Przemysław Pawlicki. fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Żużlowe biznesy nie są oderwane od rzeczywistości, więc siłą rzeczy podlegają tym samym zasadom, co inne przedsiębiorstwa. A skoro dopadł nas globalny kryzys, to i sport wpadł w jego szpony. Im szybciej zawodnicy pojmą te reguły, tym łatwiej będzie im negocjować nowe umowy i przeżyją mniej rozczarowań. A jeśli myślą, że są wyjątkowi, to mylą się strasznie. Zwykli śmiertelnicy tracą pracę, część wynagrodzeń, żyją niepewni jutra, więc na jęki i piski zawodniczego środowiska nawet nie zareagują.

Jeżeli ekstraligowym gwiazdom już brakuje na zaspokojenie życiowych potrzeb, to proponuję, żeby usiedli i na spokojnie przemyśleli, gdzie roztrwonili kasę. Niech zastanowią się, co zrobili źle. A jeśli dalej nie będą mieli żadnego pomysłu, niech zwrócą się do porządnego analityka finansowego. Bo potrzebują kogoś, kto zadba o ich przyszłość.

Rozumiem, że nikt nie chce zarabiać mniej. Żużlowcy też mają swoje wydatki, kredyty, leasingi i inne potrzeby. Przez długie lata pracowali na swój sportowy i finansowy sukces, a teraz karzą im zrzec się części mozolnie zdobytej kasy. Też byłbym niezadowolony. Żużlowy rynek jest jednak wyjątkowo skromny, a w dobie koronawirusa kurczy się coraz bardziej. Zawodnicy muszą też pamiętać, że na dostatnie życie zarabiają tylko w Polsce. Stąd nie zgadzam się z Przemysławem Termińskim. Szef toruńskiego żużla stoi na stanowisku, że gwiazdy nie zgodzą się na niższe kontrakty. Może nawet obrażą się, tupną nóżką i wrócą do siebie. Myślę jednak, że gdy na spokojnie przemyślą temat, wrócą i usiądą do negocjacyjnego stołu. Oczywiście targi będą twarde, trudne i długie. O równości szans nawet nie myślę. Gwiazdy mają najlepsze karty w ręku, więc nie pozwolą na zbyt drastyczne gmeranie w swoich umowach. Rachunek jest jednak prosty, w Polsce wynagrodzenia, nawet po cięciach, pozostaną najlepsze na świecie. Tym bardziej, że kryzys ma wymiar globalny i wybiega daleko poza nasze podwórko. To oznacza, że liga brytyjska pozostanie w stagnacji, a rozgrywki w Szwecji staną pod jeszcze większym znakiem zapytania niż te u nas. Zawodnicy, chcąc zarabiać i liczyć się w stawce, będą musieli szukać kompromisu i dalej jeździć w naszych ligach. A co, jeśli ktoś zrezygnuje ze startów w Polsce? Mówi się trudno i żyje się dalej. Tęsknić nie będę.

Jestem w stanie zgodzić się z zawodnikami, że Speedway Ekstraliga zbudowała swoją renomę na ich nazwiskach i robocie, a teraz daje do zrozumienia, że za koronawirusa zapłacą żużlowcy. Też miałem nadzieję, że Wojciech Stępniewski i jego ludzie zaprezentują plan pomocy dla klubów i zawodników. Lecz zamiast tarczy antykryzysowej zawodnicy otrzymali list, w którym dowiedzieli się, że będą zarabiać mniej. Meczów też może być mniej. Do tego składy drużyn mogą nagle sfilcować się do sześciu nazwisk. Brzmi to mało optymistycznie. Nie zdziwię się, jeśli żużlowcy nabrali przekonania, że Speedway Ekstraliga wspiera kluby, a ich nie szanuje. Niech przy tej okazji zastanowią się, czy stowarzyszenie „Metanol” w pełni zaspokaja ich oczekiwania i czy rzeczywiście wszyscy jadą na jednym wózku. Ekstraligowcy na pocieszenie mogą pomyśleć, że w niższych ligach popłoch jest jeszcze większy. Start zaplecza elity stoi pod dużym znakiem zapytania, a cięcia kontraktów również staną się nieuniknione. I tym sposobem biedni mogą stać się jeszcze biedniejsi, a bogaci, jako jedyni, mogą otrzymać przelewy za punkty.

Naprawdę powiadam Wam, że współczuję zawodnikom. Jak wszystkim, którzy stracili pracę lub musieli przyjąć od pracodawcy gorsze warunki zatrudnienia. Patrząc jednak na polski żużel widzę, że żużlowcy nie tylko budują wartość klubu, ale są też jego największym obciążeniem. Tu i ówdzie da się usłyszeć, że ich pensje stanowią zazwyczaj osiemdziesiąt procent wydatków całej organizacji. Siłą rzeczy, jeśli kluby mają przetrwać, muszą zaoszczędzić na kontraktach zawodniczych. Umówmy się, że obcięcie pensji pracownikom administracyjnym, trenerowi i sprzątaczce jest ledwie kroplą w morzu potrzeb. To nikłe procenty, które nie uratują żadnego klubu. W czasie epidemii z łatwością można sobie wyobrazić bankructwa kolejnych zespołów. To zaś oznacza mniej drużyn i co za tym idzie mniej miejsc pracy.

Przy okazji, bądźmy uczciwi i powiedzmy sobie wprost, że żużlowcy na ekstraligowym poziomie nie klepią biedy. I tylko od nich zależy, jak zaplanują własne życie. Są nie tylko sportowcami, ale również biznesmenami i pracodawcami. A w obliczu koronawirusa lubią stawiać się w roli szefa, który nie ma środków na utrzymanie teamu. Jeśli zawodnika spoza światowej czołówki wypycha z parkingu trzech mechaników, a do tego obok stoi menedżer i na fikuśnym stoperze odlicza czasz dwóch minut, to widzę, że przepych, nowobogactwo i lans zaszedł już za daleko. Jak na dłoni widać też, że jest potencjał do krojenia rocznych budżetów. Jak w każdej firmie.

Trudne czasy wymagają kompromisów i elastyczności. Kto wcześniej pojmie nietypowe reguły gry, ten sprawniej ustabilizuje swoją sytuację i szybciej ruszy po pieniądze i sukcesy w nowym rozdaniu. Maruderzy, sfrustrowani i roszczeniowi mogą zaliczyć falstart, ale taryfy ulgowej na pewno nie dostaną.

DAWID LEWANDOWSKI