Linus Sundstroem przeniósł się do Vastervik
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Powoli już opada kurz związany z szokującą dla wielu zmianą barw klubowych Grigorija Łaguty. Rosjanina skusiły wielkie pieniądze w Lublinie, zostawił tym samym rybnickiego pierwszoligowca. W tej sytuacji żużlowi kibice i eksperci zastanawiają się, czy Rekiny sięgną po innego zawodnika z szeroko pojętego topu, czy też odjadą sezon w oparciu o obecny stan kadrowy. W tym drugim wypadku o awans byłoby zdecydowanie trudniej. Pojawił się jednak w Rybniku zawodnik, który przy odrobinie szczęścia w doborze odpowiedniego sprzętu mógłby spróbować zapełnić lukę po Łagucie. Mógłby?

Już samo zatrudnienie przed niespełna miesiącem Linusa Sundstroema w zespole ROW-u Rybnik odbiło się w środowisku szerokim echem. Nieczęsto bowiem się zdarza, że zawodnik z takim cv trafia do solidnego zespołu ligowego, de facto po zamknięciu okienka transferowego. Wszystko, rzecz jasna, przez szeroko i intensywnie komentowaną, rzeszowską sytuację, która spowodowała, że z dnia na dzień do wzięcia była cała drużyna Stali. I kiedy wszyscy odliczali dni i godziny do zakontraktowania Grega Hancocka, okazało się, że pierwszy zatrudnienie znalazł były zawodnik Stali, tyle że tej z Gorzowa.

Przyjrzyjmy się zatem plusom i minusom pozyskania Linusa Sundstroema przez rybnickie Rekiny. Ponieważ większość z nas na pytanie, którą chcemy wiadomość, dobrą czy złą, wybiera z reguły tę drugą, zajmijmy się najpierw ewentualnymi problemami, które mogą się wiązać z jego zakontraktowaniem.

1. Nie jest Polakiem. Tak, brzmi to obrzydliwie, wręcz ksenofobicznie i nie powinno mieć miejsca w dużym kraju w środku Europy w XXI wieku. Jednak w odniesieniu do sportu żużlowego jest to rzecz niezmiernie istotna. W ROW-ie Rybnik jest bowiem w formacji seniorskiej jedynie trzech zawodników z polskim paszportem: Kacper Woryna, Mateusz Szczepaniak oraz Zbigniew Suchecki. O ile Woryna to absolutny top i gwarancja jazdy o najwyższe cele, to forma Szczepaniaka – pomimo bardzo udanego finiszu poprzedniego sezonu – w dalszym ciągu jest bardziej zagadką niż murowanymi dwucyfrówkami w meczowym protokole. O Sucheckim powiedzieć da się jeszcze mniej. To chyba rezerwa na czarną godzinę. W tej sytuacji zespołowi przydałby się zdecydowanie bardziej jeszcze jeden polski senior, by w razie kontuzji któregoś z liderów, nie było potrzeby sięgania po juniora Roberta Chmiela.

2. Jego postawa jest wielką niewiadomą. Przynajmniej w wydaniu pierwszoligowym. Tak, brzmi to trywialnie i równie dobrze można by tak napisać o każdym zawodniku przygotowującym się do sezonu na przełomie stycznia i lutego. A jednak w przypadku Sundstroema naprawdę nie wiadomo czego się spodziewać. Na najwyższym szczeblu rozgrywek był jedynie uzupełnieniem składu, bardzo silnej kadrowo Stali Gorzów. Więc niby dobrze. Tyle, że w założeniu Sundstroem do Rybnika przyszedł po to, by zostać jednym z liderów zagranicznego zaciągu. Czy stanie się nim ktoś, kto w poprzednim sezonie jeździł niewiele i zanotował jedno zaledwie indywidualne zwycięstwo w meczu ligowym? Szwed może być jak Brady Kurtz, który sprowadzony w dwa lata temu do Rybnika w trybie wybitnie awaryjnym latał na motocyklu, co w dużej mierze przyczyniło się do zakontraktowania go przez Unię Leszno na sezon 2018. Może być też Madsem Korneliussenem, który przyprawiał bywalców Gliwickiej 72 o chroniczne bóle każdej części ciała. Jak będzie? To oczywiście wyjdzie „w praniu”.

3. Nie jest na tyle mocny by otrzymać miejsce w składzie „z urzędu”. Niby trener Żyto powtarza, że im szersza kadra, tym lepiej, a jednak odczucia zawodników w tym temacie bywają różne. Odnosząc się wyłącznie do rybnickiego przykładu z zeszłego sezonu, ta koncepcja niekoniecznie musi wypalić. Zupełnie bowiem zawiedli Andriej Karpow oraz Artur Czaja, którzy musieli rozpychać się łokciami na treningach, by dostać miejsce w składzie. O mały włos odstawiony zostałby również Szczepaniak. W Rybniku obcokrajowców jest wielu, nawet po odejściu Grigorija Łaguty. Poza pewniakami (Batchelor i Bewley) są jeszcze Łogaczow oraz Etheridge. Nie zapominajmy, że wciąż w orbicie zainteresowań prezesa Mrozka są tak Greg Hancock jak i Nick Morris. Oby tylko nie skończyło się na wzajemnych pretensjach i niesnaskach w decydującej części sezonu. W Lesznie mogą coś nie coś na ten temat powiedzieć.

Jest zatem mały katalog wątpliwości wobec przydatności Szweda. Teraz czas na szeroko pojęte pozytywy:

1. Pierwszym, zasadniczym plusem pozyskania byłego gorzowianina jest to, że daje trenerowi większe pole manewru. Zakładając więc, że wszyscy zawodnicy szerokiej kadry zachowają się w pełni profesjonalnie, Sundstroem mógłby być swego rodzaju remedium na niepewnie rokujących partnerów z zespołu. Popatrzmy bowiem: Daniel Bewley – pomimo olbrzymiego postępu w rehabilitacji – nie daje żadnej gwarancji powrotu do formy sprzed tragicznej w skutkach kraksy (patrz przypadek Jarosława Hampela i jego niemiłosiernie długiego powrotu do formy). Łogaczow – chyba tylko najwięksi optymiści wierzą, że młody Rosjanin odpali od razu. Jest w końcu Batchelor, który ciągnął ten wózek wespół z Kacprem Woryną przez długi czas sezonu zasadniczego, po czym kompletnie zgasł. Linus Sundstroem jest więc nadzieją na to, że parę punktów co mecz zasili konto Rekinów.

2. Jest to nadzieja, o tyle uzasadniona, że Szwed miał już w swej karierze analogiczny epizod zejścia ligę niżej. Przypomnijmy, był to epizod niezwykle udany. Otóż w 2016 roku został zakontraktowany przez Wybrzeże Gdańsk. I o ile początek sezonu w jego wykonaniu był taki sobie, to w drugiej jego części notował już regularnie dwucyfrowe wyniki i stanowił o sile swojego zespołu. Rzecz jasna, podpieranie się tego rodzaju analogiami sprzed trzech lat jest wróżeniem z fusów. Świadczyć może jednak również o charakterze zawodnika, który w nowym otoczeniu, w teoretycznie łatwiejszej dla siebie lidze jest w stanie wznieść się na wyżyny swoich umiejętności.

3. I w końcu po trzecie. Do Rybnika przychodzi zawodnik otrzaskany z realiami speedwaya na obu szczeblach rozgrywek w naszym kraju. Jeżdżący regularnie w ligach szwedzkiej oraz brytyjskiej. Mający styczność (fakt, że epizodyczną) z Grand Prix. Reprezentant swojego kraju. Pomimo nieskończonych trzydziestu lat, żużlowiec już dosyć rutynowany. A przede wszystkim znający smak mistrzostwa Polski oraz zaznajomiony z uczuciem presji, która w nadchodzącym sezonie w Rybniku będzie tą z pogranicza „tyroz to już muszymy” oraz „awansujemy na zicher”. Przykład Batchelora, który najzwyczajniej w świecie pękł pod pręgierzem oczekiwań pokazuje, że należało wyciągnąć wnioski i stworzyć skuteczną dla Australijczyka alternatywę.

Podsumowując, pomimo kilku oczywistych znaków zapytania wydaje się, że pominięcie zawodnika z takim żużlowym dossier, jeśli nadarzyła się okazja, byłoby postrzegane w kategoriach zaniechania. Szczególnie w obliczu odejścia zagranicznego lidera zespołu (miał nim być Łaguta) krok ten ocenić można jako racjonalny, nawet jeśli to zawodnik mniejszego formatu. Klub z topu (choć, póki co, wyłącznie pierwszoligowego) musi sięgać po znane nazwiska, by utrzymywać zainteresowanie tak kibiców jak i potencjalnych sponsorów. Poza wszystkim, w razie upragnionego awansu i dużego weń wkładu Sundstroema, można spokojnie zaryzykować podpisanie z nim kontraktu już na poziomie ekstraligowym i zaoszczędzić parę gorszy na licytacjach o zawodników z porównywalnym dorobkiem. Rybnik jest znany z odkurzania żużlowców o uznanej marce (spytajcie Holtę czy Lindgrena). Może i tym razem się uda…

MATEUSZ ŚLĘCZKA