Autor tekstu.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kolega z grona wyznawców (w cywilu społeczny menago Daniela Kaczmarka) sprawił mi ostatnio niespodziankę i przesłał telewizyjną relację z finału IMP rozegranego w Pile, w 2000 roku. Zrobił mi frajdę, bo akurat miałem przyjemność dla Wizji Sport komentować tamte zawody. Niesamowity turniej, którego ostatni akt storpedowała gwałtowna burza i sędzia anulował dwa wyścigi, kończąc zmagania po czterech seriach. W efekcie dwa najwyższe miejsca na podium zajęli miejscowi „kozacy” Jacek Gollob i ledwie 17-letni wówczas Jarek Hampel. Ej, działo się…

Przy okazji sprowokował mnie menago do wspomnień. Pomyślałem, że czas mamy szczególny, bo świąteczno-noworoczny, więc może jako komentator na wcześniejszej emeryturze podzielę się garstką wspomnień z tamtych lat, a może wśród Czytelników naszego portalu znajdą się tacy, z którymi owe wspomnienia mam wspólne?

No to, skoro zacząłem od Piły, to w Pile dziś pozostańmy. W tamtych czasach, pod koniec XX wieku, działo się tam sporo, a Wizja Sport ze swoimi kamerami gościła regularnie. Piła w tamtych latach to było między innymi królewskie pożegnanie Hansa Nielsena, którego obwożono dookoła toru niczym pana i władcę, to dramatyczny finał DMP w 1998 roku z Polonią, ale tą z Bydgoszczy, kiedy to seria zerwanych łańcuszków sprzęgłowych odebrała pilanom nadzieję na pierwszy triumf w lidze, to także unikalne i piękne Turnieje Gwiazdkowe, gdzie w świątecznej scenerii wszystko było wesołe i na luzie. Nawet nasza dziennikarska praca.

Jacek Gollob dał się namówić i podczas wywiadu w parku maszyn zaśpiewał na żywo przebój lat minionych „Jak się masz kochanie”. Zresztą wywiady ze starszym z braterskiego duetu, który rządził i dzielił wówczas żużlową Polską, to osobny temat. Kiedyś (w Pile, a jakże) zadałem mu jakieś proste pytanie, a on zaczął na nie odpowiadać tak długo i zawile, że w końcu sam stracił wątek, stwierdził, że chyba coś bez sensu gada i zapytał o czym tak naprawdę miał opowiedzieć. Urocze, „Jaca” potrafił mieć dystans do samego siebie. Ale chyba najbardziej pamiętny dla mnie był fantastyczny finał IMŚJ w 1998 roku zakończony, dosyć niespodziewaną, podwójną wygraną biało-czerwonych: Roberta Dadosa i Krzysztofa Jabłońskiego. A trzeci był kompletnie wówczas anonimowy u nas Matej Ferjan. Na żużlówce, której silnik nie widział porządnego tunera z odległości mniejszej niż kilka metrów. To była prawdziwa sensacja!  Ze Słoweńcem przygotowaliśmy pewną, dziennikarską „ustawkę”. Poznaliśmy się dzień przed zawodami, w hotelu Rodło, przy bilardowym stole. Umówiliśmy się na wywiad podczas transmisji, prowadzony w języku… słoweńskim. Po prostu nauczył mnie bodaj trzech pytań w tym języku, uzgodniliśmy co mi odpowie, a ja to potem z uczoną miną przetłumaczyłem na język polski. „Zdziwko” w wozie transmisyjnym było spore, bo skąd tu nagle słoweński język, ale nikt się nie zorientował, że to było ustawione. Być może dlatego, że chłopakom popaliły się jakieś kable, przez co był nawet problem z transmisją. Wśród widzów (mam taką nadzieję) pewnie też nikt. Ale warto było, co tam  Tomasz Lorek ze swoim „akcentowanym” angielskim…

ROBERT NOGA

P.S. Wszystkim Czytelnikom z serca, najlepsze życzenia noworoczne!