Rafał Dobrucki - człowiek z Leszna, ale w papierach wychowanek pilskiej Polonii.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

No właśnie. Może lepiej pójść na łatwiznę i po prostu kupić, bądź przekupić młodego chłopaka, a właściwie jego rodziców i w ten sprytny sposób zapewnić sobie juniorów? Taką metodą zdobyto przecież niejeden talent i niejeden medal. Brylują w tej materii wrocławianie, którzy ostatnio skusili rodziców braci Curzytków.

Praktycznie każdy polski klub ma za sobą przynajmniej jeden epizod z kupowaniem krajowych zawodników, a mówiąc precyzyjniej – zawodników z polską licencją. Najczęściej były to nieudane próby załatania nieudolności działaczy, którym nie chciało się organizować i finansować szkółek. Są jednak ośrodki, w których takie podejście jest jak najbardziej przemyślanym działaniem. Trudno jednak odnaleźć je wśród złotych medalistów w ciągu ostatnich lat. Bo taka forma funkcjonowania jest fajna… dopóki są pieniądze. Ale nawet pełna kasa nie gwarantuje sukcesów, bo przecież duży budżet jest wprost proporcjonalny do oczekiwań, czyli pojawia się presja. Wynik staje się kwestią najważniejszą, szczególnie dla działaczy, a przecież szkolenie daje efekt po kilku latach. No i nie ma gwarancji, że z każdego naboru wyszkoli się kolejny Janowski, Pawlicki, Dudek, czy Zmarzlik. Nie warto czekać, liczy się tu i teraz. Same szkółki oczywiście działają, bo taki jest wymóg. Jeśli klub nie wyszkolił kiedyś juniorów, nie mógł kontraktować zawodników zagranicznych. Obecnie wystarczy zabulić karę. Występuje więc klasyczny przypadek „sztuki”. Szkoda tylko tych młodych chłopaków, którzy mają marzenia o zostaniu prawdziwym żużlowcem. Pozytywne jest to, że nawet odwalając taką „sztukę” można znaleźć diamencik. Przykładem jest chociażby Maciej Janowski.

Patrząc na wyniki ekstraligi z ostatnich kilkunastu lat spostrzegłem dziwną zależność. Spadają albo ci, którzy mają całkiem niezły skład, ale jadą tylko jednym wychowankiem, najczęściej drugim juniorem, albo ściągają wszystko co się rusza, byle w ogóle zechcieli jechać. Ta druga opcja była popularniejsza na przełomie wieków. Co ciekawe jednak i jedni, i drudzy, wcześniej mieli lub aktualnie mają wielkie mocarstwowe plany i oczywiście nie przykładają zbyt wielkiej wagi do szkolenia. Trochę się temu dziwię, bo przecież wyniki frekwencji w tych klubach, są w dużej mierze efektem właśnie braku swoich zawodników. Na nich kibic chodzi, z nimi się identyfikuje, a im samym bardziej chce się umierać za klub. Toruń zrozumiał tę prawdę trochę po niewczasie.

Takie kluby przypominają mi trochę pewną firmę, która twierdzi, że wciąż robi dobre piwo, takie samo od wielu lat. Koledzy z pracy pili je w zeszłym roku i nie mają zamiaru do niego wracać, bo jakoś przestała im smakować ta masówka nazywana szumnie piwem. Ale wracając do rzeczy. Szkolenie juniorów przez kluby kojarzy mi trochę właśnie z takim „browarem”. Wszyscy twierdzą, że to co robią jest czynione niemalże dla idei. Problem w tym, że prezesi nie mają zamiaru nikogo wyszkolić, a browar nie ma zamiaru robić prawdziwego piwa. Jedynym celem klubów jest osiąganie za wszelką cenę tytułów, a jedynym celem „browaru” jest zarabianie na napoju, który zostanie kupiony przez miliony klientów twierdzących, że piją piwo, bo ludzie tak naprawdę kupią wszystko, tylko trzeba im wmówić, że jest najlepsze. I tu jest największy problem. Prezesi klubów żużlowych zabijają ten sport przez swoje egoistyczne myślenie, podbijanie stawek. Z kolei, jeśli dobrze policzyłem, grupa browarnicza tylko w Polsce przejęła i zamknęła sześć prawdziwych browarów, wszystkie z ponad 130-letnią historią. Trudno uwierzyć, że zależy jej właścicielom na rozwoju prawdziwego piwowarstwa. Jak widać i w jednym, i w drugim przypadku coś, co wymaga prawdziwej pasji jest przejmowane przez ludzi, dla których jest tylko i wyłącznie źródłem zysku bądź chwały.

Z drugiej strony są przykłady klubów, które produkowały wychowanków wręcz taśmowo. Nawet tworzono z nich drużynę, tylko, że było to nieco amatorskie. Efekt był taki, że z dobrze zapowiadających się zawodników mało który zaistniał w seniorskim speedwayu, ponieważ miał problem z przebiciem się do składu w ekstralidze, a w II dywizji właściwie tylko marnował czas. Przykładami mógłbym tu zanudzać, ale były kluby, których zawodnicy obstawiali swego czasu połowę konkurencji, szczególnie w niższych ligach. Ilu z nich jeździ jeszcze? Niewielu. Ilu startowało w ekstralidze? Jeden – Rafał Szombierski, który po kilku latach przerwy wrócił do uprawiania żużla i to od razu w najwyższej klasie rozgrywkowej, a mimo to osiągnął zupełnie dobre wyniki. Naprawdę miał chłopak talent i tylko szkoda, że tak, a nie inaczej ułożyła się jego kariera. Chyba najdziwniejszy przypadek „wytwórni wychowanków” stanowiła niegdyś… Polonia Piła. Wśród żużlowców rozpoczynających karierę w tym klubie byli i są m.in. Rafał Dobrucki, Rafał Okoniewski, Jarosław Hampel, Tomasz Gapiński czy Robert Miśkowiak. Brzmi nieźle. Cały numer polega na tym, że prawie wszyscy byli wychowankami minitoru w Pawłowicach, a trafili akurat do Piły zamiast do Leszna, bo tam były wtedy pieniądze. Sam klub natomiast nie miał praktycznie żadnych zasług w ich wyszkoleniu. Jak łatwo się domyśleć, kiedy skończyły się pieniądze, skończył się też żużel nad Gwdą, choć tamtejszy stadion był chyba pierwszym w Polsce obiektem typowo żużlowym ze sztucznym oświetleniem.

Dzisiejsze szkolenie ma pewnie niewiele wspólnego z tym, co działo się jeszcze w latach 80. Wtedy przyjmowano dużo chłopaków, teraz zaledwie kilku. Efekty są jednak nieporównywalne. Podobnie zresztą jak w szkole. Łatwiej jest zająć się i przekazać wiedzę dziesięciu uczniom niż trzydziestu. Trzeba jednak przede wszystkim chcieć, robić to z głową, nie nastawiać się na szybkie rezultaty i dawać dużo okazji do jazdy na różnych torach. Mamy dziś kilka regionalnych lig młodzieżowych i to jest bardzo fajny pomysł. Małym kosztem daje się częstą możliwość startów, a przecież żaden trening nie da takich rezultatów jak prawdziwa rywalizacja. Problem w tym, że gdy na bezrybiu i rak ryba, szkoli się chłopaków nie rokujących dobrych wyników w przyszłości, byle spełnić narzucone kryteria. Cieszę się, że mimo wszystko jest jeszcze wielu pasjonatów, którzy poświęcają swój czas i prywatne środki temu sportowi, a dzięki nim tacy jak ja mogą oglądać wciąż nowych zawodników. Cieszę się też, że są pasjonaci piwni, otwierający i nadzorujący małe, lokalne browary, dzięki którym miłośnicy smaku mogą kupić prawdziwy złocisty napój z pianką. Na tytułowe rozterki odpowiadam więc zdecydowanie – tak, warto szkolić, a jeśli jeszcze w sposób przemyślany i efektywny – tym lepiej.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI