Stadion w Vetlandzie. FOT. JAROSŁAW PABIJAN.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dla tych, którzy poczuli nić sympatii z naszym piszącym mechanikiem i zakochali się w jego twórczości, raz jeszcze publikujemy całość opowieści o szwedzkiej przygodzie oraz pewnym finale Elitserien. I obiecujemy, że mechanik powróci. Tylko ogarnie burdel w warsztacie… Lecimy!

Małe, szwedzkie miasteczko. Według statystyk niecałe 9 tysięcy mieszkańców. W herbie wiking. Wszędzie rzucają się w oczy obwieszczenia obchodzonego w 2017 roku 700-lecia (!!!) nadania praw miejskich przez niejakiego, niewątpliwie wspaniałego, króla Birgera Magnussona.

Torshalla. Torszela, w świetle polskiej wymowy. Droga z Eskilstuny nie trwa długo. W pamięć zapadły mi przede wszystkim ronda i hidżaby. Hidżaby i ronda. Tuna, to ładne miasto. Nieco mniejsze niż Opole, jest szeroka rzeka, są parki. Centrum, powiedzmy, że tętni życiem. Czysto, schludnie, międzynarodowo. Ale gdy wszedłem po północy do maka, obawiałem się, że mnie zjedzą, choć nie jestem ani trochę halal. Nieważne. Czarny volkswagen transporter z motorami miarowo sunie do warsztatu Byłego Szwedzkiego Zawodnika w Torshalli. Nie prowadziło się przyjemnie, oj nie. Kac doskwierał, choć nie tak bardzo jak Parowemu. Czarna żubrówka mierziła bebechy i pulsowała pod czaszkami. Kisła w żołądkach w szkaradnej symbiozie okrutna hotelowa jajecznica wraz z niesmacznymi kiełbaskami. Monotonny szwargot niemieckich seniorów zasiadających również do śniadania świdrował pod kopułą. Za nami podróżowali mechanicy innego z zawodników, na oko jeszcze bardziej potargani niż my. Nawigacja niemiłosiernie odliczała kilometry, trzeba było wziąć się w garść. Przed nami ciężki dzień, finał Elitserien, wyjazd do Vetlandy.

Jedziemy na Malarsbadvagen X. Ulica malarzy? Szwed wie. Kręte uliczki, łódki zacumowane przy nabrzeżu wąskiego kanału, mnóstwo zieleni, pochmurno, kebab, pizza, pytipanna, hidżaby. Iście urokliwe miejsce, choć do Shangri La jeszcze daleko. Google maps uparcie twierdzi, że jesteśmy u celu, choć wokół szczere pole i dwa domy na krzyż. Toć Warsztat Byłego Szwedzkiego Zawodnika nie może być zapleśniałą przybudówką, halo. Trzeba dzwonić po wsparcie techniczne na numer Brata Byłego Zawodnika.

Fak, fak, fak. Nijak nie idzie się połączyć, plepleple po szwedzku i tyle. Coś nie tak z numerem na bank, rozczarowanie na twarzy Parowego rośnie proporcjonalnie do mojej indolencji. A Rozsierdzony Parowy, to zły Parowy. Oj, bardzo zły. Trzeba pisać do Syna.

Po ustaleniu właściwego numeru, udało się. Brat ów, finalnie skorygowawszy nasz błąd, skierował oba busy do pustych magazynów nieopodal. Jego pilot do bramy napędzany musiał być cholernie dużą baterią, albowiem został wciśnięty pół miasta dalej. Wrota, bynajmniej nie montowane przez Polskiego Monopolistę, rozwarły się, skrzypiąc. Wjechaliśmy. Spóźnieni półtorej godziny, spoceni, skacowani, zatarci. Zapomniałem o tym wspomnieć wcześniej? Trudno, pamięć potrafi zwodzić lepiej, niż tolkienowskie Martwe Bagna.

Rozgoryczony Brat przyjechał kilkanaście minut później otworzyć nam Warsztat i zaznajomić z jego układem. W porównaniu do warunków, w których każdy niejednokrotnie pracował, u Byłego Zawodnika panowała pełna, szwedzka, kultura. Rzecz jasna, nie chcieliśmy nadużywać gościnności, koledzy z drugiego busa również. Po prostu miejsce, w które przybyliśmy prezentowało się imponująco. Obok Warsztatu stał dumnie, podarowany onegdaj przez kogoś, maluch. Lśniący i nieskalany.

W środku było wszystko, co niezbędne do istnienia Samowystarczalnej Stacji Myjąco-Konserwującej. Dwa pomieszczenia warsztatowe, porządne narzędzia, polerka, zadbany kibelek, kuchnia, dekoracje wnętrz (trofea, kombinezony, stare klamoty, ekwipunek), motory, a nawet sauna i Pokój Życia z telewizorem, łóżkiem, kanapą, fotelem, meblościanką, papierami etc. Mechanik, który tu rezydował miał tu bardzo przyjemny kurwidołek. Klasa.

Gdy Brat pojechał, grzecznie rozładowaliśmy busa. Motory, skrzynki, wiadro, karcher, koła, maty, kaski, niekaski, łachy, kombinezony, opony i pozostałe niezbędne dziadostwo. Tamci też wyciągali swoje Wszystko. Mieli przewagę, bo w większym busie o wszystko łatwiej. U nas ściśnięte, poupychane. Wyjmujesz wszystko, jak szmaty z przepełnionej pralki.

Wszystko upierdolone. Nie pobieżnie, jak stół Durczoka, ale nie katastrofalnie, jak po Gustrow, Outrup, starym Krośnie, czy jakimś korcie tenisowym pokroju Neuenknick. Poziom błotosmaru na motorach określiłbym jako średnio zaawansowany. Aura w państwie śledzia ma to do siebie, że we wrześniu płacze, smarkając do tego chłodnym wiatrem. Tory są zazwyczaj, cytując pewnego Rzeszowskiego Trenera, mocno selektywne. Na istnieje tam instytucja uzbrojonych w przepocone koszule i zestawy słuchawkowe, częstokroć zgorzkniałych komisarzy toru, oj nie. Tor jaki jest, taki jest, w lewo i trzymać gaz. Mokro, zimno, kopa, rozjedzie się. Wróćmy zatem do efektów tego, jak się rozjechało.

Przegraliśmy wczoraj. Niezbyt sromotnie, bo ośmioma, ale porażka u siebie nie daje wielkich widoków na udany rewanż. Zwłaszcza, że w poprzedniej rundzie dostaliśmy tam z dwudziestoma. Nasz Syn spisał się, jak na miarę swych szwedzkich osiągów, dosyć dzielnie i stabilnie. Dycha w sześciu wstydu nie przynosi, choć i dupy nie urywa. Syn, jak to Syn, musiał przywieźć jakieś zera i jedynki, co widać po motorach, osłonach i całej reszcie oprzyrządowania.

Patrząc na to całe brudne cholerstwo, chciało mi się zwyczajnie, po ludzku, obcesowo, rzygać. Partner bez wątpienia podzielał moje odczucia. Szlug, zblazowana mina, rozcapierzone włosy, niespieszne osobiste oględziny naszego dzisiejszego miejsca pracy. Nasi towarzysze ze Wschodu również nie kwapili się do rozpoczęcia działań. Niech im będzie Zamglone Oko i Pryszczaty. Pierwszy, główny majster, to wiecznie przesłonięty brakiem snu, wódką i bogowie czym wiedzą jeszcze wzrok. Kumaty, sympatyczny koleś, ale na stówę przemęczony. Choć zawsze utrzymuje, że trzeźwy, to często nie postawiłbym na to choćby brudu spod paznokci. Drugiego nie znam, zagościł u Krasnoarmiejców pierwszy raz. Młody łebek, czapeczka do tyłu, kalosze w kamuflażu russische woodland, gigantyczny, pulsujący, żółty od bulgoczącej wewnątrz ropy wulkan na nosie. Nie dało się go przeoczyć. Te kalosze też mi zapadły w pamięci, mówię do Zamglonego – Te, co wy Krasnoarmiejcy jesteście? – na co odparł z uśmiechem – Krasnoarmiejcy? Da, daa, tylko nie z Rasiji.

Między naszymi teamami panował dobry klimat. My piliśmy, Oko pił. Tu i tu słowiańska krew. Po zawodach nie raz pomagaliśmy mu ładować busa, na zawodach w obsłudze. Zazwyczaj pracował solo, a uwierzcie proszę, tacy mają dużo ciężej. Stąd też między innymi ten mętny wzrok człowieka-cyborga, który w ciągu minionych kilku miesięcy zaliczył zbyt wiele kilometrów i nieprzespanych nocek.

Oba zespoły rozładowane, karcher zgodnie z instrukcjami Brata podpięty, zabraliśmy się za rozbieranie motocykli, selekcję łachów do prania, etc. Po kilkunastu minutach nastąpił zwyczajowy podział pracy. Pierwsi mechanicy zabrali do środka gaźniki, sprzęgła, pranie i cała drobnicę (klamki, sprężyny, kubki, śrubki, dekle, nyple, inne tryple), natomiast pozostały zabrudzony ekwipunek, wszystkie te brudne osłony, ramy, deflektory, kołpaki, koła, zębatki itd. pozostały dla mnie i Pryszczatego. Zazwyczaj przy takim myciu w tandemie następuje walka o dostęp do Przenajświętszej Myjki Ciśnieniowej, lecz, jak już wspomniałem, z naszymi wschodnimi kolegami układało się molto bene i wyrywania sobie z rąk do rąk nie było.

Nie cierpieliśmy przy tym wcale, a wcale na nadmiar czasu. O 13.30 zaplanowano odbiór Syna i jego ojca, Światłego Inżyniera spod hotelu. Na pomycie i poskładanie motorów mieliśmy ledwie kilka godzin. Zbyt krótko, żeby zrobić to w stu procentach porządnie.

Z samego procesu mycia nie pamiętam zbyt wiele. Jeśli robisz to milion razy w sezonie, idzie zapomnieć pewne mniej ważkie detale. Upływ czasu również w tej sprawie nie pomaga. Opiszę zatem to, co uznaję za absolutny pewnik.

Na pewno od samego początku był problem z prądem. Warsztat od dawna nie był tak aktywnie oblegany, więc sieć nie wytrzymała natężenia. Włączona pralka, kompresory, karcher, światła i prostowniki były mocno energożerne, powodując raz za razem awarię korków. Gdy nam ich zabrakło, musieliśmy skapitulować i czekać na Rozsierdzonego Brata ze świeżą dostawą.

Na pewno co najmniej ze dwa razy zażyłem chwili relaksu w kibelku. Moment odprężenia, ciepła i spokoju mógł okazać się zbawienny, gdy robić się nie chce, a kactoksyny gnieżdżą się głęboko w trzewiach. Poza tym, te niekończące się braki prądu…

Na pewno robotę rozpocząłem standardowo od klamotów. Wszystko, co zdejmujemy z motoru, osłony, rynsztunek zawodnika. To, co musiało wyschnąć, natychmiast po umyciu wnosiłem do środka. Zegar tykał, a przeklęte korki nie ułatwiały. Umycie samej ramy (wraz z kołami), na porządnie, z polerowaniem silnika i wydechu, dokładniutko wydmuchując na koniec wodę za pomocą sprężonego powietrza, zajmuje tak do półtorej godziny. Dla kontrastu z sześcioma z hakiem minutami wczorajszych torowych harców naszego Syna. Przy dwóch motorach, bolącym łbie, głodzie, chłodzie, zanikach energii, współdzielonym karcherze, praniu, składaniu motocykli i zmianie opon, wiadomym było od samego początku, że odpierdolę turbomycie w czterdzieści minut maks. Czasem inaczej się nie da. Znaczy, da się. Niżej i szybciej w klasyfikacji mycia znajduje się już tylko tzw. „przecierka”. U nas w teamie niedoścignionym jej czempionem był Parowy. Szmata na gaźnik, worek na sprzęgło, przednie koło w górę, zmywacz do hamulców na koniec i jedziemy. Tymczasem wspomniany jegomość uwijał się z łachami Syna i swoją robotą precyzyjną, nieznacznie mnie przy tym popędzając.

Na pewno chłopaki ze Wschodu mieli mniej roboty. Pryszczaty nie biegał, robił spokojnie, a kiedy my dopiero zabieraliśmy się za składanie, oni już się pakowali.

Na pewno z ulgą wtoczyłem bajki do środka, ciesząc się, że Ostatnie Szwedzkie Mycie mam już za sobą.

Na pewno jednakże mina mi zrzedła przy zmianie opon. Nie cierpię zimnych. Zimna opona, to zła opona, czasem walczy żeby na felgę nie wejść, jak jakaś sześciogłowa hydra. A owego dnia bogowie nie raczyli mi zesłać aury umożliwiającej uczynienie gum przyjemniejszymi w obyciu.

Wszelkiej wątpliwości nie budzi również fakt, że Parowy zmuszony był przyspieszyć suszenie i postanowił, po krótkiej konsultacji ze mną, uruchomić w tym celu saunę Byłego Szwedzkiego Zawodnika. Z początku plan ten zalatywał kolosalnym sukcesem, a Parowy wydawał się znakomicie obchodzić z całym systemem obsługi pomieszczenia. Jako, że nigdy dotychczas w saunie nie byłem, z radością skontastowałem, iż panuje tam bardzo przyjemne ciepło, jakże dalekie od moich wyobrażeń o lepkiej, wysysającej oddech z płuc duchocie, przywodzącej na myśl Kotlinę Kongo, czy inne tropikalne piekło.

Bielizna suszyła się grzecznie wraz z wszelkim materiałowym dziadostwem, które tego wymagało. Gdy sprzątałem po skończonej robocie myjkę, na zewnątrz wyszedł Parowy. Z zapalonym szlugiem, zmierzwił włosy, uśmiechając się przy tym bezczelnie. Świadczyło to, że za moment bankowo usłyszę jakiś wesoły komunikat. Nie myliłem się.

– Ty, Gamonik – mówił, coraz szerzej ukazując zęby – problem jest.

– Co się stało? – zapytałem równie frywolnie. Gdyby nastąpiło jakieś poważne multispierdolenie, jego wyraz twarzy byłby zgoła odmienny.  Parowy zawrócił do warsztatu, ruszyłem więc za nim. W środku powitał mnie unoszący się w powietrzu, śmierdzący spalenizną wapor.

– Widzisz, Gamonik, te rzeczy nie chciały się za bardzo suszyć – poparskiwał ze śmiechu – to podkręciłem trochę saunę i zobacz, co tu się odjebało – otworzył drzwi, a tam siwo. Gorąc buchał już nawet nie jak z Kongo, ale jak ze smoczej paszczy. Chmura dymu spowiła ciasne pomieszczenie, przypominając lotniskową palarnię.

– O kurwa – oniemiałem – co tu się stało? Jak to? Wszystko się zjarało? Gdzie to jest? – zainicjowałem krzyżowy ogień pytań.

– Niee, gdzie tam wszystko – przeszedł w głąb warsztatu – zostały mokre tylko gacie i skarpety. Wszedłem zobaczyć czy wyschły, patrzę, a okazuje się, że one kurwa płoną – tłumaczył ciągle przez śmiech, demonstrując mi finalnie owe nadpalone niemal do połowy, sportowe, ulubione wyścigowe skarpety naszego Syna.

– Ty, a na resztę patrzyłeś? Na pewno luz? – powoli się uspokajałem.

– Taaak, Gamonik, tylko trochę śmierdzi, ale to się najwyżej plakiem jebnie i będzie waniliowe. A jakby coś czuł, to mu się powie, że tu obok jakieś Araby paliły opony i prześmierdło wszystko i chuj.

– No tak… – po chwili milczącej kontemplacji zapytałem:

– A z tymi skarpetkami co mu powiemy?

No jak to co, haha, powiemy, że nie mogliśmy znaleźć nigdzie w torbie i tyle. Musiał zapomnieć z szatni. Przecież uwierzy, tak jak z kluczami. Fakt, Syn nie należał do tytanów nieufności. Raz zapomnieliśmy mu zwrócić pęk kluczy do domu, warsztatu, etc., przed naszą długą podróżą do Polski, po czym gdy się o nie upomniał dwie godziny później, z łatwością wmówiliśmy mu, że toć trzymał je w ręce i musiał sam położyć na desce rozdzielczej busa, a nam to umknęło. Zresztą, skarpety, to tylko skarpety. Gorzej, jakby spaliły się osłony. Tu już nie dałoby się wybrnąć tak łatwo.

Ostatecznie, uśmiawszy się obaj, bardziej skupiliśmy się na wietrzeniu i kończeniu roboty. Brat Szweda raczej nie paradowałby zachwycony po zakopconym, śmierdzącym warsztacie, gryząc się, co te Polaki tu, na Świętego Śledzia, robiły?

Nadciągała godzina zero. Miejsce pracy uprzątnięte. Jako naczelny logistyk napisałem do Syna, że zaraz ruszamy oraz zadzwoniłem do Brata po dalsze instrukcje. Super. Podziękowałem za gościnę, klucze zostawić w drzwiach, Brat raczy wcisnąć pilot pół miasta dalej. Widocznie wciąż miał nas dosyć po tym dowożeniu korków. Lepiej ułożyć się nie mogło. Opuszczamy Malarsbadvagen X uśmiechnięci od ucha do ucha. Mission accomplished, choć głodni i zatarci, gotowi na finał Elitserien.

Po drodze, jadąc wzdłuż kanału, przy którym cumowały małe łódeczki kilkunastu co bardziej zajaranych żeglarstwem mieszkańców Torshalli, zatrzymaliśmy się w pizzerii. Parowy zafundował dwa pyszne, zaserwowane przez starszego Azjatę placki. Syn jedzenia nie refundował, a ja miałem mało siana i czekałem na pieniądze. Musiałem zdać się na wsparcie i z radością skonsumowaliśmy te pyszne szwedzkie pizze.

Zajechawszy pod hotel, standardowo musieliśmy czekać. Najpierw na Syna, potem na Opieszałego Inżyniera. Gdy wreszcie ujrzałem w lusterku jego nabłyszczone jakąś miksturą falowane włosy, rozpoczęliśmy podróż, wzbogaconą po chwili mlaszczącą symfonią przygrywaną przez inżynierską gumę do żucia.

Chwilę po starcie Parowy, jak gdyby nigdy nic, oznajmił Synowi, że nie znaleźliśmy w torbie jego skarpet.

– Jak to? – skonsternował się.

– No wyjęliśmy wszystko do prania, a skarpet po prostu nie było.

– Musiały być.

– Ale nie było, nie wiem, gdzie są.

– Mhm – mruknął. – Okeeej.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, a po niej krótka wymiana zdań między Synem i Zaniepokojonym Inżynierem w ich gardłowym języku.

– Może nie wziąłeś z szatni po meczu i tam zostały? – zaproponował Parowy.

– Wydaje mi się, że brałem – kolejna pauza. – Komandos przebierał się obok mnie. Może on przypadkiem zabrał. Muszę go zapytać, gdy już dojedziemy.

Wspólnie zaaprobowaliśmy ten pomysł, tarzając się w duszach ze śmiechu. Komandos to wysoki, wyżyłowany żużlowiec, który z powodzeniem mógłby uprawiać kickboxing. Nieszczególnie przy tym otwarty i sympatyczny, typ bezpośredniego samca alfa. Na myśl o tym, że nasz lekko ciapowaty Syn będzie go wypytywał o swoje zagubione, wyścigowe skarpety nie mogliśmy się nie uśmiać.

– I co teraz? – zapytał wciąż bezradny Syn. – Macie chłopaki może jakieś grubsze, długie skarpety? Takie, jakie lubię do ścigania?

Obaj zaprzeczyliśmy. Problem pozostawał nierozwiązany.

– Może staniemy gdzieś i kupimy w Vetlandzie, będzie jakaś galeria, sklepy sportowe… – zaordynował Genialny Inżynier, nie wiedząc chyba w swej światłości, że Vetlanda ma ledwo 10 tysięcy mieszkańców i wielkiego centrum handlowego raczej próżno tam szukać. Po chwili pogrążyli się w bulgoczącej wymianie zdań i tym samym temat został chwilowo wyczerpany.

Z Eskilstuny do celu było niecałe 300 km. Powinno nam to zająć do trzech godzin, ale w trasie zdarzają się różne przygody. Poprzednim razem, podczas fazy zasadniczej Elitserien, do takowej doszło. Syn z Parowym spali, a mnie szwankowało google maps przez niedobór porządnego internetu. Oczom nagle ukazała się blokada drogi. Koniec, coś tam po szwedzku, barykade, kaput, chuj. Nie chciałem nikogo budzić i podjąłem samowolną decyzję, nie wiedzieć do końca czemu, o skręceniu w lewo. Ta droga wydawała mi się jakby jaśniejsza, przyjemniejsza, zapraszająca mnie. Gdy po dziesięciu minutach jazdy przez idylliczną, malowniczą krainę pełną pokrytych czerwonym impregnatem z Kiruny domków, skałek, rzeczek i jeziorek dotarłem do wysypanej żwirem drogi, zmuszony byłem skapitulować i obudzić załogę. Syn przecierał oczy zestresowany, bo czasu mało. Parowy natychmiast przejął ster, zażenowany moim błędem. Z nerwów aż drżał mu nos, a gdy ów nos drżał, było już bardzo nieprzyjemnie. Finalnie, jakimś cudem zdążyliśmy dotrzeć, półtorej godziny przed zawodami, gnając pod koniec okrutnie.

Tym razem nic tak skandalicznego nie miało miejsca. Przy zablokowanej drodze skręciliśmy w prawo i bez problemów minęliśmy po pewnym czasie niebieską tabliczkę z białym napisem Vetlanda. Rzeczone miasteczko nie należy do największych, co jest raczej typowe dla szwedzkiej urbanistyki. Schludne, nisko zabudowane przestrzenie, czysto, zielono, ładnie oświetlony park. Miejsce nieskażone przez bloki, hidżaby i fast-foody. Szwedzkie Shangri La.

Droga na stadion wiodła przez spokojne osiedle domków jednorodzinnych. Wywieszone co kilka domów flagi i chorągiewki w miejscowych barwach upewniały nas, że dobrze jedziemy. Zaparkowaliśmy kilkanaście metrów od wjazdu do parkingu. W Vetlandzie nie jest komfortowo, trzeba nosić. My zadanie mamy do tego utrudnione przez przedłużony rozładunek. Po zaniesieniu wszystkiego do boksów, pora włożyć zbędne graty ponownie do busa, po raz trzechsetny w ciągu tygodnia. Mieliśmy dobry czas, do zawodów pozostało go jeszcze mnóstwo. Ku mojej uciesze, Szalony Menedżer dostarczył nam jedzenie. Paczkowane spaghetti bolognese. Nawet, że smakowało nam obu.

Po instalacji w parkingu oraz zjedzeniu, mieliśmy chwilę na tzw. rekonesans. Pamiętam, że najpierw spostrzegliśmy grupki czarnych grzybków porastających gdzieniegdzie polanę, zachwycając się kolejnym przykładem szwedzkiej flory, zauważalnie odmiennej od tej, do której widoku od dziecka przywykliśmy. Grzyby owe sprawiały wrażenie zawierających psylocybinę, a ich spożycie mogłoby spowodować zapewne wizualną karuzelę oraz nieliche mentalne spustoszenie.

Kilkanaście metrów dalej stał motocykl w barwach Vetlandy. Otaczała go zgraja ludzi wyglądających na potencjalnych darczyńców. Ktoś przemawiał, tłumaczył, śmiał się, by po chwili znów perorować z zadęciem. Jakiś szwedzki prestidigitator, Irek Bieleninik. Nie rozumieliśmy ani słowa. Uwagę zatem przerzuciliśmy na konwersacje z pozostałymi mechanikami.

Konkluzja owych rozmów była prosta. Większość podzielała nasz wątpliwy entuzjazm co do spotkania i jego rezultatu. Byleby te zawody odjechać. Bezproblemowo przegrać, nie upadać, nic nie krzywić, a najlepiej jeszcze nie pobrudzić za bardzo. Dwie godzinki, odrobina niekoniecznie szczerego smutku i spokój. Koniec Szwecji, kolejne zawody odhaczone, bliżej do upragnionych na tym etapie żużlowych wakacji.

Tor owego dnia przygotowany był po szwedzku, dość selektywnie. Trochę twardo, trochę pod koło, jakieś stare koleiny, potencjalne dziury i gąbczaste miejsca. Kilka miesięcy wstecz naszej drużynie ewidentnie nie pasował. Dlatego też przygotowani byliśmy na klęskę. Szalony Menedżer i kierownictwo zespołu posiadało jednak, kompletnie wbrew logice, nadzieje całkiem spore. Specjalnie na ten mecz ściągnięto nawet Tego, Którego Wielu Zwie Parówą. Choć TKWZP do tej pory pojechał raz, zdobywając aż jeden punkt w Mallili. Tym razem liczono na jego znajomość toru i ustawień, wszak jeździł dla VML Elit bodajże 3 lata.

Szwedzi zapełniali powoli trybuny, instalacje z koców i krzeseł rozkwitały jedne po drugim na trawiastym podłożu. Zapalono światła, smażyły się kiełbasy, a w sercach sztabu trenerskiego Eskilstuny zagrały bojowe tony. My wciąż, niezmiennie czekaliśmy na spokojną porażkę. Ostatnie poprawki, setup, metanol, grzanie.

Pierwszy bieg nie zwiastował niczego ekstraordynaryjnego. Do drugiego wypuściliśmy Syna z Kędzierzawym Szwedem, który zwykle na wyjazdach prezentował prostokątną, pikselową, nieskuteczną sylwetkę. Szalony Menedżer już na pierwszym okrążeniu ryczał w ekstazie, gdy Syn wiózł przed sobą Kędzierzawego Szweda, ubezpieczając jego tyły najmocniej jak tylko się dało. Dojechali! Choć powiało optymizmem, spodziewaliśmy się, że po chwili wszystko wróci do normy. Jaki oni mieli skład… Był tam Mistrz Polski, był Najszybszy Polak, był Łysy Red Bull, byli Lepsi Od Naszych Szwedzi. Wszyscy tam byli. Cała vetlandzka elita.

Przyjechali 4:2 w następnym biegu. Jak przewidywaliśmy. Później Syn z Komandosem znów dali nam podwójne zwycięstwo. Z ośmiu punktów zrobiły się dwa, a w drużynie narastać zaczynało podniecenie. Obaj z Parowym powoli zaczęliśmy zmieniać nasz pogląd na rzeczywistość. Jak już ma to być Ostatnia Szwecja, skoro już tu jesteśmy… To czemu tego meczu nie opierdolić?

Kolejne dwa biegi później Ten, Którego Wielu Zwie Parówą, dowiózł nam z Cichym Szwedem wyrównanie w dwumeczu. To był przełom. Wszyscy uwijaliśmy się już jak robaczki. Wierni Mechanicy Wybuchowego Duńczyka non stop debatowali nad przełożeniami. Gdzieś poszła fama, że ostatni raz Smederna była mistrzem 40 lat temu. Komandos był w gazie, zapierdalał nieziemsko. Szalony Menadżer z Asystentem latali w te i we wte jakby zjedli kilo koksu. Oczy wyłaziły im z orbit w emocjach i podnieceniu.

Od szóstego biegu, w malowniczym rejonie Smalandii wszystko zaczęło żreć przybyszom z Tuny. Wygrywaliśmy co drugi bieg, serca biły coraz mocniej, a na wyprutych całym sezonem twarzach gościły uśmiechy. Po dwunastej gonitwie nastąpił armageddon. Na tor, podrzucać Kolegę Ze Wschodu i Cichego Szweda wybiegł, kto tylko mógł. Trybuny milkły, gdy ultrasi z Eskilstuny rozpalili race i czerwono-czarne świece dymne. Nasz toromistrz zalewał się łzami jak dziecko. Jego ojciec ponoć zdobył 40 lat temu te legendarne złoto, po czym zginął na torze. Szalony Menedżer wył jak opętany, skacząc jak wariat wspólnie ze swym Asystentem. Zbijaliśmy piątki, ściskaliśmy się, Wierni Mechanicy biegali po całym parkingu, strasznie się radując. Ja sam miałem dreszcze, jako skromny uczestnik tej epickiej chwili, tego magicznego momentum. To był, chyba, mój największy sukces w życiu.

Pozostałe biegi tylko powiększyły przewagę. Smederna Eskilstuna wygrała w Vetlandzie 54:36, różnicą 18 punktów! Wydawało się to wcześniej absurdalnie niemożliwe do wykonania, a jednak dzień, w którym spłonęły wyścigowe skarpety Syna okazał się dniem, w którym żużel po raz kolejny zaprzeczył swojej logice. Ktoś przyniósł szampany, ktoś skrzynkę słabego szwedzkiego piwa. Cieszyliśmy się, pijąc choćby i te szwedzkie szczyny. Wylazłem na tor, ściskałem kogo się da. Było selfie z Synem, selfie z pucharem, chyba nawet łezka wzruszenia. Miesiąc wcześniej ledwo ledwo wtoczyliśmy się do play-offów. A tu proszę, można? Można. I to na torze, którego polski komisarz by nie ścierpiał.

Rozpoczynał się powoli etap wygaszania ogniska. Rubaszny Inżynier przemierzał park maszyn napuszony jak paw, prężąc dumnie swe brzuszysko, delektując się i smakując każdą kroplę sukcesu. Bieg wydarzeń uspokajał się nieznacznie, powracał do normalności. Choć zawodnicy przez jakiś czas jeszcze paradowali z pucharem i medalami, my już rozkręcaliśmy sprzęgła, spuszczaliśmy oleje i powoli organizowaliśmy wszystko do kupy. Nie należeliśmy do tych, którzy pakują się jako ostatni. W Eskilstunie tej nocy miała być jakaś feta. My nie chcieliśmy i nie mogliśmy jechać – inne obowiązki. Syn, Wybuchowy Duńczyk i większość drużyny jechali. Jakiś bankiet, drinki, na drugi dzień parada, cuda, niewidy. My z Parowym, jak ustalono, zawijamy się 500km do warsztatu na kolejny dzień myjki, a potem wracamy do domu. Niestety, Celebrujący Inżynier również jechał z nami. Jakieś biznesowe, a jakże, sprawy, zabierały mu upragniony bankiet. Był z tego powodu tak zasmucony, że zaczął mlaskać ze zdwojoną mocą.

I znów rutyna. Wyładować pół auta, spakować w odpowiedniej kolejności, jebnąć drzwiami, zapalić szluga i finito, można się kąpać. Oczywiście standardowo mogąc tylko mieć nadzieję, że jest ciepła woda. Właściciele żużlowych ośrodków w całej Europie na poważnie powinni popracować nad warunkami sanitariami, w wielu miejscach ciepła woda traktowana jest jak dobro luksusowe i najczęściej dla mechaników oraz bardziej opieszałych ludzi pozostaje lodowaty lub letni ledwo prysznic. Co nie w każdym miesiącu i momencie sezonu jest przyjemne.

W ciasnawej szatni było tłoczno i duszno. Atmosfera należała do bardzo wesołych, ale w powietrzu unosiło się coś jakby zgniłego, nadpsutego. Parowy wciągnął nosem powietrze i wypalił po polsku:

– Co to, zwierzęta jakieś się tu zesrały? Ale smród, pfu.

Chwilę później z impetem otworzyły się drzwi od toalety. Stał w nich uśmiechnięty, nagi Komandos. Ruszył do przodu, kręcąc młynki swym kutasem:

– Tak, kurwa, zwierzęta! My jesteśmy słowiańskie psy, lubimy zjeść kiełbasę i śmierdząco się zesrać! 

Kto rozumiał, ten się uśmiał, a Parowy, jako że żył z Komandosem dobrze, wdał się z nim w jakąś dalszą gadkę.

Woda była ciepła i nie groziło nam jej brakiem. Ostatni raz w tym sezonie stało się naszej szwedzkiej tradycji zadość i Parowy z Synem trzymali mnie pod prysznicem dobre 10 minut, wylewając mi ciągle szampon na łeb. Gdy dziecinada się skończyła, już ubrani, żegnaliśmy się z jadącymi na fetę Wiernymi Mechanikami Wybuchowego Duńczyka, nim samym, a także naszym Synem, który się z nimi zabierał. Prowadziłem pierwszy. Gdy Głośny Inżynier mlaskał nieustannie na tylnym fotelu, pożegnaliśmy stadion w Vetlandzie, owe arkadyjskie miasteczko, a także cały pełen wrażeń dzień. Podniecony Inżynier był zahipnotyzowany telefonem. Najpierw przeglądał nachalnie fejsa, odpisywał komuś, lajkował, udostępniał, potem kolejne pół godziny gdzieś wydzwaniał, do tego Instagram, mlaskanie, „postój na pii” i szelest słodyczy. Gdy wreszcie, dobre półtorej godziny później, deaktywował się, ostatni raz lejąc w krzaki, ruszyliśmy w błogiej ciszy dalej. Po chwili Zmęczony Inżynier rozebrał się do gaci, założył płócienną maskę (??), zasunął kotarę, zacharkał, zachrząkał i poszedł gnić. Chwilę po nim usnął też Parowy, a mnie pozostało odjechać swoją szychtę, układając na spokojnie w głowie mozaikę wydarzeń dnia , w którym spłonęły skarpety.

Epilog. Jest gorący wieczór, dlatego otworzyłem boczne drzwi. Siedzę w busie. Zawodnik z Ojcem piją kawę ze sponsorem. Piszę oldskulowo, długopisem w zapartym o kolano notesie. Trochę jak Eminem w Ósmej mili, choć u mnie tak nie trzęsie. Czas kończyć moje vetlandzkie opus magnum. Konstanty Ildefons Gałczyński powiedział, że literatura byłaby całkiem dobrym zajęciem, gdyby nie to pisanie. Ta część mnie, która pisze tę historię już X miesiąc z pewnością się z nim zgadza. Była to bitwa niełatwa. Cierpienia i męki serdeczne, parafrazując Króla Ducha. Cieszę się jednak niezmiernie, że mogę realizować obie wiodące w moim życiu pasje. Ciągle nie wiem, czy publikując, robię dobrze. Czy nie otwieram tego kuferka tajemnic, które dostępne są zazwyczaj tylko dla naszego grona. Czy nie wyklną mnie, zlinczują lub uznają za niegodnego zaufania błazna. Jednak robię to, alea iacta est. Choć nie umiem pływać, pozostaje nadzieja, że w Rubikonie nie zatonę.

Dedykowane wszystkim osobom obsługującym zawodników i ich sprzęt przed/w trakcie/po zawodach. Każdemu z tych ludzi, dla których żużel miłością jest i pasją.

„Chujwiekomu” kręcącemu się wiecznie po parku maszyn, który czasem pomoże coś przenieść. Ojcom, wujkom, dziadkom, braciom, siostrom i mamuśkom, poświęcającym czas, pieniądze i uczucia, by dało się odjechać zawody, czy trening. Osobom robiącym przy żużlu bardziej sercem, niż umiejętnościami. Stadionowym łebkom pomagającym w czymkolwiek, marzącym by być kimś więcej niż tradycyjny kibic. Wszystkim możliwym mechanikom, na etat/pół etatu/mecz/dzień/kilka godzin. Byłym żużlowcom, którzy nie potrafią się od tego oderwać i pozostają w branży. Najlepszym majstrom, bez których wielu zawodników nie potrafiłoby trafić przysłowiowym palcem do dupy. Starej gwardii, pamiętającej czasy bez insta i fejsa. Wspaniałym nauczycielom, których w interesie już co raz mniej. Każdemu nocnemu kierowcy przemierzającemu tysiące kilometrów po Europie jak upodlony nietoperz, ryzykując nie raz, nie dwa, wypadek. Pozerom, dla których obecność w parkingu równa się z dodaniem nowego story na instagram , żeby zaimponować dziewczynom i zyskać followersów. Wszystkim pracującym przy tym sporcie, znającym go od tej brudnej, mytej czasem kilka razy w tygodniu podeszwy. Nasze życia, to często trudne scenariusze. Tęsknota za rodziną, dzieci widujące ojców parę razy w miesiącu, stres, potworna presja, praca na czarno, brak ubezpieczenia czy nałogi. Jednak owe scenariusze, to nie stosy miałkich kserokopii. To księgi pięknych kart, zapisanych wielobarwnym atramentem. Dzieła, których nie powstydziłby się najlepszy introligator. Nowe miejsca, nowi ludzie, nowe historie, niezapomniane przeżycia. Dotkliwe porażki i wspaniałe zwycięstwa. I problemy, o których w mediach nigdy nie słychać. Majster zawsze jest w cieniu. Majster ma spodnie, teamową koszulkę, czapeczkę z logiem sponsora. Ma mieć, nosić, zapierdalać i robić co do niego należy. Przecież i tak clue tego sportu zawsze będą zawodnicy, sędziowie, trenerzy, prezesi, pismaki, fotografowie i cała zgraja brylujących na portalach bądź w telewizji ekspertów. Koniec mądrości.

Pomimo otwartych drzwi jest w dalszym ciągu niewiarygodnie gorąco. Czekam, czekam, a czas płynie. My też mamy za półtorej godziny odpłynąć, ale jeśli tak dalej pójdzie, to prom nam spierdoli. Jesteśmy nad morzem. Mam nadzieję, że słońce niedługo zajdzie i półmrok przyniesie wraz ze skrzekiem mew odrobinę orzeźwienia. Słychać śmiechy, Zawodnik z Ojcem wyleźli wreszcie od sponsora, żegnając się serdecznie. Zawodnik ma na głowie czapkę z nazwiskiem kolesia, z którym właśnie się ściska. O dobrodzieja trzeba w motorsporcie dbać, bo to droga zabawa. Jeśli oznacza to włażenie w dupę, trudno, taka kolej rzeczy. Nadchodzą, spieszą się, ruszamy. Któraśtam kolejka Elitserien już czeka. Koniec epilogu.

Dedykowane wszystkim, których kocham.

Dedykowane Parowemu, bez niego uczestnictwo w powyższej historii nie byłoby możliwe.

Dedykowane sobie, bo mogę.

Gamonik Al, czerwiec 2019

One Thought on Dzień, w którym spłonęły skarpety (opowieść)
    Viktor
    7 Jan 2020
     11:55am

    Czytam na tym portalu kolejne świetne ,ciekawe artykuły-felietony nawet i ten poraz kolejny z świadomością ,że już tą opowieść o :”Dzień, w którym spłonęły skarpety (opowieść) „czytałem -:)

Skomentuj

One Thought on Dzień, w którym spłonęły skarpety (opowieść)
    Viktor
    7 Jan 2020
     11:55am

    Czytam na tym portalu kolejne świetne ,ciekawe artykuły-felietony nawet i ten poraz kolejny z świadomością ,że już tą opowieść o :”Dzień, w którym spłonęły skarpety (opowieść) „czytałem -:)

Skomentuj