Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Trójmiasta na świecie są dwa: Gdańsk, Gdynia, Sopot to jedno, a Las Vegas, Las Palmas i Las Kowice Pomorskie to drugie. Tym razem jednak będzie nieco o nowym Trójmieście, takim bardziej żużlowym. Piła, Krosno, Świętochłowice, oto i ono. Co je łączy? O tym poniżej.

KROSNO

Od czasu reaktywowania żużla na Podkarpaciu w 1988 roku darzę Wilki szczególnym sentymentem. Nie z powodu bratanków znad Balatonu (Bodi, Tihanyi, Petrikovics), którzy byli  królami Krosna. Nie z powodu Ciupaka, Surowca i innych ówczesnych liderów nowego klubu, wcześniej niechcianych w macierzystych ośrodkach. Także nie z powodu Achima Piechaczka, który osiadłszy tamże, przez lata, w zamian za zużyte opony żużlowe, dostarczał nam nowiuśkie błotniki i osłony sprzęgła, które potem szkółkowicze mogli bezkarnie utylizować na torze.

Dlaczego jeszcze nie? Ano, nie z uwagi na przesympatycznego Stefana Lubasia, który nie mając innych przekonujących argumentów, przywiózł był do Grudziądza połowę zawartości magazynów Huty Szkła, by pozyskać przychylność i odzyskać dla klubu z południa wychowanka – Pawła Grygolca, który w GKM-ie średnio sobie radził. Niespecjalnie takoż z przyczyny Brązowego Kasku, zdobytego w tamtych czasach, przez innego wychowanka – Macieja Bargiela, który w finale na swoim torze pokonał m.in. kolejnego z wychowanków – Irka Kwiecińskiego (mieli dwóch „swoich” na pudle – takie czasy!).

Czemuż więc? Otóż z powodu 17 kwietnia 1988 roku. Inauguracja sezonu w Krośnie, po wielu latach przerwy. Na Podkarpacie przyjeżdża teoretycznie znacznie silniejszy GKM. W składzie grudziądzan Żeromski, Kwiatkowski, Kędziora, Podolski, zatem jeźdźcy zaawansowani wiekowo jak na tamte czasy. Po stronie gospodarzy zaś m.in. wypożyczeni przed sezonem z Grudziądza (obok śp. Darka Kowalskiego, którego w tym spotkaniu nie było w składzie gospodarzy), śp. Andrzej Sokołowski, Krystian Endrich oraz choćby Wojciech Pankowski z Gniezna, rzeczony Piechaczek oraz Andrzej Pietrzak z Bydgoszczy. Nazwiska pewnie nie powalały, ale… Wszak to inauguracja, zatem pełne trybuny, świąteczna atmosfera wielkiego sportowego wydarzenia i głód sukcesu, to wszystko miało czynić cuda. I taki cud się wydarzył. Krosno wygrało 53:36, mając liderów w Pankowskim (14) i z pochodzenia leszczynianinie, sprowadzonym z GKM-u właśnie… Sokołowskim (13). Opowiadał mi potem gaduła i „bajkopisarz” Andrzejek, że tuż po meczu stanął przed nim, wówczas jeżdżący trener GKM-u, Lech Kędziora i kręcąc głową z niedowierzaniem, powtarzał: „Kogo ja oddałem, kogo ja oddałem….”.

Uwierzyłby, kto nie znał „Sokołka”, dlatego opowieści o tym, co po wygranym spotkaniu działo się rzekomo w hotelu, gdzie zgrupowano zespół, pozostawię dla siebie. Niedawno bowiem, przy okazji finału „Szlachetnej Paczki”, organizowanego corocznie przez grupę kibiców „GKM Speedway Fans”, miałem przyjemność rozmawiać z Krystianem Endrichem i tenże, na temat ery Jancarza w Krośnie (był tam trenerem), stwierdził jedynie, że do ekscesów nie dochodziło, bowiem pilnował tego coach Jancarz, który sam wtedy nie pił, a innych potrafił szybko doprowadzić do porządku.  Tym bardziej, że był zakwaterowany w tym samym hotelu.

Krystian wspominał np. jak to „Edi” potrafił uznać, że zawodnik za długo śpi i bez ceregieli, chwytając za wystającą z łóżka nogę, przeciągnąć delikwenta po podłodze do kuchni, tam posadzić na krześle i stwierdzić: „Żebym to ja, mistrz świata na żużlu, tobie herbatę parzył, to już przesada”. Ale „Sokołek” musiał dorzucić od siebie trochę kolorków.

PIŁA

W Pile na żużel się nie chodziło. W Pile na żużlu się bywało. W czasach prosperity klubu, na trybunach zbierali się wszelkiej maści notable, celebryci, przedstawiciele możnych sponsorów. Pokazanie się w tym gronie stanowiło swoistą nobilitację. Dla jednych była to trampolina do dalszej kariery, dla innych możliwość „kupienia sobie” znajomych z establishmentu.

Zanim jednak do owej prosperity doszło, trzeba było klub reaktywować po wieloletniej przerwie, zebrać skład (tradycyjnie złożony z zawodników niechcianych w dotychczasowych klubach), a także zająć się przygotowaniem funkcyjnych, czy sprzętu do pielęgnacji toru. W tym Grudziądz także ma swój udział. Trenerem został tamże Lech Kędziora i on właśnie poprosił kilka osób z GKM-u, by pomogły pilskie sprawy poukładać. Ponieważ miałem przyjemność być w tym gronie, jako spiker zawodów, spotkała mnie niewątpliwa przyjemność i zaszczyt poznania niegdysiejszego filaru klubu pilskiego, Wiesława Rutkowskiego. Pan Wiesław, człek niezwykle serdeczny, sympatyczny, szczery i życzliwy ujmował wprost swą osobowością. Był jak wzór dobrego dziadunia z bajek dla dzieci. Zawsze miał dla każdego czas, chętnie rozmawiał, dzielił się radami i opowieściami sprzed lat, a nade wszystko pozostał człowiekiem niezwykłej skromności. Takich ludzi szczególnie szkoda gdy odchodzą.

Był tam również Przemek Surdyk, praktykant w roli spikera. Jak każdy utalentowany pasjonat, pozostawał bardzo niepewny siebie i świadomy pułapek oraz błędów, które można popełniać. Kiedy tylko nieco przełamał opory, jego talent eksplodował. Kto wie, czy nie zostałby jednym z liderów przy sitku, ale nadeszła prosperita i swojskiego Przemka „musiały” zastąpić gwiazdy mikrofonu, ot co! Sentyment do Piły mam także z jeszcze jednego powodu. Oprócz tego, że wszystko tam było dla miejscowych nowe i pierwsze. Do dziś mam sympatyczny kontakt z wychowankiem Polonii Krzysztofem Pecyną. Razem z Krzyśkiem zaczynali także choćby Rafał Kowalski, czy Mariusz Franków i to była chyba jedyna do czasów obecnych, złota era wychowanków klubu.

ŚWIĘTOCHŁOWICE

Ktoś spyta – gdzie gorolowi z Hanysami? Ano można, choć to sympatia właściwie bez szczególnego powodu personalnego. Zawsze lubiłem atmosferę „Skałki”. Ten stadion miał swój klimat i urok. Owszem, były tamże sukcesy sportowe i to niebagatelne. Waloszkowie, Brabański, Nawrocki, Kochman, Zarzecki, Matysiak, Bielica, bracia Bas, czy Max Fabiszak. To część tylko nazwisk, które muszą robić wrażenie. Pamiętam też sezon, w którym Śląskowi liderował leciwy już Misza Starostin. Dla mnie największym przeżyciem było zobaczyć na żywo legendę, znaną z telewizji i z niedowierzaniem przekonać się, jak bardzo i w jak wielkim stopniu miał poparzone ciało. Robił ten widok przerażające i przygnębiające wrażenie zarazem, choć Misza, kompletnie się tym nie przejmując, w tamtym meczu przywiózł bodaj 16 punktów, będąc bezsprzecznie liderem miejscowych.

Przypominam sobie także, jak Marek Kończykowski opowiadał, że z zawodnika „przerzucił” się na mechanikowanie, właśnie z powodu Pawła Waloszka. Nie ze względu na jego słynny „łokieć Waloszka”, ale z prozaicznego powodu. Otóż w jednym ze spotkań, będąc zawodnikiem GKM-u, Marek przegrał u siebie z niemal czterdziestoletnim wówczas świętochłowiczaninem. Tak go ta porażka zabolała, że postanowił dać sobie spokój ze ściganiem i zająć się wyłącznie żużlowym warsztatem.

Mam też osobiste, przesympatyczne wspomnienie, związane ze Śląskiem. Adam Markuszewski, starszy brat Piotra, a mój serdeczny przyjaciel (do dziś mówi do mnie per „parowy”), który także próbował sił na żużlu, w ostatnim roku startów jako junior, trafił, do podupadających już bardzo mocno Świętochłowic. Wielkich wyników tam nie osiągnął, ale dzięki temu mam w albumie zdjęcie obu uśmiechniętych od ucha do ucha braci, z prezentacji przed meczem, w którym reprezentowali różne kluby – powiem dumnie, że to unikat na skalę światową!

Odrobinę nieostre, ale jak wartościowe! Przeciwnicy na torze, Adam i Piotr Markuszewscy.

Wróćmy jednak do pierwotnego pytania. Co łączy te trzy ośrodki? Otóż ludzie. Kiedy idzie dobrze, są wyniki, sponsorzy, wówczas wokół klubów kręcą się tabuny sztucznie uśmiechniętych, „dozgonnie oddanych” drużynie. Problem w tym, że to żużel jest potrzebny tym ludziom, oni zaś klubowi i żużlowi w ogóle nie są przydatni. Kiedy są kamery i sukcesy – natychmiast się pojawiają, czując okazję „lansu”. Gdy jednak przychodzą chudsze lata, zostają tylko ci skromni, nie tak krzykliwi i medialni, ale kochający klub i drużynę szczerze, uczuciem bezwarunkowym. To oni zwykle się nie poddają, oni ciągną ten wózek, choćby siermiężnie, ale nie pozwalają mu upaść. I to dzięki takim ludziom nasz ukochany speedway trwa lub się odradza w kilku przynamniej ośrodkach. Ci ludzie nie pchają się na pierwsze strony gazet, nie mają wielkich pieniędzy, które mogliby zainwestować, ale mają wielkie serca dla „swoich” drużyn. Doceńmy ich robotę.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI