Wiecie, czego najbardziej nie lubimy? Kiedy jakiś ekspert przekonuje, że w 2017 lekarze nie powinni wypuszczać Jasona Doyle’a na tor. Hej! Przecież to sport zawodowy, a on nie miał problemów z głową, tylko z nogą. Nie stworzył pół groźnej sytuacji, która miałaby związek z jego kontuzją. Za to stworzył przepiękny rozdział w dziejach dyscypliny, spełniając przy okazji wielkie osobiste marzenie. A że pisał tę historię również krwią…
To wciąż nie tak odległy czas, kiedy Jason Doyle kręcił się po torach niższych lig. Jeszcze w 2013 roku reprezentował barwy Kolejarza Rawicz, a rok później – Orła Łódź. I nikt mu nic nie podarował. Sam wyważył drzwi do elity, zajmując drugie miejsce w Grand Prix Challenge 2014 – za Matejem Zagarem, a przed Chrisem Harrisem. I dalej już poszło, na naszych oczach. Skąd ten ówczesny progres?
– Przede wszystkim zaczęło się od diety. Zrzuciłem kilka kilogramów, żeby zejść do założonego przez siebie limitu. A jeszcze wcześniej zmieniłem klub, z mniej stabilnego na bardziej stateczny, tzn. z Poole Pirates przeszedłem do Swindon Robins. Dzięki temu mogłem się skoncentrować na jeździe i postępach, a nie na imprezowaniu. Udowodniłem im też, że wciąż mogę jeździć szybko na motocyklu i mieć przed sobą niezłą karierę w innym otoczeniu. Przestałem się czuć tak uwięziony jak wcześniej – wspomina Doyle, który dość późno rozpoczął poważną jazdę na żużlu, bo dopiero w wieku 20 lat. Co go wcześniej zajmowało?
– W zasadzie to zacząłem się ścigać jako trzylatek i radziłem sobie całkiem fajnie, byłem jednym z lepszych dzieciaków. Z dyscypliną miałem kontakt od najmłodszych lat, bo na żużlu ścigał się również mój tata, Kevin. Głównie w Australii, choć próbował też swoich sił w Oxfordzie, gdzie jednak nie udało mu się zakotwiczyć na dłużej i został wylany z roboty. Dzięki niemu miałem jednak kontakt z motorsportem od małego, próbowałem naśladować tatę, by dać sobie szansę. Przestałem jednak się ścigać w wieku 10 lat i zacząłem grać w baseball, co trwało do 17. roku życia. Nawet podpisałem wtedy kontrakt na wyjazd do Stanów Zjednoczonych i liczyłem, że podążę tą ścieżką kariery. Problem w tym, że doznałem kontuzji, a z dyslokacją barku nie miałem czego szukać w baseballu. Więc wróciłem do speedwaya. Latami zmagałem się z tym barkiem, ale po operacji jest trochę lepiej – podkreśla żużlowiec z odzysku. No i mistrz świata z odzysku.
Australijczycy nie mają w speedwayu łatwo. Jeśli chcą zdobywać szczyty, muszą w młodym wieku opuścić rodzinne strony i szukać szczęścia na Starym Kontynencie. Choć dla nich – na zupełnie nowym kontynencie. Marek Cieślak wspominał w swojej autobiografii „Pół wieku na czarno”, z jakim ekwipunkiem pojawił się swego czasu w Polsce młody Chris Holder – w trampkach i z plecaczkiem. A państwo Doyle byli w stanie pomóc finansowo młodemu Jasonowi?
– Moja rodzina nie jest jakoś specjalnie zamożna, powiedziałbym – klasa średnia. Na nic nie mogę jednak narzekać, zawsze mieliśmy z siostrą, Hayley, to, czego chcieliśmy. Rodzice wpoili nam też jednak, że należy w życiu ciężko pracować i szanować to, co się ma. Pewnie dlatego dbam tak bardzo o swoje motocykle. Przenosiny z Australii do Anglii okazały się dla mnie dużym przeskokiem, po raz pierwszy udałem się tam jako 19-latek, bez rodziców. Nie wiedziałem, jak o siebie zadbać i jak ustawiać swoje motocykle. Dlatego też tato dojechał do mnie na pół roku, pomógł, udzielił wielu wskazówek, po czym zostawił, bym dalej sam już jego nauki wykorzystywał – opowiada Jason. W martwym sezonie musiał natomiast na siebie zarabiać.
– Wracałem do Australii i pracowałem. Układałem cegły, mieszałem beton. Jeśli chciałabyś wylać w swoim domu podłogę, mogę to dla ciebie zrobić – oferuje swoje usługi, choć teraz już tylko pół żartem. Teraz okres po sezonie spędza bardziej błogo.
– Ten martwy sezon zleciał mi na miłym spędzaniu czasu z dala od jazdy i ścigania się. Cieszyłem się towarzystwem rodziny i przyjaciół. Na pięć tygodni wróciliśmy do Australii, organizując sobie po drodze drobne wakacje na Fidżi. To był naprawdę miły wypoczynek. Z kolei w zeszłym tygodniu spędziliśmy z Emily (małżonką – red.) cztery dni w Krakowie. Cudowne doświadczenie, oboje jesteśmy w tym miejscu zakochani – przekonuje zawodnik, który wywalczył dla Australii jeden z dziewięciu złotych krążków IMŚ.
A zatem zmiany, zmiany, zmiany… Również w boksie. Mianowicie Doyle dokonał ostatnio zmian osobowych w swoim teamie. – Mam teraz dwóch naprawdę fajnych chłopaków z Czech. Są utalentowani, zapaleni i chcą wygrywać tak często, jak ja. Pracujemy wspólnie, ale to będzie nasz pierwszy rok. Dlatego podchodzimy do wszystkiego na spokojnie, musimy się jak najlepiej poznać – zaznacza zawodnik Get Well Toruń.
W przypadku Doyle’a każda niemal zima oznacza leżenie na plaży, ale też na stole operacyjnym. By pozbyć się niepotrzebnego już żelastwa z organizmu. Choć media wspominały niedawno o kolejnym takim zabiegu, wyglądana to, że plany uległy zmianie.
– Rzeczywiście, miałem to zaplanowane na listopad, ale pewne sprawy, nie zdrowotne, się nieco skomplikowały. Ostatecznie nie przyleciałem do Torunia, by pozbyć się metalowej płytki ze stopy, bo nie ma z tym pośpiechu. Noga jest sprawna w stu procentach, mogę robić wszystko, co zechcę i czego potrzebuję – zapewnia Australijczyk. Wcześniej dla mistrzowskiej korony ryzykował wiele. Czy wciąż jest w stanie kłaść na szali zdrowie?
– Cały czas ryzykuję życiem, gdy tylko siadam na motocykl. Ale to jest w mojej krwi. Ja kocham ten sport. Ostatnio też byłem dość szczęśliwy, mimo że za mną rok poza topem. Dzięki temu zdałem sobie jednak sprawę, ile speedway znaczy w moim życiu. Nie ryzykowałbym życia dla czegoś, co nie daje mi radości. Zawsze, kiedy wyjeżdżam na tor, staram się być bezpieczny, ale nie zawsze się udaje… – obrazowo przedstawia Doyle dzikość swojego serca.
Tai Woffinden po swoim pierwszym tytule IMŚ, w 2013 roku, złożył następującą deklarację: „Żadnych dzieci przez najbliższych dziesięć lat. Absolutnie. Bo chcę zdobyć więcej tytułów mistrza świata. Moja dziewczyna nie ma z tym problemu.”
Dziś Faye to już nie dziewczyna, lecz żona, natomiast… córeczka Rylee Cru nie przeszkodziła Brytyjczykowi w sięgnięciu jesienią zeszłego roku po trzecie złoto w globalnych mistrzostwach. Jason też ma od dawna tę samą partnerkę. Wcześniej Emily była jego dziewczyną i narzeczoną, a od marca 2017 roku jest już małżonką. Co dalej?
– Na tym etapie naszego życia jesteśmy szczęśliwi, wspólnie podróżując i robiąc różne miłe rzeczy. Poza tym mamy wymagającego psa, który daje nam dużo radości. Czasy się zmieniają, jak u Taia i Faye. Tworzą teraz kochającą, cudowną rodzinę i życzę im wszystkim szczęścia na tym świecie. Myślę jednak, że nie trzeba mieć dzieci, żeby mieć rodzinę – zauważa Doyle, poruszający się po torze z numerem 69 na plecach. Co się kryje za tą liczbą? – Nie mogę zdradzić. Jako junior zawsze się ścigałem z „43″, ale później zabrał go Darcy (Ward – red.), więc musiałem wybrać inny. Skończmy na tym, że to mój szczęśliwy numer i bardzo go lubię… – uśmiecha się żużlowiec, który 6 października skończy 34 lata. A czy dzień wcześniej skończy też, po raz drugi w karierze, na pudle IMŚ?
– Zamierzam się skupić na sobie i mechanikach. Planujemy po prostu ciężko pracować przez cały rok i zaliczyć wiele imprez. Mam nadzieję, że tak będzie. Chcę pozostać zdrowy i robić swoje – ostrożnie zapowiada jeden z największych twardzieli w cyklu Grand Prix.
Ta historia wciąż się pisze.
KAMILA KOERBER
Żużel. Jego Zengota widziałby w Grand Prix. „W pełni zasługuje”
Żużel. Dlaczego PSŻ nie stawia na Jepsena Jensena? Prezes odpowiada
Żużel. Pechowy test na PGE Narodowym dla zawodnika Lwów. Pojechał do szpitala
Żużel. Thomsen wrogiem numer jeden w Zielonej Górze! „Zawsze będziesz je****”
Żużel. Kowalski z problemami na wyjazdach. „Muszę znaleźć przyczynę”
Żużel. Zmarzlik i spółka wysłali kibiców… do domów. Rospiggarna bez punktów w inauguracji