Michał Przybylski i Jarosław Hampel wciąż mają sportowe cele. Nie czas na odcinanie kuponów.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Stanowią bodaj najbardziej filigranowy duet w światowym żużlu. Wagę trzyma w nim i zawodnik, i mechanik. Jarosław Hampel jest od wykańczania pracy na torze, a Michał „Czarny” Przybylski, jak sama nazwa wskazuje, głównie od czarnej roboty. Są jak stare dobre małżeństwo – od zawsze razem, choć potrafią się też potraktować gorzkim słowem i kwaśną miną. Dla wspólnego dobra, rzecz jasna. Drugiej pary z tak długim stażem nie znajdziecie. Swoje zdobyli, swoje przeżyli. Ale nie czas na odcinanie kuponów. Zresztą sami sprawdźcie, co ma do powiedzenia Michał Przybylski.

Ile to już lat przy Jarku Hampelu?

Oj, chyba 21 pełnych sezonów za nami, jeśli dobrze liczę.

Wasze drogi zeszły się w Pile?

Tak. Tomek Gapiński, Jarek i ja to ten sam rocznik – 82. Razem trenowaliśmy w szkółce. Jarek przyjeżdżał z ekipą z Pawłowic, a my byliśmy miejscowi. W 1999 roku zaczęliśmy już współpracować, a rok później, gdy Jarek sięgnął po srebro IMP w Pile i brąz IMŚJ w Gorzowie, była już regularna robota. Pełny wymiar.

Bo Ty wcześniej do licencji nie dotrwałeś?

Nie, na ostatnim treningu w Pile przed egzaminem złamałem obojczyk. A był to już październik. Przyszła zima, a po niej, jak to bywa, zajęcia szkółki ruszają później. Już tak nie szło i zniechęciłem się po drugim czy trzecim obaleniu. Krótko mówiąc – olbrzymiego talentu do jazdy we mnie nie znaleziono. Bardziej się nadawałem do pracy przy sprzęcie, co szybko wyszło na jaw.

To Jarek decydował zawsze o personalnych ruchach w teamie, czy Ty?

Różnie. Gdy zaczynaliśmy, pomagał nam jeszcze brat Jarka – Marcin i jeden kolega ze Śmigla. Ale z czasem się wykruszyli. Wtedy żużel nie był jeszcze tak profesjonalny. Z niektórymi współpracowało się dwa lata, z innymi cztery. Różne czynniki miały na to wpływ, choćby miejsce zamieszkania. Jeden rok na wyjeździe może minąć fajnie, ale kolejny sprawi już, że robi się tęskno za rodziną czy swoimi stronami. Np. Irek Kwieciński był z Krosna. Czasem to Jarek szukał nowych rozwiązań, a czasem pracownik znajdował dla siebie coś, co bardziej miało mu pasować.

Rozumiem, że w Waszym udanym związku nerwy i ciche dni też wychodziły na światło dzienne? Lub światło jupiterów?

Oczywiście, że miały miejsce i wciąż mają. Do dziś niektórzy się zastanawiają, czy jakaś awanturka nie zakończy współpracy. To jednak normalne, że niekiedy miewamy zupełnie inne zdanie na dany temat. W naszym przypadku pięć minut jazdy busem po zawodach pomaga jednak z reguły wrócić do normalności i opanować nerwową sytuację. W kamerze różnie to może czasem wyglądać, prawda? Ludzie widzą jakąś wymianę zdań w parku maszyn między dwójką osób i zachodzą w głowę, jak ci dwaj mogę ze sobą współpracować. Jarek nie jest jednak, w cudzysłowie mówiąc, Nickim Pedersenem.  

Odpowiedzialność za sprzęt to nie jedyne Twoje zajęcie w tym układzie?

Nie, bo za logistykę podróży – przejazdy, hotele – również ja odpowiadam. A więc trochę obowiązków mam. Typowy menedżer zajmuje się tylko logistyką. Mechanik kończy pracę przy motocyklach i idzie do domu. Ja natomiast po pracy ze sprzętem przysiadam nad planowaniem na najbliższy tydzień czy dwa. Gdy Jarek jeździł w cyklu Grand Prix, była to niezła gonitwa. Przy okazji łączenia ligi z zawodami w Cardiff jedno auto zostawało w Polsce, a drugie jechało na wyspy.

To może jeszcze wrócić…

A może, bo Jarek tradycyjnie wystartuje we wszystkich eliminacjach, do Grand Prix również. Mamy świadomość, że w finale Złotego Kasku do wzięcia jest jedno miejsce. Fajnie byłoby też wystąpić w SEC-u. I fajnie, że wciąż są takie cele, nie tylko liga polska i szwedzka. A zapewniam, że są. Gdy ich brak, popada się w marazm. Ale Jarek wciąż ma ambicje.  

I za to Jarka cenię. Że mimo bagażu bolesnych doświadczeń, które wkłada sobie na plecy, gdy siada na motocykl, wciąż te sportowe cele ma. Że walczy, choć świadkowie zwracają uwagę, że okoliczności przyrody każą mu czasem pojechać bardziej zachowawczo, bo swoje przeżył.

My jednak mamy świadomość, z czego to wynika. Jeśli nie masz odpowiednio doregulowanego sprzętu, to nie wiesz, czy możesz jechać motocyklem tam, gdzie chcesz. To fakt, miniony sezon nie był udany, tym bardziej, że Jarek to jest zawodnik, który zakłada, iż w każdym meczu powinien zdobyć od dziesięciu punktów wzwyż. Wiosenna kontuzja łopatki śladu nie zostawiła, ale straciliśmy czas. Zmieniła się pogoda, nałożyły się braki jeździeckie i ciężko było pewne sprawy wyprostować.

Za Waszej wrocławskiej kadencji Andrzej Rusko lubił powtarzać, że Jarka trzeba przed zawodami kopnąć w kostkę. By nastroić bardziej bojowo, obudzić lwa. Też masz podobne odczucia i zadania w ekipie?

Kiedyś, za czasów juniorskich, Jarek faktycznie potrzebował czasem bodźca. Ale później… Gdy był najlepszy sprzęt od Jana Anderssona, gdy nie przeszkadzały kontuzje, to, uwierz mi, mechanizm działał jak należy. Pamiętam takie zawody, że zaczynał trzeci lub czwarty. Kompletna klapa. Ale ściągał kask i mówił, żeby nic nie zmieniać. Wiedział, że wszystko gra, a ja wiedziałem, że dalej będzie już petarda. I była, bez dodatkowego dopingu. Pamiętajcie, że Jarek nie jest tak stary, jak się niektórym wydaje. To nie jest ten czas, gdy zaczyna się myśleć o odcinaniu kuponów. Wiem, jak się Jarek przygotowuje i nie widzę żadnej przesłanki, która kazałaby się martwić. Niech tylko zdrowie dopisze i sprzęt pomoże.

A macie jakąś niepisaną umowę, w myśl której Jarek oznajmi z wyprzedzeniem, że nadchodzi kres? Byś miał czas na ułożenie sobie zawodowego życia na nowo?

Nieraz się rozmawiało na takie tematy. Na pewno będę wiedział, jeśli takie plany się pojawią. Może Jarek powie pewnej jesieni, że kolejny rok będzie ostatni, a może zagra a la Crump. Gdy poczuje, że żużel zaczyna mu dostarczać więcej męki jak frajdy i zamknie temat szybko, po sezonie. Dziś nie jest tak, jak kiedyś, że gwiazdy przewyższały resztę sprzętowo i mimo schyłkowej formy miały łatwiej.

Ostatnio Bjarne Pedersen zapowiedział, że kończy żużlową twórczość po sezonie 2020. To ciekawe, bo ludzie podświadomie inaczej na kogoś takiego patrzą – czy wjedzie tam, gdzie powinien, czy nie oszuka klubu, kibiców, wreszcie samego siebie…

Nie raz o tym myślałem. Czy ambicja zdoła wygrać z kalkulacją. Prawda jest też jednak taka, że często ten jeżdżący zachowawczo naraża się bardziej niż ten jeżdżący agresywnie. To moja opinia.

Pewnie nie tylko Twoja. Na którym etapie Jarek konsultuje z Tobą zmianę barw klubowych?

Generalnie jak już podejmie decyzję. I nie zawsze pieniądze są najważniejsze. Liczy się wizja klubu, odległość od miejsca zamieszkania czy tor, który może pasować albo nie.

W Lesznie, jak sądzę, przedłużyliście umowę po to, by rzeczywiście tam jeździć?

Oczywiście. Nastawiamy się na jazdę w Lesznie, a dywagacje, kto odejdzie – Jarek czy Kurtz – bywają irytujące. Jarek jest pewny swego i wierzymy, że będzie tym Hampelem, na którego czekają kibice. Gdyby chciał jeździć gdzie indziej, to już teraz podpisałby tam dobry kontakt.

Wasz warsztat też jest blisko Leszna.

W Rydzynie, pod Lesznem. Ja natomiast mieszkam teraz w Rawiczu.

A rodzina to?

Żona Żaneta i dwóch synów: 18-letni Jakub oraz 8-letni Maks. Tego pierwszego znasz, bo to oczywiście Kuba Miśkowiak, aktualny mistrz Polski juniorów.

To chyba niełatwe, być przy Jarku, a jednocześnie nie móc czuwać przy Jakubie?

Ale można gdzieś tam pomagać z boku. Póki co, wujek Robert go pilnuje i dobrze prowadzi, a wiadomo, że z Jarkiem wiecznie pracować nie będę. A takie więzy rodzinne i emocje nie zawsze sprzyjają. Niekiedy mogą namieszać w głowie.

A Maks czym się zajmuje?

Na razie gra w piłkę, w klubie w Rawiczu.

Na tor nie trafi?

A tego nie wiem, bo na motocrossie też lubi sobie pojeździć. Ale mam wątpliwości, czy byłaby to słuszna droga. Mówimy o bardzo ciężkim sporcie, który kochamy, ale którego mamy czasem dosyć. Ryzyko spore, a środki pozyskuje się coraz trudniej. Gdy startowaliśmy w Grand Prix, łatwiej nam było zapewnić solidne zaplecze finansowe. Liga też jest atrakcyjna, ale powierzchni reklamowej trochę brakuje. Jeździ się głównie z reklamami klubowymi.   

Czy mechanik „Czarny” miał jakieś spektakularne wpadki?

Na pewno coś się zdarzyło. Niech pomyślę… Ale nie takie, które zaważyły na wyniku.

A największy sukces?

Każdy dobry sezon i każdy dobry bieg, bez defektu, to dla nas największy sukces. Choć wydaje mi się, że najlepiej smakował pierwszy wygrany turniej Grand Prix w Kopenhadze (2010) i wywalczone wtedy srebro IMŚ. Kolejne medale też miały, oczywiście, niezły posmak, ale był on już inny. Nie zapomnę też Grand Prix Nowej Zelandii w Auckland z 2013 roku. Mało kto wie, że Jarek wygrał wtedy turniej z… awarią. Spuszczałem olej, żeby zmienić na świeży i zauważyłem, że brakuje czterech rolek na łańcuchu rozrządu. To się działo przed wyścigiem finałowym, nie było już na nic czasu. Zdążyłem tylko zadzwonić do Anderssona i zapytać, co on na to. Rzucił, że… uda się, albo nie. I my drżeliśmy, czy Jarek ze startu w ogóle wyjedzie, a on wygrał. Oczywiście, nie miał o tym wszystkim wiedzy, bo by pewnie gazu w ogóle nie nawinął. Hmm… No i widzę jeszcze jeden sukces. Że wszędzie dojechaliśmy na czas.

No właśnie. Tym bardziej, że Jarek to raczej lekkoduch, gdy chodzi o terminowość i punktualność w życiu codziennym. Przy czym nie da się na niego gniewać, bo miłym głosem i zalotnym uśmiechem zawsze znajdzie zrozumienie…

No właśnie. Ci złotouści potrafią wybrnąć. A dla mnie to największe wyzwanie, żeby logistycznie pospinać wszystkie tematy. Do dziś mam ciary, gdy słyszę, że Jarek jedzie z nami do Szwecji autem. Bo jeśli z moich obliczeń wynika, że musimy ruszyć o godz. 17, a Jarek mówi, żeby zabrać go o 18., to mam później niezłą gonitwę.

Nie znajdziemy chyba w światowym żużlu drugiego duetu z tak długim stażem?

No chyba nie. Wojtek Malak, który dziś pracuje z Okoniem, był długo z Tomkiem Gollobem, Rafał Lewicki też ma spory staż, choć przy różnych jeźdźcach.  

Najeździłeś się trochę do Jana Anderssona z silnikami…

Najeździłem. Gdy było Grand Prix, to nie skłamię, jeśli powiem, że odwiedzałem go raz w tygodniu. Z reguły we wtorek rano, w drodze na mecze ligi szwedzkiej. Zjeżdżało się z promu i obierało kurs na Jana. Odebrać silnik, pogadać, przedyskutować możliwości. Myślę, że Jan za szybko skończył z tuningiem. Jarek był pierwszym zawodnikiem, do którego zadzwonił z tą informacją. Tak jednak postanowił, a my to przyjęliśmy ze spokojem.

Ta współpraca też ma długą brodę.

Trwała czternaście czy piętnaście lat. W każdym razie naście. Zawsze mieliśmy świetne jednostki, a gdy odbieraliśmy nowy silnik i jechaliśmy z nim prosto na zawody, bez treningu, to nie było tam pomyłki. Silniki od pana Rysia Kowalskiego też są bardzo dobre, jednak wymagają zupełnie innego dopasowania. Gdyby nie ta złamana łopatka, to myślę, że udałoby się poukładać sprawy trybami, zapłonami.

Z pewnością słyszałeś, że pewną zawartość warsztatu Anderssona odkupił Martin Smolinski.

Owszem, choć wiem, że wcześniej jakieś maszyny przejął też Jacek Rempała.

Na czym wjedziecie w nowy sezon?

Na pewno na panu Rysiu. I zobaczymy, na czym jeszcze. Myślę, że na Ashleyu (Hollowayu – WoK), zawsze mamy też coś od Finna (Rune Jensena).

A swoje rytuały na okoliczność – tfu, tfu – przykrych zdarzeń też macie? Gdy Jarek nie wraca do szatni, bo musi jechać prosto do szpitala. Gdzie kluczyki, gdzie dokumenty…

Tego generalnie nie idzie się wyuczyć, bo takich rzeczy nie zakładamy. Ale to ja, w awaryjnych sytuacjach, biorę telefon, dokumenty i jadę razem z nim. A chłopaki wiedzą, co mają robić. Później się zdzwaniamy, choć od telefonów z zewnątrz się wtedy odcinamy, gdy pół Polski próbuje się połączyć. Skupiamy się na tym, co należy zrobić.  

Co robi mechanik po takim dzwonie, jaki Jarek zaliczył w Gnieźnie i który wyklucza ze sportu na pół roku, rok, czasem dłużej? Trzeba iść do pracy?

My dalej pracowaliśmy razem. Na początku nie wiadomo było, co nas czeka, a gdy później Jarek chodził o kulach i w opatrunku, to ja go woziłem na rehabilitację. Albo na trzydniowe konsultacje do Warszawy. Czasami jeździłem też do Zielonej Góry ze sprzętem, który miał pomóc innym. Więc była normalna praca. Tak nam to minęło. A muszę też dodać, że Jarek ma ludzkie podejście. Nigdy nie było tak, że – „słuchajcie, nie będzie mnie trzy miesiące, radźcie sobie”. Zawsze wszyscy dostawaliśmy wynagrodzenie.

Teraz team tworzycie z Piotrem Dominem. Rozumiem, że zimą również, cały czas, pracujesz dla Jarka?

Tak.

A co będzie kiedyś?

Nie wiem, czy bym chciał robić to samo w pełnym wymiarze. Ale może bym zatęsknił po jakimś czasie.

Jak choćby Darek Sajdak, który wcześniej zarywał noce ku chwale Rickardssona i Crumpa, a po pewnym odpoczynku wrócił z Grigorijem Łagutą.

Tak, być może i ja odzyskałbym świeżość. Choć nie wiem, czy poszedłbym w temat Grand Prix. To jest naprawdę ciężki kawałek chleba. Sobota – zawody. Zwykły kibic ogląda na kanapie, my się uwijamy. Stamtąd trzeba zdążyć na ligę polską, do Tarnowa czy Leszna. Po meczu znów walka ze sprzętem, byśmy w poniedziałek do południa byli gotowi na prom do Szwecji. We wtorek wieczorem mecz, a po nim powrót do Polski. Meta – w środę pod wieczór. W czwartek trzeba już szykować maszyny na piątkowy trening przed Grand Prix, ligą lub innymi zawodami.

Cały tydzień na jednym wdechu.

Cały sezon w pracy.    

Żona zadowolona? Jest fanką żużla?

Przyzwyczajona. Musi być fanką, skoro syn jeździ. Ale niekiedy bywa to wszystko uciążliwe.  

No to już nie przeszkadzam. Miłej roboty, niech „Mały” znów będzie wielki.

Rozmawiał WOJCIECH KOERBER