fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jak zdobywano dziki Zachód – pamietacie taki film? Jego tytuł jak ulał oddaje sytuację naszego speedwaya ledwie ćwierć wieku temu. Polacy usiłowali zdobywać świat, ściślej próbował skutecznie Tomasz Gollob, pozostali zaś starali się nadążać, choć efekty były raczej mizerne…

Przepaść sprzętowa i niewielkie jeszcze możliwości finansowe rodaków sprawiały, że wobec licznej i liczącej się konkurencji, tylko sporadycznie i przy bardzo sprzyjających okolicznościach, udawało się cokolwiek ugrać innemu z biało-czerwonych niż rzeczony Gollob. Rok przed, w sezonie 1994, strajk światowej czołówki pozwolił po baaarrrddzzzooo długiej przerwie zdobyć srebrny medal DMŚ w Brokstedt. Kolejny finał, ten sprzed 25 laty zaplanowano w Gollobowie, czyli Bydgoszczy. Apetyty były spore.

Przed finałem w Niemczech, rok wcześniej, fachowcy radzili trzymać kciuki, aby… Polska nie była ostatnia. Po raz pierwszy drużynówkę rozegrano w formacie dawnych par, których ostatnia edycja odbyła się na duńskim obiekcie w Vojens. W ostatni dzień lipca 1993 roku Tomasz Gollob pokazał klasę na najwyższym szczeblu. W sześciu startach zdobył 15 oczek. „Tomasz Gollob piątą parą świata” – pisały gazety. Młodszy z braci dał sygnał i nadzieje na lepsze czasy. Był tylko jeden problem – kto chętny do pomocy? We wspomnianym Vojens pozostali koledzy z tercetu, czyli Piotr Baron i Piotr Świst nie potrafili zdobyć choćby jednego oczka. Byli wolni na starcie, nie nawiązywali walki w pierwszym łuku i popełniali błędy na trasie, wynikające ze słabości i niedopasowania sprzętu. W sukurs przyszedł ówczesny prezydent FIM, Holender Jos Vassen, który marzył o wielkiej reformie światowego żużla. Wprowadzał powoli system Grand Prix. Efektem ubocznym sześciu rund wyłaniających indywidualnego mistrza świata zamiast jednodniowego finału, było więcej zajętych terminów. Dlatego postanowił, że zlikwiduje turnieje o mistrzostwo świata par, a rozgrywki o drużynowy championat, odbędą w formie dotąd rozgrywanych duetów. Dokonane zmiany były na rękę Polsce, która miała tylko jednego zawodnika klasy światowej.

Od 1993 roku o miano number two w polskim żużlu rywalizował z Piotrkiem Świstem Darek Śledź. Uzbrojony w szybkie GM-y od będącego na topie niemieckiego tunera Otto Weissa liderował mistrzom Polski z Wrocławia. Śledź od 1994 roku zasygnalizował zakusy wdarcia się na światowe tory. Nie wyszła mu niestety próba podpisania kontraktu z angielskim zespołem Swindon. Wtedy to była najsilniejsza i najbardziej spektakularna liga świata. Przepadł także w praskim półfinale IMS. Jednak popularny „Rybka” miał szczęście. Eliminacja o finał w drużynówce rozegrana została na jego domowym torze we Wrocławiu, a tam obok Tomka Golloba był stuprocentowym kandydatem do składu. Zaś starszy z braci Gollobów, Jacek od początku roku 1994 prezentował nadzwyczajną formę.

– To efekt wyjazdu na Antypody – zdradzał rozpromieniony szef klanu, ojciec Władysław. – Jacek zawsze rozkręcał się bardzo powoli, a wysoką formę łapał w końcówce sezonu, kiedy na dobrą sprawę trzeba było motory schować przed zimą do garażu i wyczekiwać wiosny. Tym razem dyspozycję z końcówki 1993 roku Jacek mógł rozwijać na australijskich torach – tłumaczył popularny Papa.

Wątpliwości co do wyboru składu nie miał też Tomek. Spytany z kim powinien jechać, odpowiadał bez namysłu: – Tylko z Jackiem. Nie wyobrażam sobie innego partnera – przekonywał. Jednak lider naszej reprezentacji musiał zweryfikować swoje przeświadczenie. Od słabego występu w lipcowym półfinale światowym IMŚ w brytyjskim Bradford i odpadnięciu z kretesem, Jacek wyraźnie zwolnił. Był mniej przebojowy, waleczny i przede wszystkim skuteczny.

„Mógł nabawić się kompleksów, bowiem w trakcie turnieju w Bradford spiker co rusz podawał klasyfikację po kolejnych seriach równoległego półfinału w Pradze, a tam z głośników padały słowa: lider Tomasz Gollob” – komentowały media. Jacek serio chciał awansować do finału światowego w Vojens. Nie udało się. Zatem rzutem na taśmę wskoczył do kadry w roli rezerwowego na eliminacje drużynowe we Wrocławiu (grupa A). Tam jednak nie pojawił się na torze. Młodszy Gollob ze Śledziem solidarnie zdobyli po 12 punktów, ale styl i jazda Polaków nie znamionowała nic dobrego. Po trudach zajęli drugie, premiowane awansem, miejsce i do końca zawodów czuli na plecach oddech Czechów (Antonin Kasper i Tomas Topinka).

W Brokstedt o sukcesie decydował start i pola startowe, toteż wszyscy jeździli w kratkę. Oprócz… Tomasza Golloba, który już wtedy prezentował najlepsze starty na świecie. Wychodził spod taśmy perfekcyjnie i regularnie dopisywał na konto kolejne trójki. Tylko w jednym biegu z Australijczykami przyjechał trzeci. Ale na wysokości zadania stanął Jacek, który wskoczył po inauguracyjnym nieudanym biegu Darka Śledzia i przyjechał pierwszy. Niesłychany ścisk w tabeli spowodował, że Polacy mieli szanse nawet na mistrzostwo! W przedostatnim swoim starcie nasi mieli zmierzyć się z Anglikami. W trakcie ustawiania się pod taśmą Jacek Gollob zszedł z motocykla.

– Chciałem lepiej przygotować koleinę – tłumaczył. Węgierski sędzia zawodów Jeno Koroknai na odprawie zapowiedział: – Kto pod taśmą zejdzie z siodełka, zostaje wykluczony. Arbiter nie miał wyjścia. Zgodnie z ustaleniami odesłał Jacka do parkingu. Podcięty w animuszu starszy Gollob nie potrafił także przywieźć punktu w ostatnim biegu. W sumie Polacy zdobyli 20 oczek, z czego Tomek aż 16. Starszy brat dorzucił cztery punkty. Po podliczeniu końcowej klasyfikacji okazało się, że wystarczyło to do zdobycia srebrnego medalu! Był to pierwszy medal polskich żużlowców w mistrzostwach świata od czternastu lat. W 1980 roku we Wrocławiu w finale drużynowym, po niełatwym boju wyprzedziliśmy rywala ze słabej strefy kontynentalnej – Czechosłowację. W tamtym czasie Polski żużel objął głęboki kryzys. Nie tylko żużlowy, nie tylko sportowy, ale także społeczny i gospodarczy. Nikt jeszcze nie wiedział, że będzie jeszcze gorzej. O wiele gorzej. Że sukcesem będzie sam występ w finale mistrzostw świata. Że sukcesem będzie każdy zdobyty punkt na przeciwniku. Że sukcesem będzie każda ambitna i waleczna postawa biało-czerwonych. Medal w Brokstedt był jak krople rzęsistego deszczu na skamieniała glebę po wykańczającej i długo trwającej suszy. Po tych kroplach nadziei nasz żużel zaczął się odradzać. Rodzime talenty rozwijały się i z coraz większą wiarą i animuszem pięły się ku górze żużlowych szczytów.

Po sukcesie w Brokstedt apetyty polskich kibiców były jeszcze większe – wszystkim śniło się złoto. Gollobowie przyzwyczaili do tego, że na ich domowym torze byli szalenie trudni do ogrania. Każda, nawet największa gwiazda bledła na bydgoskim torze, na którym królowali dwaj bracia. Był tylko jeden szkopuł – słabsza postawa niż w roku ubiegłym Jacka Golloba. Za to w świetnej formie od początku sezonu był gorzowianin Piotr Świst, który bardzo liczył na dziką kartę w inauguracyjnym turnieju Grand Prix we Wrocławiu. Wygrały plecy, jak to określił sam Świst i z „16” pojechał miejscowy Darek Śledź.

W lipcu gorącą batalię o tytuł indywidualnego mistrza Polski stoczyli właśnie Świst z młodszym Gollobem. Padło wiele niepotrzebnych słów i gestów. Z batalii zwycięsko wyszedł Gollob i po raz czwarty został mistrzem Polski. Jednak w dalszym ciągu nie ustępowały dyskusje, kto powinien reprezentować nasz kraj we wrześniowym finale. Nominacja Tomka Golloba, który w dalszym ciągu samotnie szarpał się ze światową czołówką była niepodważalna. Jako drugie nazwisko najczęściej padało jednak jego brata. Głównie ze względu na doskonałą znajomość toru. Kto trzeci?

– Ja nie pojadę – odparł Świst zapytany, czy spodziewa się nominacji. – Dlaczego? Przecież jest Pan zdecydowanie najlepszy zaraz po Tomku – próbowali  przycisnąć Śwista żurnaliści. – Są lepsi – uciął krótko i lakonicznie popularny Twisty. Świst tym razem się nie mylił. Niestety jego szanse sporo zmalały po otwartym konflikcie z Gollobami. Zadarł z całą trójką. Nikt nie wyobrażał sobie obecności Śwista omawiającego taktykę z klanem Gollobów w bydgoskim parkingu. Niedawny parter Gollobów – Darek Śledź wpadł w dołek i zagubił formę. Niefortunnie w połowie sezonu postanowił zmienić markę silnika. Z włoskiego GM-a przesiadł się na czeską Jawę. Jego kandydatura odpadła.

W trakcie sezonu juniorskie laury kolekcjonował Rafał Dobrucki, a we wspomnianym finale mistrzostw Polski na Olimpijskim niespodziewanie sięgnął po brązowy medal. Trener Spychała postanowił umyć ręce od decyzji (to tak trochę per analogia do współczesności). Wyznaczył Tomka Golloba, a pozostałą dwójkę miał desygnować… lider reprezentacji. Padło na brata i właśnie Dobruckiego. Mody pilanin nie zdążył jeszcze zajść za skórę bydgoskiej rodzinie.

Antagoniści Gollobów w Dobruckim wiedzieli następcę Tomka. A więc Gollobowie i Dobrucki – to wydawało się optymalnym ustawieniem. Jednak klan „tradycyjnie” postarał się, żeby lato tamtego roku było jeszcze gorętsze. W połowie sierpnia do GKSŻ i do bydgoskiego klubu wpłynęło pismo Jacka Golloba, który zwracał się z prośbą o niebranie go pod uwagę przy ustalaniu składu na finał. „Niestety, moje dochody uzyskiwane z uprawiania dyscypliny żużlowej nie pozwalają na solidne przygotowanie sprzętowe do tak odpowiedzialnego obowiązku.” – pisał w liście, tłumacząc, że głównym winowajcą jest macierzysty klub, który zalega mu spore pieniądze. W tym samym dniu do klubu nadszedł inny list. Autor Tomasz Gollob. W treści informuje o zadłużeniu klubu wobec niego. Klubowy dług „pod znakiem zapytania stawia możliwość startu w Finale DMŚ w Bydgoszczy – z prostego powodu – niemożliwość remontów i przygotowania sprzętu do tak ważnej imprezy” – pisał lider reprezentacji.

W środowisku zawrzało. Na Gollobów posypała się fala krytyki za próbę wyciągnięcia dodatkowych pieniędzy i robienia z siebie pępka świata. „Gollobom zaszkodził metanol”. „Potrzebny psycholog” – komentowali dziennikarze. Jechali po Gollobach niemal jak dziś po Piterze. – Jeśli ktoś nie chce być reprezentantem Polski, to nie musi nim być – chłodno i realistycznie skomentował zawieruchę przewodniczący GKSŻ Andrzej Grodzki. Na szczęście sprawa „rozchodzi się” po kościach.

9 września 1995 roku. Do bydgoskiego finału raptem dwa tygodnie. W duńskim parkingu w Vojens spory rozgardiasz. Za kilka godzin piąta z sześciu eliminacji Grand Prix. Jedyny Polak w stawce – Tomasz Gollob po świetnym początku i zwycięstwie we Wrocławiu zagubił formę i skuteczność. Grozi mu wypadnięcie z czołowej ósemki premiującej awansem na przyszły rok. Zapowiada się walka o unikniecie ryzykownego Challengu. Tego nikt się nie spodziewał. Plany były o wiele bogatsze. Nagle do boksu Polaków podchodzi były mistrz świata, Egon Muller. Proponuje swój silnik. Niemiec pod koniec kariery próbuje zrobić karierę w roli tunera. Potrzebna mu reklama. Wiedział do którego boksu uderzyć. Polski dżokej nie mając wiele do stracenia i sfrustrowany swoimi dotychczasowymi wynikami decyduje się na włożenie do ramy obcego silnika. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania. Pewnie wchodzi do wielkiego finału. W najważniejszej rozgrywce wieczoru popełnia błąd i po zbyt szybkim ataku na prowadzącego Nielsena notuje uślizg. Zostaje wykluczony i zajmuje czwarte miejsce.

Po zawodach Gollob chce odkupić silnik od Mullera, ale Niemiec nie zgadza się. Proponuje jednak współpracę. W Vojens użyczył silnika za darmo. Zapewnia, że przygotuje równie szybkie fury na zbliżający się za dwa tygodnie finał drużynówki w Bydgoszczy. Tym razem będzie trzeba zapłacić 7 tysięcy marek. Obie strony dobijają targu. Sprzęt miał dotrzeć w piątek, przed zawodami, a tymczasem Muller nie dojechał nawet na sobotni trening. Podobno zatrzymały go problemy z samochodem. Dopiero niedzielnym rankiem dociera z silnikami. Cała polska trójka odbywa dodatkowy trening na zamkniętym stadionie. Okazuje się, że wszyscy notują średnio o jedną sekundę lepsze czasy niż przy sobotnich testach. Ze sprzętu korzystają tylko bracia Gollobowie. Dobrucki stwierdza, że nie stać go na wyłożenie jednorazowo siedmiu tysi niemieckich marek. Gollobowie są dobrej myśli. Dwa tygodnie wcześniej w finale par klubowych w Częstochowie bydgoski duet znokautował resztę stawki, zdobywając komplet 30 punktów. Styl Gollobów był bezdyskusyjny.

Gorące głowy polskiej publiczności brutalnie schładzają w pierwszym biegu rutynowani Duńczycy. Hans Nielsen i Tommy Knudsen nie dają najmniejszych szans braciom Gollobom. Po świetnym starcie obejmują podwójne prowadzenie i spokojnie dowożą do mety. Robi się nerwowo. W drugim starcie przeciwnikami są Anglicy. Nieco lepszy start Tomka, ale znów porażka. Tym razem 4:2. Gollobowie mówią pas. Przesiadają się na własne rumaki. Na czwarty występ przeciwko Szwedom wraca do szyku Jacek Gollob. W końcu następuje długo oczekiwana chwila. Polacy prowadzą 4:2. Euforia na stadionie. Tomek Gollob kończąc pierwsze okrążenie na głównej prostej nagle lewą ręką sygnalizuje defekt. Omijają go dwaj zawodnicy, niestety zasłonięty Peter Karlsson nie ma szans i wpada na zwalniającego Golloba. Dochodzi do poważnej kraksy. Gollob na szczęście jest tylko potłuczony, ale i słusznie wykluczony. Wygra tego dnia jeszcze 2 wyścigi. Ze Szwedem wbrew pozorom jest o wiele gorzej. Zostaje odwieziony do szpitala z podejrzeniem złamania nogi w podudziu. W mgnieniu oka rodzą się zarzuty wobec Petera Karssona jakoby przez swój słabszy wzrok (nieliczny przykład żużlowca, który nosi okulary) nie zdołał zauważyć Polaka. To oczywiście nonsens i absurd. Wbrew pozorom to właśnie temu z tyłu najtrudniej zauważyć, co dzieje się z zawodnikiem na przedzie. Zasłonięty przez zawodników jadących przed nim w ostatniej chwili widzi przeszkodę na swoim torze jazdy.

W powtórce osamotniony Jacek Gollob przyjeżdża z tyłu za oboma Szwedami. Publiczność nie wytrzymuje i przed następnym biegiem Skandynawów rozlegają się głośne gwizdy i wyzwiska. Lecą butelki w kierunku mistrza świata Rickardssona. Tony nie rozumie takiego zachowania. Wychodzi ostentacyjne na tor i demonstruje gesty: czego ode mnie chcecie?

Rachunek mistrzostw: złoto dla Duńczyków, Polska przedostatnia i spadek do grupy A. Rok wcześniej po finale w Brokstedt brakowało miejsca na polskim stopniu podium. Prócz zawodników był menago Kraskiewicz, a nawet Władysław Gollob. Nie wdrapał się trener Spychała. Obok pudła stał jury zawodów – Andrzej Grodzki, który też uwiecznił się na obrazie sukcesu, który jak zwykle to bywa, ma wielu ojców. Porażka jest sierotą. Po finale w Bydgoszczy nikt z polskiego obozu nie kwapił się do przyjścia na konferencję prasową. Mimo zaproszenia nie dotarł Władysław Gollob. Ani trener Spychała, ani żaden z zawodników. Wszyscy zapomnieli języka w gębie. Ani be, ani me, ani kukurykujakby skwitował Lech Wałęsa na wzór własnej wypowiedzi podczas telewizyjnej debaty.

Na koniec mistrzostw miał odbyć się dodatkowy wyścig o Puchar Prezydenta RP z udziałem najlepszej czwórki turnieju, a więc Hansa Nielsena, Tommy Knudsena, Tony Rickardssona i Tomasza Golloba. Wszyscy solidarnie… odmówili. „Nikt o kawałek szkła nie będzie się ścigał. Nie ma koperty, nie ma żużla. Takie teraz profesjonalno-komercyjne czasy” – komentowali złośliwi. Patrona imprezy, czyli Lecha Wałęsy też nie było. Mimo gorących zapowiedzi, że się pojawi. Czy Wałęsa w dobie zbliżających się wyborów nie chciał być więcej utożsamiany publicznie z Mieczysławem Wachowskim w obawie, że ten zaszkodzi jego notowaniom? Być może. Bo żużel był świetnym nośnikiem reklamy, o czym doskonale wiedzieli przeciwnicy. Kilka tygodni później główny rywal Wałęsy, Aleksander Kwaśniewski zrobił sobie nietypową reklamę podczas towarzyskich zawodów w Pile. Przebrał się w skórę i przejechał okrążenie na motocyklu żużlowym. W równie niecodziennych okolicznościach z bydgoskiego obiektu po finale wyjechał Jacek Gollob. W bagażniku samochodu. – Bałem się reakcji kibiców – powie po kilku latach.

Turniej padł łupem reprezentacji Danii, której do kompletu 30 oczek brakło tylko dwóch z ostatniej serii, kiedy mając tytuł w garści, Nielsena zastąpił Karger i przyjechał ostatni. Ze srebrem Loram/ Louis z rezerwowym Screenem, a o brąz baraż wygrali Amerykanie, kiedy ich rezerwowy Hancock pokonał Tony Rickardssona. Obok niego na pudle stanęli Ermolenko i Hamill. A nasi? Tylko szósta pozycja, o punkt przed Norwegią i oczko za Australią. Marnie.

Sezon 1995 to także inauguracja cyklu Grand Prix. W debiutanckim roku składającego się z 6 rund. Cykl zastąpił finały jednodniowe i tak jest do dziś. Wtedy pierwsze zawody rozegrano we Wrocławiu, a Polska miała swego jedynaka, naturalnie Tomasza Golloba.

Każdy turniej składał się z 24 biegów. Zawodnicy (18), startowali wedle dwudziestobiegówki. Następnie, na podstawie zdobytych punktów, przydzielani byli do biegów finałowych. Najlepsza czwórka startowała w finale A (bieg 24), miejsca 5-8 w finale B (bieg 23), miejsca 9-12 w finale C (bieg 22), miejsca 13-16 w finale D (bieg 21), natomiast pozostała dwójka kończyła udział w Grand Prix z dwoma i jednym punktem.

Pozycje startowe w finałach B, C i D przydzielana były na podstawie miejsc po 20. biegach. Żużlowcy z miejsc 5, 9 i 13 startowali z toru A w kasku czerwonym, miejsca 6, 10 i 14 z toru B w kasku niebieskim, miejsca 7, 11 i 15 z toru C w kasku białym, natomiast miejsca 8, 12 i 16 z toru D w kasku żółtym. W finale A zawodnicy sami wybierali tor w kolejności zajętego miejsca po 20. biegach. Uczestnicy z numerami 1-15 oraz 17-18 w sezonie 1995 startowali we wszystkich turniejach. Pierwsza dziesiątka to kolejno najlepsi żużlowcy z finału IMŚ 94. Numery 11-15 oraz 18 otrzymali zawodnicy, którzy zajmowali wysokie miejsca w finale IMŚ 93. Numer 17 otrzymał indywidualny mistrz świata juniorów z 1994. W każdym turnieju z numerem 16 startował zaś inny zawodnik (tzw. dzika karta). Triumfator dopisywał przy swoim nazwisku 20 punktów do klasyfikacji, następni 18, 17 i tak dalej, aż do jednego.

20 maja, przy komplecie widzów, zwyciężył nasz jedynak. Gollob w serii zasadniczej zgromadził 11 punktów, ustępując Nielsenowi (14) i Louis`owi(12), a zapisując tyle co Loram. W finale, jadąc z drugiego pola w niebieskim kasku, pokonał profesora z Oxfordu ( pole A, kask czerwony). Wybór nie był oczywisty. W ostatniej serii rundy zasadniczej drugie pole nie wygrało wyścigu. Dwukrotnie triumfował zawodnik w białym pokrowcu, a po razie czerwony i żółty. Finały to już inna historia. Zarówno batalię C, jak też B rozstrzygnęli żużlowcy startujący w niebieskim pokrowcu, aż dziw, że Gollob wybierając jako …ostatni, mógł wziąć najlepsze pole. Startujący z dziką kartą Dariusz Śledź zajął ostatecznie 10. pozycję. Duńczyk Tommy Knudsen, lokalne bożyszcze, odniósł kontuzję w drugim swoim biegu i musiał wycofać się z turnieju. Słaby występ (najgorszy z stałych uczestników), sprawił, że kolejną rundę, GP Austrii, musiał oglądać z parkingu jako rezerwowy (nr startowy 17). Po Wrocławiu i GP Austrii, rozegrano jeszcze zawody w Niemczech, Szwecji, Danii i Wielkiej Brytanii, kończąc zmagania na stadionie Hackney w Londynie. Z tytułu cieszył się Hans, który bardzo wyraźnie wyprzedził Rickardssona (15 pkt różnicy). Na trzeciej pozycji Ermolenko, punkt przed Hancockiem i 3 oczka przed Hamillem. Takich trzech amerykańskich muszkieterów, można by rzec. A Tomek? Ostatecznie 9 miejsce, mimo pomocy sprzętowej Egona. W Anglii rywalizował w dodatkowym wyścigu o utrzymanie z Henką Gustafssonem, ale zważywszy, że Szwed był tam czwarty w finale A, zaś Polak wygrał „tylko” finał C, wynik takiej potyczki był dosyć łatwy do przewidzenia.

Wśród juniorów Polacy również bez sukcesów. W eliminacjach wystartowało sześciu naszych żółtodziobów. Ułamek, Wilk, Winiarz, Dobrucki, Walczak i Protasiewicz. Do finału, przez niemiecki Starslund i półfinał w Pile, dojechała ostatnia trójka. Fińskie Tampere okazało się jednak nader zimne i niegościnne dla orląt. Najlepszy z nich – „Protas” zajął 7. miejsce z 10 punktami, choć po czterech seriach mógł mieć nawet złoto. Niestety, zawalony ostatni bieg i przyszło obejść się smakiem. Czwarte miejsce przesądziło sprawę. Dobrucki 11. z dorobkiem 6 punktów, zaś Walczak bez zdobyczy, na ostatniej pozycji. Tyle, że było z kim się ścigać, a turniej miał niezwykle wyrównany przebieg. Wygrał rudowłosy Australijczyk Jason Crump pokonując w barażu Daniela Anderssona ze Szwecji (obaj po 13). O brąz rywalizowało aż czterech żużlowców, którzy zgromadzili wcześniej po 12 punktów. Najszybszy był Sullivan, przed Topinką, reprezentującym gospodarzy Kai Laukkanenem i brytyjczykiem Benem Howe. Za nimi już „Protas”, a jako ciekawostkę warto odnotować, że przedostatni w tym turnieju był zdobywca 2 oczek – Nicki Pedersen.

A w kraju? Spartą i całym środowiskiem wstrząsnęła nagła śmierć Ryszarda Nieścieruka. Nieścieruk odszedł w lipcu, ale mimo to „jego” Wrocław zdobył tytuł DMP. Za plecami wrocławian interesująco. Z brązem Bydgoszcz, za nią Piła, potem Tarnów a na 7. pozycji Rzeszów. Z 10-zespołowej ligi spadły Wybrzeże i Motor. Awansowało zaś Gniezno i pierwszy raz w swej historii GKM Grudziądz, w pokonanym polu zostawiając m.in. Leszno i Zieloną Górę. Takie to były czasy 25 lat temu i takie ekipy w najwyższej lidze. W MIMP najlepszy Dobrucki przed Protasiewiczem i Piotrem Markuszewskim z Grudziądza. W słynnym z lania wody, jakkolwiek tego nie pojmować, finale IMP we Wrocku triumf Tomka Golloba, za plecami Świst, dla którego „jechał” cały park maszyn i nie dał rady „znienawidzonemu” Gollobowi, a potem Dobrucki, po zwycięstwie w barażu nad Sawiną, któremu z kolei pomagał „defekt” Fajfera i nie pomógł. Powiedziały jaskółki, że niedobre są spółki. Ze złotem dorosłych par Bydgoszcz, wśród narybku Piła w Pile, bo tam miał miejsce finał. Złoty Kask dla Tomasza. Srebrny i Brązowy dla obecnego trenera U-21. W Lublinie eksploduje talent Roberta Dadosa, tyle, że po degradacji macierzysty klub nie może gwarantować rozwoju. Zakusy czyni Andrzej Rusko, ale Dados, wespół z Pawłem Staszkiem trafiają do innego ośrodka. Ale to już temat na inne wypracowanie.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

Źródła: speedwayw.pl/pl_1995, Indywidualne_Mistrzostwa_Świata_Juniorów_na_Żużlu_1995, grzegorz-drozd-bydgoszcz-powtorka-z-rozrywki, Grand_Prix_IMŚ_na_Żużlu_1995, inne/ms/fds_1995.