fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Czy będzie o spektakularnych atakach, wyśmienitych wyprzedzeniach, glorii i sławie? Raczej nie. Estyma, uwielbienie, szacunek, to cechy, którymi obecnie cieszy się mistrz Tomasz Gollob. Ale czy było tak zawsze? Zdecydowanie nie!

Od początku pojawienia się w krajowym żużlu „klan Gollobów” wykazywał się niewątpliwym talentem do jazdy, ze szczególnym uwzględnieniem młodszego z braci, takoż zdolnościami publicznego wywoływania skandali i zniechęcania do siebie kibiców oraz środowiska, w czym brylował senior rodu – pan Władysław. Co charakterystyczne, do dziś żaden z synów nie wyartykułował choćby słowa żalu, czy pretensji do ojca, zachowując pełną lojalność. A powody pewnie by się znalazły. Nie tyle nawet o treść wypowiedzi „Papy” chodzi, ale o formę. Nawet obecnie Gollobowie wychodzą z założenia, że obowiązują ich dwie zasady. Po pierwsze – tata ma zawsze rację. Po drugie – jeśli nawet nie ma racji, to patrz punkt pierwszy.

Zaczęło się bardzo dawno. W 1991 roku 20-letni Tomasz Gollob nie zgadza się na warunki finansowe proponowane kadrowiczom. Pisze do Polskiego Związku Motorowego: – Tak długo, jak będzie trwać obecnie realizowana polityka promocji wyników reprezentacji kraju, tzn. pokazywania kawałka ścierwa na długim kiju umocowanym na karku zawodnika w postaci 50 milionów złotych, tak długo miejsca dla mnie w reprezentacji Polski nie będzie.

Prawda, że urocze? Tyle tylko, że nikt mnie nie przekona, iż autorem owego oświadczenia był osobiście zawodnik. Co do zasady – zgoda. Nawet, jako chyba jedyny, popełniłem wówczas felieton, pod znaczącym tytułem „Kadra musi się opłacać”. Co dziś powiedzą więc krytykanci postawy „Pitera” i buntu kadrowiczów L-4? W warunkach startów niewiele się poprawiło, a chlubne wyjątki pokroju Zmarzlika to jednak margines nie większość, który nawet dopłaci żeby wystartować w reprezentacji. Owo zaś „ścierwo na kiju” przeszło do języka obiegowego i po dziś dzień używane jest z lubością przez brać dziennikarską szczególnie.

Potem był gorący rok 1995. Finał IMP we Wrocławiu. Po zawodach kierownik parku maszyn Jerzy Lipiński pisze do Głównej Komisji Sportu Żużlowego: – Po 20. biegu zawodnik Tomasz Gollob rozbił szybę swojego boksu w parku maszyn. Wartość szyby ok. 400 zł. Po zjechaniu zawodnika Piotra Śwista Władysław Gollob, gratulując mu drugiego miejsca, pokazał palec w górę (fuck off). Zawodnik Świst po przybyciu do parku maszyn, „przyjmując gratulacje” od Jacka Golloba, który też pokazał mu „palec „, zachował się spokojnie. Ale zareagował mechanik Śwista. Doszło do szarpaniny. Tomasz Gollob, zjeżdżając z toru i widząc to zamieszanie w boksie, skoczył do mnie z pięściami, przewracając mnie na ziemię.

O co poszło? Otóż Gollob jechał do Wrocławia z zamiarem zdobycia czwartego tytułu. Przeciwnicy nie mieli ochoty ułatwiać mu tego zadania, a w grę wchodziły nie do końca sportowe aspekty. Tor nie był w dniu finałowej batalii w najlepszym stanie. Ponadto po trzech seriach startów nad Stadionem Olimpijskim mocno się rozpadało i owal zamienił się wręcz w grzęzawisko. Tymczasem po XII biegach na czele znajdowali się 20-letni Rafał Dobrucki, Piotr Świst i właśnie Tomasz Gollob. Dalszy przebieg zawodów sprawił, że o złoto bić się mieli Świst z Gollobem, a Dobruckiemu, który stracił punkty wskutek defektu na drugiej pozycji, pozostawało obserwowanie zdarzeń z parku maszyn. Zapewne przecierał oczy ze zdumienia widząc jak prowadzący w XVIII biegu Tomasz Fajfer nagle zwalnia i daje się wyprzedzić Robertowi Sawinie, któremu trzy punkty otwierały drzwi do walki o brązowy medal w biegu dodatkowym. Najdziwniejsze miało dopiero jednak nadejść…

Na mocno już namoczonym, miękkim torze, w biegu XIX, triumfował młodszy z braci Gollobów i Świst musiał wygrać, aby ponownie zmierzyć się z broniącym tytułu bydgoszczaninem. Start do wyścigu wydłużył się, ponieważ wszyscy czekali na Mirosława Kowalika, który ostatecznie nie podjechał pod taśmę. Po starcie na prowadzeniu znajdował się Jacek Rempała, za nim podążał Jan Krzystyniak, a Piotr Świst zamykał stawkę. Na drugim wirażu Krzystyniak „zanotował uślizg”, minął go Świst, po czym reprezentant Polonii Piła wstał i podążył dalej. Zawodników dzieliły ogromne odległości. Bieg wyglądał na rozstrzygnięty, zatem Gollob mógł cieszyć się kolejnym złotem. Chwilę później jednak Jacek Rempała zaczął się oglądać wyraźnie zwalniając. Zerkał również na swój silnik, sugerując defekt. Świst w końcu go minął. Wśród zgromadzonych nastąpiła konsternacja.

O podziale medali zadecydować miały aż dwa biegi dodatkowe! Kibice byli podzieleni. Kto jednak dopatrzył się niesportowych zachowań, z których korzystali Sawina ze Świstem, z satysfakcją przyjął wyniki biegów barażowych. Brąz zawisł na szyi młodego Rafała Dobruckiego, a złoto ozdobiło pierś Golloba. Wchodzący na podium reprezentant Polonii nie podał ręki Świstowi. Coś Wam to przypomina w kwestii gratulacji? Srebrny medalista zaprzeczał, by ktokolwiek oddawał mu punkty, a Gollob mówił przed telewizyjnymi kamerami: – Walka byłaby zacięta i ładna, gdyby każdy jechał po swoje. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim się to podoba, że Tomasz Gollob czwarty raz z rzędu zdobywa tytuł. W następnych finałach, jeśli tylko zdrowie dopisze, nawet gdy parking pojedzie na jednego, to tak się przygotuję, że ani jednego punktu nie stracę.

Smutny był ten finał. Dziwne zdarzenia na torze, anormalne warunki, brak oprawy związany ze śmiercią Ryszarda Nieścieruka, przepychanki w parku maszyn pomiędzy klanem Gollobów a mechanikiem Piotra Śwista, wulgarne gesty i słowne utarczki sprawiły, że zapadł na długo w pamięci wielu kibiców. Polski Związek Motorowy do spółki z GKSŻ ukarał siedmiu uczestników finału karami pieniężnymi. Dodatkowo bracia Gollobowie zostali ukarani naganami, a Fajfer z Rempałą upomnieniami.

To Wrocław. W tym samym sezonie było jeszcze Hackney i turniej Grand Prix. Craig Boyce po ataku Tomasza, zakończonym upadkiem Kangura, na takoż mokrej i grząskiej nawierzchni, niemal natychmiast podniósł się z toru, podbiegł do linii startu i… znokautował Tomka dobrym, bokserskim prawym prostym, trafiając idealnie w gogle. Po tej akcji, schował się w boksie przed szarżującym Jackiem, pragnącym wytłumaczyć rywalowi naganność takiego postępowania, jak łatwo się domyślić. Całość podsumował pan Władysław, opowiadając o przeciętnym australijskim zawodniku Boyce, powodowanym faktem, że nie może wygrać z Tomkiem.

Wtedy to ważyło. Przez lata Polak był postrzegany jak intruz, który chce się wbić w poukładany światek żużla, gdzie od lat wszystko co najlepsze zarezerwowane było dla Duńczyków, Szwedów, Anglików i czasami Amerykanów. Mówił wtedy o wrogiej koalicji nawet Zbigniew Boniek, który wiele razy jeździł z Gollobem na turnieje GP: – Przez to, że jest Polakiem, na początku był traktowany jako człowiek drugiej kategorii. Miał problemy, ale nie wynikało to z jego winy, tylko tych, którzy nie chcieli go zaakceptować.

Po turniejach zawodnicy chodzili na małe spotkania towarzyskie. Jego nigdy na nich nie było. Nie było, bo stronił od alkoholu. A przy tym nie mówił po angielsku. Trudno było się integrować. No i sam Tomasz.  Z Amerykaninem Samem Ermolenko był w otwartym konflikcie. Z sześciokrotnym mistrzem świata Tony Rickardssonem omal się nie pobił w trakcie zawodów. Wyglądało to trochę tak, że zawsze potrzebował wroga do motywacji . Kiedy zaczynał, musiał wszystkim udowodnić, że jest lepszy od „Dołka”. Później był konflikt z Piotrem Protasiewiczem.

Może to zaś kwestia pochodzenia i wychowania? Bydgoski Londynek to nie jest dzielnica, gdzie dorasta się w cieplarnianych warunkach. Stare domy, koszary przekształcone w mieszkania dla niezamożnych, zła sława w mieście. Tam Tomek uczył się być twardzielem. Kiedy już Londynek opuścił, charakteru nie zmienił. Bijatyki, konflikty, walka o swoje stały się czymś naturalnym. Tak jak naturalny stał się sport: od piłki nożnej, przez pływanie, po motocross. Tomasz z bratem Jackiem chwytali się wszystkiego. Fascynacja motoryzacją wygrała z nauką. Skończyli wtedy edukację na podstawówce. Później Jacek żartował, że ma wykształcenie wyższe. Wyższe żużlowe. Potem Jacek uzupełnił te braki. Tomasz w ogóle o nauce mówić nie chciał. Był rok w zawodówce, rok w liceum. Aż zajął się na dobre żużlem. Niemal dwadzieścia lat później przyznał się w „Gazecie Pomorskiej”, że zdarza mu się nawet śnić o motocyklach. Kiedy się obudzi, pędzi do warsztatu spisać pomysły ze snu.

Jacek Gollob, magister żużla. FOT. Marta Gajewska

A jaka w tym rola ojca? Otóż jeden ze znajomych rodziny mówił kiedyś: – Nie byłoby Tomka bez ojca. Trzymał go krótką ręką, był kontrowersyjny, ale skuteczny. Władek robił wszystko, od organizowania wyjazdów, przez zajmowanie się sprzętem, dawanie rad, opierdalanie.

Tomek i Jacek mieli tylko uczyć się jeździć. Nic więcej. To również ojciec nauczył Gollobów życiowej bezczelności – najpierw krytykowanej, a teraz ocenianej przez fachowców jako klucz do sukcesów na torze. Ojciec udzielał też za synów wywiadów. Kwiecień 1992. Tomasz ma 21 lat, w zakochanej w żużlu Bydgoszczy jest już gwiazdą. Kiedy dziennikarz „Gazety Wyborczej” prosi go o krótką rozmowę, ojciec pyta wprost: – Ile mi pan zapłaci za ten wywiad?

Konsternacja. Później Gollob senior dodaje: – Po co panu ten wywiad? To, że Tomek jest najlepszy, wiedzą wszyscy. Mnie nie zależy na reklamie. Jestem bardziej popularny niż prezydent Wałęsa.

Rok 1997 i kolejna akcja. Częstochowa. Finał IMP. Cieślak pozbawia tytułu „Slammera” Drabika, preparując tor przed wyścigiem dodatkowym o złoto. Tytuł zdobywa Krzyżaniak przy „aplauzie” soczystych gwizdów i buczenia. Władysław Gollob nie musiał komentować wydarzeń, ale chciał. Z tradycyjnie, sobie właściwym wdziękiem, powiadał na gorąco w wywiadzie: – Tor oszukany po raz tam 17. albo 20. w karierze kolegi Marka Cieślaka, promujący miejscowych zawodników. Żal tych kombinatorów, działających na torze, że ten tor zagrał przeciwko miejscowemu faworytowi. Straciłem sympatię dla kombinatorów, którzy preparują tor.

Pomińmy formę wypowiedzi, ale czy Papa Gollob nie miał przypadkiem racji? Dodawał wówczas jeszcze z przytupem: – To jest po prostu kant sportowy, z którego Częstochowa słynie.

Oj grubo było!

Finał IMP 1997. Od lewej Drabik, Krzyżaniak i Gollob.

Jednak nie zawsze Gollobowie mogli czuć się, bądź udawać pokrzywdzonych. Rok 2004. Kiedy w meczu ligowym torunianin Tomasz Bajerski przewraca w trakcie wyścigu jego brata, Tomasz Gollob wybiega z parkingu i uderza rywala dwa razy. Podobno taśma z nagraniem zrobiona przez tarnowską kablówkę zniknęła wraz z tym, jak żużlowiec został pozwany do sądu. Wtedy klan startował w Unii. Bajerski miał dowód, podbite oko. Pozował fotoreporterom, a od kolegów żużlowców dostał żartobliwy prezent,  bokserskie rękawice do obrony przez Gollobem.

– To, co on robi, to chamstwo, którego nie powinno być na torach żużlowych – mówił Bajerski. – Żadnej bijatyki nie było, to wymysł dziennikarzy – odpowiadał Gollob.

Dziś Tomasz jest znacznie bardziej powściągliwy i medialny niż w czasie kariery. Nerwów już nie okazuje. Nie robił tego nawet wtedy, gdy w brukowcach pojawiały się historie o jego życiu rodzinnym, oskarżenia byłej żony, córka opowiadająca, iż nienawidzi ojca. Wcześniej kiedy zapytano go, co wywołało jego pierwszą świadomą, dorosłą łzę powiedział: – Narodziny córeczki Wiktorii.

Potem znosił publiczne razy w milczeniu, a reagował ze spokojem.

– Zobaczyłem, jak na zarzuty odpowiada Gollob, spokojnie, bez emocji, jakby był z żelaza. Pomyślałem, cholera, znam tego faceta od lat i nigdy bym się nie spodziewał, że kiedyś będzie jak Dalajlama – mówił człowiek, który z torów żużlowych znał Gollobów od kilkunastu lat. Tomasz w „Gazecie Pomorskiej” kiedyś powiedział: – Wściekam się i wszystko się we mnie gotuje, choć nie zawsze to widać. Po angielsku nauczyłem się nie nosić serca na talerzu.

A Papa? „Czy każda królewna ma pałac, czy lepiej mieć kota, czy psa, dlaczego wciąż mówią – bądź cicho – przecież głos mam i ja” chciałoby się przypomnieć słowa niegdysiejszego przeboju Natalii Kukulskiej.

Ostatnia akcja pana Władysława, taka spektakularna, to sezon 2017, zupełnie niedawno: – Uczyłem się historii, a cytat pochodzi z 1933 roku, gdy Hitler był kanclerzem swojego kraju i został wybrany w demokratycznych wyborach – tłumaczył Władysław Gollob, wtedy jeszcze prezes żużlowego klubu Polonia Bydgoszcz. 80-letni Papa, przez całe życie walczył ze wszystkimi, których uważał za wrogów swej rodziny, sportowego klanu Gollobów. Teraz na celownik wziął poprzednich szefów klubu. I uderzył w nich słowami Adolfa Hitlera. Polewaczka zraszająca tor to zwyczajny obrazek podczas żużlowego pojedynku. W Bydgoszczy wyjechała jednak wyjątkowa. Władysław Gollob nakleił na niej wielki baner ze swoim podpisem oraz cytatem „Zniszczyli, co się dało i nikt w tym nie przeszkadzał”. I dopisał jeszcze, żeby utrwalić historyczny kontekst, inicjały AH oraz datę: 33 rok. Skojarzenie było oczywiste. Inicjały AH oznaczają: Adolf Hitler. W 1933 roku doszedł do władzy. Prezydent Niemiec Paul von Hindenburg mianował szefa NSDAP kanclerzem 30 stycznia. To był dzień początku strasznych dla Polski, Europy i świata rządów nazistów. To był też koniec tzw. Republiki Weimarskiej, demokratycznego, niemieckiego państwa powstałego po klęsce w I wojnie światowej.

– Napis nie niesie żadnych negatywnych treści, poza tym, że ich autorem jest człowiek, który wówczas był szanowany i adorowany przez mężów stanu ówczesnej Europy. A to, że później okazał się bandytą, to jest oczywiste – mówił prezes i właściciel Polonii.

Władysław Gollob ma obecnie 80 lat na karku. Był już komandosem, żeglarzem i pilotem, a w Polonii kierownikiem, menedżerem i przede wszystkim nauczycielem swoich synów: Tomasza oraz Jacka. Już w połowie lat 50. pierwszy raz przejechał się na prawdziwym żużlowym motocyklu marki FIS. Tor zbudował z kolegami na terenie stoczni w Gdyni. A potem, żeby uniknąć trzech lat obowiązkowej służby wojskowej w marynarce, zrobił jeszcze licencję pilota szybowcowego. Powód był prosty , do lotnictwa brali tylko na 2 lata. Skończył w wojsku w czerwonych beretach, sławnej VI dywizji powietrzno-desantowej. Z tej racji choćby należy się szacunek. Tylko aby być skutecznym i rozumianym, niezależnie od racji, trzeba być też lobbystą i dyplomatą. Takie zabiegi, aby zwieńczyć dzieło szczęśliwym, oczekiwanym finałem, należy prowadzić cierpliwie. Opisane akcje z pewnością wiele spraw wydłużyły w czasie albo wręcz uniemożliwiły. Zatem czapki z głów za „walenie prosto z mostu”, choć w jedną tylko stronę, gdy mnie działa się krzywda, z drugiej zaś prztyczek w nos za niecierpliwość, arogancję, szyderstwo i brak szacunku dla innych, a nie wszyscy pośród obrażonych przez Papę, na rzeczony nie zasługiwali. No i to przekonanie o własnej racji, bez względu na nieskuteczność postępowania, mimo oczywistej czasem prawdy po swojej stronie.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI