FOT. FALUBAZ ZIELONA GÓRA
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Z 97. Derbów Lubuskich zapamiętam cztery rzeczy. Piotra Protasiewicza unoszącego bojowo pięść przy mijaniu mety, Piotra Protasiewicza podrzucanego przez kolegów, wypowiedź Piotra Protasiewicza dla nSport+, oraz… oczy Piotra Protasiewicza.

Uwielbiam sukcesy wielkich, starych mistrzów. Uwielbiam być przy nich jak najbliżej w takich chwilach – wyłażą wtedy na wierzch kapitalne emocje. Stałem obok Maxa Biaggiego, kiedy grubo po „czterdziestce” wywalczył w Magny Cours swój ostatni tytuł mistrzowski. Ależ to był wtedy diabeł wcielony! Aaahhh, ta pewność siebie, zadziorność, hardość rozsadzały przestrzeń wokół niego! A Rossi, który od czasu do czasu skopie jeszcze tyłek Marquezom i Doviciozom? Piękny widok, niezależnie od sympatii. Nikt nie triumfuje tak, jak oni. Ta satysfakcja! Ta świadomość! To przekonanie o swojej sile. Nadal… Oni znają smak tych zwycięstw i czują je inaczej, pełniej. Z każdego gestu biją radość i spełnienie. I wiedza, że „ci młodzi” nie mają pojęcia, ile to wszystko kosztuje, co im jeszcze w życiu odbierze i jakiej pracy wymaga każdy kolejny sukces…

Odkurzyłem dziś płytę Courtney Love, na której krzyczy, by Bóg dał jej jeszcze jedną piosenkę – żeby udowodniła, że nadal jest lepsza od innych. Tak patrzę na motocyklowe dinozaury. Nie proszą o sukces. O, nie – to byłoby zbyt banalne dla starej szkoły. Proszą o jeszcze jeden wyścig, bo wiedzą, że udowodnią w nim wszystko. Wiedzą, że to zrobią, wiedzą, że ciągle ich na to stać. Nie mają wątpliwości. I nie dociera do nich żadna inna prawda.

Oczu Piotra Protasiewicza nie zapomnę długo. Oczu frajdy, spełnienia, dumy, młodzieńczej radochy. Czułem, że jeśli nie pogadam z nim właśnie wtedy, to coś ucieknie. I porozmawialiśmy. I mam nadzieję, że wiele nie uciekło…

Ile masz lat?

Pesel wskazuje na 44, ale wnętrze – jak mówi moja córka – ciągle 18. I to podobno „tata nawet tak z tendencją w dół” (śmiech).

Czemu córka tak mówi?

Bo czasami odpalę coś takiego, co czterdziestolatkowi z lekkim dodatkiem raczej nie wypada. Ale myślę, że gdyby nie było tego szalonego pierwiastka, tej odrobiny wariacji, to nie byłbym w tym miejscu i nie robiłbym tego, co robię. I nie byłbym szczęśliwym facetem. Raczej trzymam fason, ale kiedy mam możliwość i wrzucam na totalny luz, to dzieją się naprawdę ciekawe rzeczy.

Kto zna Cię od tej strony?

Prawie nikt.

Prawie?

Praktycznie wyłącznie moja rodzina. To jest sfera buforowa, zarezerwowana tylko dla nas.

I musi tak zostać. A ile masz lat „żużlowo”?

Najlepszy okres, serio! Niewielu ma możliwość zabawy i ścigania się na poziomie PGE Ekstraligi. Ot tak, dla funu. A ja tak właśnie mam. Jasne – to jest moja praca i główny sposób na utrzymanie najbliższych, ale umówmy się: gdyby mi to nie sprawiało tak wielkiej frajdy, to spokojnie znalazłbym sobie coś innego. Muszę też zaznaczyć, że nie mam poczucia naciągania kogokolwiek, oszukiwania – nigdy nie pozwoliłbym sobie na to. Niczego nie zamierzam robić na siłę i będę walczył tak długo, jak będę potrzebny i klub uzna, że warto. Na razie mam sygnały, że klub mnie chce – nie za ładne oczy, czy staż pracy, ale właśnie wartość sportową. I to jest najważniejsze. Zatem „jeździecko” mam 25 do 30 lat. Optymalny okres (śmiech).

Jako indywidualny mistrz Polski z 1999 roku. Z lewej Tomasz Gollob, z prawej Jacek Krzyżaniak.

To się dostaje w darze, czy trzeba to wykarczować maczetą? Taki masz po prostu charakter, że nie odpuszczałeś, nie odpuszczasz i nie będziesz odpuszczał, czy masz świadomość upływu czasu i wiesz, co robić, by utrzymać poziom ładowania?

Na pewno ciężka praca…

Piotr, błagam Cię!

No tak, to taki utarty zwrot… To może inaczej. Na pewno potrzebuję wykonać tej pracy więcej.

I to już jest coś ciekawego. Cztery dychy i więcej roboty?

Tak. Więcej pracy, ale z głową. Większa świadomość potrzeb, możliwości i ograniczeń. Mój organizm dłużej się regeneruje i ja to czuję. Ale dyscyplina sportu, którą uprawiam, pozwala mi zebrać się, maksymalnie skoncentrować na te trzy godziny i wytrwać obciążenie fizyczno-psychiczne.

Zmieniłeś system treningowy?

Tak. Więcej pracuję nad sferą mentalną.

Czego w niej potrzebujesz?

Iskry. Stale nowych wyzwań i iskry zapalnej. To mnie nakręca, trzyma przy życiu, mobilizuje. Powtarzam – ścigam się, bo chcę. Na chleb zarobiłbym pewnie i w inny sposób. Ale czy utrzymałbym się na powierzchni? Nie wiem. Wiem, że żużel, rywalizacja, doskonalenie się i pielęgnowanie tej iskry sprawiają, że na ten wspomniany pesel nie spoglądam.

Od kiedy Ty w ogóle się ścigasz?

Całe życie!

Peselowe, czy to, o którym mówi córka?

(śmiech). Zacząłem, kiedy miałem 7 lat. Ścigam się od 37 lat… Na dwóch kółkach, na czterech, zawsze, wszędzie. To nie może być ściema, nie ma w tym żadnej fałszywości. Jeśli robisz coś tak długo, nie musząc już tego czynić, to musi być pasja. Wielka pasja. I będę się ścigał, dopóki będzie mi to dawać radość. Koniec filozofii. Wiem, że wyczuję moment, w którym będzie mi już ciężko…

Był już taki?

Były.

Kilka?

Kilka. Zdarzały się momenty zawahania, kiedy zaczynałem się poddawać i dopuszczać do głowy myśl, że mój czas minął. Że byli inni, młodsi, lepsi, szybsi, z lepszym refleksem…

Kurczę, Piotr, to są szalenie ważne wyznania.

To nie były łatwe chwile, więc nie mówiłem o tym zbyt dużo.

Sam z tego wylazłeś?

Trafiłem na fantastycznych ludzi. Bliskie mi osoby potrafiły wybić mi te myśli z głowy bardzo szybko. Sprzęt, różne czary mary, komputery pokazują, że jeszcze nie jest źle, a wydolnościowo wręcz genialnie. Fachowcy mówią, że w tym aspekcie trudno będzie mi się już wznieść, bo na takim, a nie innym etapie jestem. Ale ja nie zacząłem o to pytać przedwczoraj. Od 25 lat dbam o to, by utrzymać poziom wydolnościowy swojego organizmu i wychodzi naprawdę zacnie. Dostałem dobre geny od tatusia i mamusi, nie ma co (śmiech). Ale praca musi być i ja to wiem. Jak coś odpuszczę, to kara przychodzi momentalnie – nie mam na motocyklu tego luzu, automatyzmu, iskry – o którą łatwiej w wieku dwudziestu kilku lat.

Trzy razy użyłeś słowa „iskra”. Sam. Musi zatem coś dla Ciebie znaczyć. Co?

To jest coś takiego, dzięki czemu masz radość, zęba, mentalność gówniarza. Kiedy przekraczasz trzydziestkę, potem czterdziestkę – dojrzewasz, spadają na ciebie nowe obowiązki, masz dzieci – one dorastają, a ty chcesz, żeby było im w życiu jak najlepiej. I jeśli wiesz, inaczej – masz pewność, że twój sposób na życie jest dobry, to trzeba być dla nich tym gówniarzem, za którym pójdą. Bo dzieciaki rzadko słuchają starych dziadów, a za kumplem pójdą w ogień. Nasze dzieci poszły – ścigają się, tańczą, biegają, trenują po sześć dni w tygodniu, bo zaraziły się tym. Mają przez to wiele nowych obowiązków, ale pasja warta jest tych poświęceń. Ja, chcąc być przy tym – a bardzo chcę – muszę mieć właśnie tę iskrę… Trzyma mnie przy życiu, ułatwia mi funkcjonowanie i kontakt z dziećmi.

Brakuje mi kogoś w tej życiowej opowieści…

Żona robi tu genialną robotę. Trafiłem na niewiarygodną kobietę. Jest ze mną odkąd zaczynałem karierę żużlową – przeszła przez wzloty, upadki, kontuzje, sukcesy, ból, radość i wszystko, co towarzyszy tej dyscyplinie.

Ważniejsze jest to, czego zabrania, czy to, na co pozwala?

Odpowiedź druga. Pozwala mi się bawić. Pozwala mi mieć pasję, realizować ją i spełniać się w niej. Przejęła wiele obowiązków, bo ja nadal jestem tym wolnym strzelcem. Nie myślę, co będzie, kiedy wrócę z zawodów, czy coś zrobię, czy nie, czy zakupy ogarnięte, kto odwiezie młodego na trening i kto z treningu odbierze młodą itd. Ja mam właściwie… sześć miesięcy dla siebie! Sezon żużlowy to jest mój czas. Na sport, adrenalinę, bycie sobą. W tym okresie żona niczego mi nie narzuca, nie pyta o sens, nie kwestionuje decyzji. Wspiera mnie i kibicuje. Coś niesamowitego. Jest darem. Darem, który dostałem w życiu.

Zawsze taka była? Czy musiała nauczyć się życia ze sportowcem?

Oczywiście, że nie zawsze tak było! Kiedy byłem dużo młodszy, a my nie byliśmy jeszcze małżeństwem – naprawdę różnie to wyglądało i uwierz mi – nie zawsze kolorowo. Pewnie chciała mnie mieć bardziej dla siebie, częściej obok. Zmieniło się po ślubie i kiedy na świat przyszły dzieci. Wiem, że brzmi to może niestereotypowo, ale tak było!

Jak myślisz, dlaczego?

Myślę, że kiedy zorientowała się, że „mimo” ślubu, dzieci, lat – ja się nie zmieniam i nie będzie w stanie mnie od tego odciągnąć, zrozumiała, jak ważne to jest dla mnie w życiu. Przekonała się, że sport to nie weekendowe hobby, rozrywka, czy jakaś głupota. Tylko… cały ja. A już zupełnie odpuściła, kiedy sama zaczęła trenować taniec towarzyski. Przekonała się, ile trzeba włożyć energii i siły, jak bardzo się poświecić, ilu przyjemności wyrzec, by robić sport i poprawiać się. Od tego momentu doskonale zdaje sobie sprawę, że nie może mi komplikować wyjazdu na obóz przygotowawczy. Treningi, negocjacje ze sponsorami, różne eventy, w których bierzemy udział – to wszystko część tej zabawy. Ona już to wie.

I co, chcesz powiedzieć, że o nic nie pyta, kiedy wychodzisz z domu?

(śmiech). Pyta! „Kiedy wrócę”! Nie pyta, gdzie jadę, z kim, po co itd. Wie, po co to robię.

Zostawmy Pepe męża, weźmy się ze Pepe ojca. Sport to jest dobry sposób na wychowanie dziecka? Na przygotowanie go do życia i ułatwienie mu wejścia w dorosły świat?

Ja się znam na sporcie. Serio. Dużo o nim wiem, bo zajmuję się nim całe życie. I wiem, że dziecka do niczego nie da się zmusić. Nie da się zmusić dziesięcioletniej dziewczynki do trenowania pięć razy w tygodniu po cztery godziny. To jest niemożliwe. Nie ma takiej opcji. Jeśli ona sama nie będzie czerpać z tego przyjemności, to nie ma takich wołów, którymi po pół roku zaciągnąłbyś ją na trening. Możesz pomóc jej odkrywać piękno sportu, opowiadać o nim i zwracać uwagę na aspekty, których tak młody człowiek sam nie zauważy, ale które mogą go szalenie zainteresować. Ale to nadal jest nic. Najważniejsze, co możesz zrobić, to pokazywać na swoim przykładzie, co znaczy sport w życiu. Inaczej – co może znaczyć. Dziecko obserwuje i analizuje. Jeśli zorientuje się, jak coś pozytywnie wpływa na tatę, albo mamę, jak ich nastraja, ile siły daje, uśmiechu i radości – być może zechce robić coś podobnego. Być może…

Nie pytałem o to „jak”, tylko „czy warto”?

Bezapelacyjnie. Jestem pewien, że sport to najlepsza szkoła życia. Uczy poświęcenia, ambicji, systematyczności, etyki pracy. Podpowiada, jak właściwie pożytkować sukcesy i jak podnosić się po niepowodzeniach. Moje dzieci, które teraz chętnie trenują, nie muszą być sportowcami za pięć, dziesięć, czy dwadzieścia lat. Ale mam wrażenie, że nawyki, których teraz się uczą i charakter, który kształtują ciężką pracą – pomogą im odnaleźć się w każdej życiowej sytuacji. Sport uczy wielu wspaniałych rzeczy. Przede wszystkim tego, że jeśli w jakiejkolwiek dziedzinie nie damy z siebie 100% i nie poświęcimy się całkowicie, to gówno z tego będzie, nie oszukujmy się…

Co musi się wydarzać, by możliwe było dawanie tych 100%?

Żeby być w tym samym miejscu stale muszę robić coś nowego i pracować z nowymi ludźmi. Sport zmusza do tego. Nie mogę bazować na tym, co było 15-20 lat temu, bo moja dyspozycja też by tam była. Sprzęt bardzo mocno ewoluował i poszedł do przodu. Dużo rozmawiam na ten temat z mechanikami. Ja ich nie uczę, bo się na tym nie znam, ale staram się przekazać jak najwięcej swoich obserwacji i odczuć. Wciąż wzbogacam swój trening, korzystam też z pomocy psychologa. Zorientowałem się, że robienie więcej, ale tego samego treningu, nie powodowało rozwoju. Ten generowany jest przez urozmaicanie przygotowań. Mogę też przyznać, że patrzę na szybszych, młodszych zawodników i staram się coś od nich wyciągnąć.

Ciebie sport jeszcze czegoś uczy?

Naturalnie. Każdy sezon i mecz czegoś uczą.

To czego nauczyły Cię ostatnie derby?

Hehe, dobre (śmiech). Potwierdziły pewne moje domysły, a to też jest ważna lekcja. Ten mecz dał mi nieopisaną satysfakcję. Czułem się dobrze od początku tego sezonu, a kiedy coś nie szło, miałem wrażenie, że to nie jest kwestia sprzętu, tylko jego ustawienia. Nie zakładałem, że silniki są do bani. Jeśli coś nie grało perfekcyjnie – uznawałem, że to nasza wina. I derby pokazały, że czułem dobrze. Korekty, które wprowadziliśmy z bratem, były trafione, choć całość rozbiła się o przysłowiowy „jeden ząbek”. Tak to dzisiaj jest. Przyjechałem w wyścigu daleko z tyłu, a po drobnej zmianie trzasnąłem cztery kolejne z przodu. No i co? Bądź tu mądry i pisz wiersze (śmiech). Dla mnie to bardzo ważna informacja – mieliśmy jasne odczucia i okazało się, że były właściwe. I to w takim meczu!

Skoro sam otwarcie mówisz, ze znasz się na sporcie – czujesz, że w Twoim przypadku, w Gorzowie wydarzył się wielki sport?

Dla mnie na pewno tak. Na pewno… Osobista satysfakcja jest wielka. Cieszę się bardzo i wiem, że nocka jest nieprzespana (śmiech). Za dużo buzujących emocji, za dużo wrażeń, adrenaliny. Żona już pewnie wie, że w środku nocy wygoni mnie z sypialni, bo będę się kręcił w tę i z powrotem, przeglądał telefon, włączał telewizor…

Kiedy obejrzysz powtórkę?

Nie obejrzę.

???

Nie oglądam. Czasem zerknę na jakieś wyjątkowe wyścigi, które pojawiają się na fb. A tak, to odpuszczam sobie powtórki…

Dlaczego?

Bo jak jadę na torze, to wydaje mi się, że coś zrobiłem całkiem nieźle, a potem oglądam powtórkę i widzę, że było do bani (śmiech). Dlatego wolę zostać z tym odbiorem, który czułem na motocyklu – że fajnie się ścigałem i było zajebiście, a nie obejrzeć powtórkę, spaść z nastrojem i przekonać się, że szału nie było.

Co było pite, kiedy jechałeś taki mecz dwadzieścia lat temu?

Pite jest to samo. Piwko. Tylko, że… ilość się zwiększyła (śmiech).

Motor wpada niedługo…

Szykuje się świetny mecz. Szybko okazało się, że ci, którzy wróżyli Lublinowi błyskawiczny spadek i tak źle oceniali ten zespół, po prostu nie znają się na sporcie. Nie można skreślać nikogo przed sezonem, a innych stawiać na podium. Sport polega na czymś zupełnie innym. Kilku zawodnikom Motoru nie dawano szans w PGE Ekstralidze, bo… dawno, albo nigdy w niej nie jeździli. A cóż to za argument? Na szczęście już pierwsze kolejki pokazały, co się liczy. Czeka nas ciężki mecz. Może być różnie.

Rozmawiał TOMASZ DRYŁA
dziennikarz motoryzacyjny Canal+