie zawsze się zastanawiamy, jakie przełożenie na skakanie zimą będzie miała forma z lata. Taki Jewgienij Klimow, triumfator Letniej Grand Prix, wszedł w tę zimę z drzwiami, nawet jeden konkurs wygrał. Ale ostatnio coś marnieje.

Skończą skakać, akurat zaczną skręcać w lewo. Przynajmniej tutaj nie ma strefy konfliktu.

WOJCIECH KOERBER

P.S. Podziękowania dla Startu Gniezno – za fajne gadżety, akcję i życzenia pomyślności na starcie portalu. Ok, jestem Waszym ósmym zawodnikiem, choć kasy w żużlu z tego nie ma… Też trzymamy za Was kciuki!