Janusz Wróbel (na zdj. po prawej) był spikerem nie tylko podczas meczów Włókniarza
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wiecie, kto przez ostatnie dwadzieścia lat ubiegłego wieku dominował na murawie stadionu żużlowego przy ulicy Olsztyńskiej w Częstochowie? Oczywiście, Janusz Wróbel z mikrofonem. O początkach kariery spikera oraz nieznanych wydarzeniach z historii częstochowskiego żużla przeczytacie w rozmowie poniżej.

Panie Januszu, jak zaczęła się Pana przygoda z żużlem?

Oj, tu musimy się mocno cofnąć w czasie. Najpierw zacznę od tego, że ja nie jestem rodowitym częstochowianinem. Po prostu w czasie swoich studiów w Katowicach poszedłem na mecz żużlowy. Był to pojedynek Śląska Świętochłowice z Włókniarzem Częstochowa, bodajże w 1974 roku.  Trzeba zaznaczyć, że Śląsk jeździł wtedy na Stadionie Śląskim w Chorzowie, ponieważ po wypadku Malinowskiego stadion na „Florianie” w Świętochłowicach był zamknięty. Bardzo mi się wtedy Włókniarz spodobał i bardzo ten zespół polubiłem, nie zdając sobie sprawy, że los życia rzuci mnie do Częstochowy. Pamiętam, że miałem poczucie, iż w tym spotkaniu Włókniarz jest krzywdzony przez sędziego, ale ostatecznie mecz Częstochowa wygrała dwoma punktami. Od tamtej pory zacząłem tej drużynie kibicować. Później poznałem pewną częstochowiankę, która doprowadziła mnie do ołtarza i tak oto się znalazłem w Częstochowie.

Kiedy pojawił się Pan jako spiker na stadionie w Częstochowie?

Powiem panu szczerze, że na pewno parę lat później, ale kiedy to było – nie pamiętam. Nie prowadziłem nigdy zapisów swojej pracy na stadionie. Na pewno było wtedy Włókniarzowi jako drużynie ciężko. To był chyba początek lat osiemdziesiątych. Mogę się mylić, ale mógł to być mecz ze Spartą. Zaczęło się to dość przypadkowo. Niedaleko mojego miejsca zamieszkania po ślubie była siedziba klubu przy ulicy Wolności 20. Tego budynku już nie ma, został wyburzony. Bardzo często do klubu więc zaglądałem i z czasem byłem już stałym bywalcem, poznając jednocześnie wielu działaczy. Zaczęto mnie kojarzyć jako człowieka, który nie wiadomo, skąd przychodzi i mówi o zwariowanych pomysłach. Optowałem wtedy choćby za tym, aby spiker był na murawie, bo może mieć kontakt z zawodnikami. Nie wszystkim się to podobało. Spikerem był wtedy, pamiętam, Mirosław Gieroń, a niekiedy zastępował go pan Janusz Pułecki – naczelny redaktor „Życia Częstochowy”. Była wtedy też wojna pomiędzy Irakiem i Iranem, a syn pana Gieronia był na kontrakcie w Iraku.  W pewnym momencie już pan Gieroń nie wiedział, czy jego syn przeżył, czy nie, bo słuch po nim zaginął. Jak się syn odnalazł i powróci,  to radość była tak duża, że, powiedzmy oględnie, nie było dobrym pomysłem, aby akurat pan Gieroń prowadził jako spiker mecz… Poproszono mnie o zastępstwo i to się tak zaczęło.

Rozumiem, zastąpił Pan go…

Dokładnie. Prowadziłem swój pierwszy mecz i, jak to bywało kiedyś w Częstochowie, przy niesprzyjającym wyniku karetka musiała opuścić stadion, aby mechanik klubowy miał czas na pewne poprawki w sprzęcie zawodników. Tak się zdarzyło podczas mojego debiutu i pamiętam, że jakieś pół godziny zabawiałem kibiców i się opłaciło. Po zakończeniu spotkania moja praca została nagrodzona wielkimi brawami przez kibiców. To był taki mój chrzest bojowy.

Nie prowadził Pan wyłącznie zawodów w Częstochowie. Wielokrotnie Pana głos można było słyszeć na zawodach Grand Prix…

To prawda, wielokrotnie prowadziłem zawody rangi Grand Prix w Bydgoszczy i nie tylko. Wychodzi mi na to, że w Bydgoszczy prowadziłem sporo zawodów Grand Prix plus oba turnieje, które Bydgoszcz organizowała na Stadionie Śląskim. Nie ukrywam, było to dla mnie przyjemnością – móc prowadzić zawody takiej rangi.

Parokrotnie spikerował Pan razem ze świętej pamięci Krzysztofem Hołyńskim i to Was obu uznawano za najlepszych spikerów na polskich stadionach żużlowych…

Z Krzysiem prowadziłem chyba kilka imprez. Tak było choćby podczas Indywidualnych Mistrzostw Polski w Warszawie w 1996 roku. Chyba była między nami też taka trochę rywalizacja, bo doskonale pamiętam, że Krzysiu wtedy co rusz wchodził mi w słowo.  Ja byłem na wieży obok sędziego, a Krzysiek na murawie. Podałem czasy, obsady biegu i tyle – bo resztę swoistym „słowotokiem” robił świętej pamięci Krzysiu.

Jednym z zawodników, którzy darzą Janusza Wróbla zaufaniem jest Sławomir Drabik

Jakaś anegdota z czasów spikerki się Panu przypomina?

Na pewno zabawnych wydarzeń było wiele. Tak na prędko to przypominam sobie mój sławetny wyjazd na Grand Prix do Pragi w 1997 roku. Pojechaliśmy z małżonką do stolicy Czech i zauważyłem, że porusza się za mną samochód na białych tablicach. Mówię do małżonki, że chyba coś przeskrobałem i jadą za nami policjanci nieoznakowanym samochodem. Znalazłem miejsce parkingowe, parkuję i to auto też się zatrzymuje. Wysiada z niego pan i mówi: „Panie Januszu, a ja myślałem, że jedzie pan prosto na Marketę…” Okazało się, że to polski kibic żużla z Danii. Skończyło się tak, iż z tym człowiekiem pojechaliśmy na stadion, a nasze małżonki poszły na Stare Miasto.

Kiedy zakończył Pan pracę na stadionie Włókniarza?

To był bodajże sezon 2002. Przyszli wtedy do klubu nowi ludzie, którzy wiedzieli wszystko lepiej. W momencie, kiedy osoba z wykształceniem spawacza zaczęła mi tłumaczyć, co mam robić z mikrofonem uznałem, że to już ta pora, aby dać sobie spokój.

Później pojawił się Pan jeszcze w roli spikera na stadionie Unii Tarnów…

Tak. To były czasy Szczepana Bukowskiego. Wróciłem na krótko i chyba poprowadziłem dwie albo trzy imprezy. To były czasy pana Ślaka i on miał najwięcej do powiedzenia. Jednym z warunków było zaniechanie witania tzw. ważnych gości. Kiedyś przyjechał ktoś z rządu, a mi wręczono karteczkę, że mam go przywitać. Tak zrobiłem, a po fakcie okazało się, iż to nie była wytyczna Ślaka, a kierownika zawodów. Trochę się poróżniliśmy, nie bardzo zależało mi na tej spikerce i sobie dałem spokój. Pamiętam, że ostatni mecz tam prowadziłem w dniu śmierci Rafała Kurmańskiego.

Była propozycja powrotu w roli spikera na stadion Włókniarza?

Może pana zaskoczę, ale była i to przed tym sezonem. Namawiano mnie na pojechanie na kurs i odnowienie licencji. Ja mam już siedemdziesiąt lat, to po pierwsze. Po drugie, gdyby mi bardzo zależało, to pojechałbym do Warszawy i może otrzymał jednorazowe pozwolenie. Zrobię tak w momencie, kiedy klub częstochowski zrobi pożegnanie Sławka Drabika. To jedyna impreza, którą jeszcze poprowadzę. Jest obecnie propozycja, abym przed zawodami się pojawił i przypomniał się kibicom. Co z tego wyjdzie – zobaczymy.

Bywa Pan dzisiaj na stadionie Włókniarza?

Oczywiście, że bywam. Nie sam, a z moim 6-letnim wnukiem. Nie wchodzę już tym wejściem dla osób zmierzających do pracy. Nie jestem też już panem Januszem. Wchodzę normalnie z kibicami i oglądam.

Jakie zmiany Pan widzi pomiędzy żużlem końca ubiegłego wieku a tym obecnym?

Zmiany są bardzo duże. Pamiętamy przecież wszyscy, jak przez lata zmieniły się choćby stadiony. Zamiast obskurnych ławek, mamy dziś krzesełka. O zmianach technologicznych i rozwoju dyscypliny to już w ogóle nie ma co mówić. Uwierają mnie małe rzeczy. Jedną z nich jest dla przykładu to, że idąc na stadion nie mogę wziąć ze sobą choćby wody mineralnej dla wnuka, tylko muszę kupić ją na stadionie.

Przez te lata zaprzyjaźnił się Pan z jakimiś zawodnikami Włókniarza?

Poznałem wiele osób związanych ze sportem żużlowym. Jeśli chodzi o zawodników, to na pewno najbliżej byłem i jestem ze Sławomirem Drabikiem oraz Markiem Cieślakiem.

Sławomir Drabik ponoć coś tam Panu zawdzięcza…

Czy zawdzięcza, to nie wiem. Na pewno była taka historia w latach osiemdziesiątych, kiedy to Sławka czekało odbycie służby wojskowej, a był już wtedy dobrym zawodnikiem. Działacze klubu dwoili się i troili, aby tę służbę odroczyć. Prezes Jałowiecki zwoływał nawet specjalne spotkanie na ten temat. W klubie był taki obyczaj, że spotkania odbywały się w poniedziałki.  To spotkanie dotyczyło i mnie, ponieważ w tamtym okresie, a były to lata 80., sprzęt do uprawiania żużla kupowało się w Warszawie w Ośrodku Technicznego Zaopatrzenia. Tam miałem znajomego Andrzeja Krajewskiego, który zarzucił mi temat, że trzeba kupować „skóry”, bo ceny się zmienią za parę dni. Kupiłem za wcześniejszą zgodą klubu i za to, że kupiłem po starej cenie miałem być z klubu zwolniony. Zarzucono mi coś w rodzaju samowolki. Na tym spotkaniu postanowiono, że sprawa Sławka jest definitywnie zakończona, bo WKU się nie ugnie. Drabik  miał stawić się w ciągu bodajże pięciu dni w jednostce wojskowej chyba w Tarnowskich Górach. Uchwalono też, że Janusz Wróbel ma odejść z klubu. Następnego dnia przyszedłem spakować swoje rzeczy. Sławek przyszedł i mówi: „Panie Januszu, może Pan coś wymyśli?”. Pojechałem do WKU. Rozmawiałem z jednym kapitanem, sympatykiem żużla i on mówi w końcu do mnie: Dawajcie mi tu papiery tego waszego Drabika.” Papiery miał prezes Jałowiecki. Zadzwoniłem do niego i, proszę wierzyć, pół Częstochowy przejechał wtedy chyba w parę minut z Urzędu Wojewódzkiego do WKU. Pobił rekord trasy na pewno. Sławek do wojska ostatecznie nie poszedł, został odroczony do jesieni, a później jego sprawy z wojskiem załatwiał już ktoś inny. Drabik po tej akcji nabrał do mnie zaufania i szczerze sobie rozmawiamy po dziś dzień.

Marek Cieślak z kolei w książce Wojciecha Koerbera „Pół wieku na czarno” dziwi się, jak to z loterią na stadionie było, że auto trafiło do jakiegoś Pana znajomego…

Po pierwsze, zanim przejdziemy do clou. Ta książka to znakomita pozycja i mogę tylko Wojtkowi Koerberowi pogratulować. Do rzeczy. To było pożegnanie Józka Jarmuły za czasów prezesa Tobijańskiego. Jarmuła odszedł z klubu, bo został zawieszony po spadku zespołu. Jego obciążono za to winą. O ile pamiętam, nie wystąpił wtedy w jednym czy dwóch meczach wyjazdowych. Na zasadzie kozła ofiarnego padło więc na Józka Jarmułę. Po latach urządziliśmy mu pożegnanie. Był  na zawodach do wygrania maluch w losowaniu numerków zamieszczonych w programie imprezy. Nota bene tego „malucha” kupiliśmy na dogodnych warunkach u pana Rurarza. Ktoś to auto miał wygrać i ostatecznie wygrał znajomy kierowca wyścigowy, który ścigał się wtedy… maluchem po torach w Pucharze Małego Fiata. Faktycznie na końcu losowaliśmy z czterech przeźroczystych kryształów, w każdym było po dziewięć kulek z numerami. Losowaliśmy od ostatniej liczby od jednostek, setek po czwartą liczbę oznaczającą tysiąc. Wygrał ostatecznie ten kto miał wygrać i Marka Cieślaka do dzisiaj dręczy, jak to było zrobione. Jak to zrobiliśmy? Nie powiem. Nie zaspokoję ciekawości Marka. Wiedza na temat tego patentu kosztuje, co Markowi też kiedyś przekazałem (śmiech – dop. red.).

Kto wygra Drużynowe Mistrzostwa Polski w tym roku, a kto zostanie triumfatorem cyklu Grand Prix?

Na mistrza obstawiam Unię Leszno, która ma najlepszy, najrówniejszy skład. Jeśli chodzi o Grand Prix, to wysoko będzie Dudek. Na pewno w walce o tytuł będzie liczył się Zmarzlik. Nie zapominam o Madsenie, ale pytanie, na ile on będzie w stanie jeździć równo.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję również i serdecznie pozdrawiam wszystkich kibiców, którzy mnie pamiętają.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA