fot. Zlata Prilba / FB Jason Doyle
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wiecie, czego najbardziej nie lubimy? Kiedy jakiś ekspert przekonuje, że w 2017 lekarze nie powinni wypuszczać Jasona Doyle’a na tor. Hej! Przecież to sport zawodowy, a on nie miał problemów z głową, tylko z nogą. Nie stworzył pół groźnej sytuacji, która miałaby związek z jego kontuzją. Za to stworzył przepiękny rozdział w dziejach dyscypliny, spełniając przy okazji wielkie osobiste marzenie. A że pisał tę historię również krwią…

To wciąż nie tak odległy czas, kiedy Jason Doyle kręcił się po torach niższych lig. Jeszcze w 2013 roku reprezentował barwy Kolejarza Rawicz, a rok później – Orła Łódź. I nikt mu nic nie podarował. Sam wyważył drzwi do elity, zajmując drugie miejsce w Grand Prix Challenge 2014 – za Matejem Zagarem, a przed Chrisem Harrisem. I dalej już poszło, na naszych oczach. Skąd ten ówczesny progres?

– Przede wszystkim zaczęło się od diety. Zrzuciłem kilka kilogramów, żeby zejść do założonego przez siebie limitu. A jeszcze wcześniej zmieniłem klub, z mniej stabilnego na bardziej stateczny, tzn. z Poole Pirates przeszedłem do Swindon Robins. Dzięki temu mogłem się skoncentrować na jeździe i postępach, a nie na imprezowaniu. Udowodniłem im też, że wciąż mogę jeździć szybko na motocyklu i mieć przed sobą niezłą karierę w innym otoczeniu. Przestałem się czuć tak uwięziony jak wcześniej – wspomina Doyle, który dość późno rozpoczął poważną jazdę na żużlu, bo dopiero w wieku 20 lat. Co go wcześniej zajmowało?

– W zasadzie to zacząłem się ścigać jako trzylatek i radziłem sobie całkiem fajnie, byłem jednym z lepszych dzieciaków. Z dyscypliną miałem kontakt od najmłodszych lat, bo na żużlu ścigał się również mój tata, Kevin. Głównie w Australii, choć próbował też swoich sił w Oxfordzie, gdzie jednak nie udało mu się zakotwiczyć na dłużej i został wylany z roboty. Dzięki niemu miałem jednak kontakt z motorsportem od małego, próbowałem naśladować tatę, by dać sobie szansę. Przestałem jednak się ścigać w wieku 10 lat i zacząłem grać w baseball, co trwało do 17. roku życia. Nawet podpisałem wtedy kontrakt na wyjazd do Stanów Zjednoczonych i liczyłem, że podążę tą ścieżką kariery. Problem w tym, że doznałem kontuzji, a z dyslokacją barku nie miałem czego szukać w baseballu. Więc wróciłem do speedwaya. Latami zmagałem się z tym barkiem, ale po operacji jest trochę lepiej – podkreśla żużlowiec z odzysku. No i mistrz świata z odzysku.

Australijczycy nie mają w speedwayu łatwo. Jeśli chcą zdobywać szczyty, muszą w młodym wieku opuścić rodzinne strony i szukać szczęścia na Starym Kontynencie. Choć dla nich – na zupełnie nowym kontynencie. Marek Cieślak wspominał w swojej autobiografii „Pół wieku na czarno”, z jakim ekwipunkiem pojawił się swego czasu w Polsce młody Chris Holder – w trampkach i z plecaczkiem. A państwo Doyle byli w stanie pomóc finansowo młodemu Jasonowi?

– Moja rodzina nie jest jakoś specjalnie zamożna, powiedziałbym – klasa średnia. Na nic nie mogę jednak narzekać, zawsze mieliśmy z siostrą, Hayley, to, czego chcieliśmy. Rodzice wpoili nam też jednak, że należy w życiu ciężko pracować i szanować to, co się ma. Pewnie dlatego dbam tak bardzo o swoje motocykle. Przenosiny z Australii do Anglii okazały się dla mnie dużym przeskokiem, po raz pierwszy udałem się tam jako 19-latek, bez rodziców. Nie wiedziałem, jak o siebie zadbać i jak ustawiać swoje motocykle. Dlatego też tato dojechał do mnie na pół roku, pomógł, udzielił wielu wskazówek, po czym zostawił, bym dalej sam już jego nauki wykorzystywał – opowiada Jason. W martwym sezonie musiał natomiast na siebie zarabiać.

– Wracałem do Australii i pracowałem. Układałem cegły, mieszałem beton. Jeśli chciałabyś wylać w swoim domu podłogę, mogę to dla ciebie zrobić – oferuje swoje usługi, choć teraz już tylko pół żartem. Teraz okres po sezonie spędza bardziej błogo.

– Ten martwy sezon zleciał mi na miłym spędzaniu czasu z dala od jazdy i ścigania się. Cieszyłem się towarzystwem rodziny i przyjaciół. Na pięć tygodni wróciliśmy do Australii, organizując sobie po drodze drobne wakacje na Fidżi. To był naprawdę miły wypoczynek. Z kolei w zeszłym tygodniu spędziliśmy z Emily (małżonką – red.) cztery dni w Krakowie. Cudowne doświadczenie, oboje jesteśmy w tym miejscu zakochani – przekonuje zawodnik, który wywalczył dla Australii jeden z dziewięciu złotych krążków IMŚ.

A zatem zmiany, zmiany, zmiany… Również w boksie. Mianowicie Doyle dokonał ostatnio zmian osobowych w swoim teamie. – Mam teraz dwóch naprawdę fajnych chłopaków z Czech. Są utalentowani, zapaleni i chcą wygrywać tak często, jak ja. Pracujemy wspólnie, ale to będzie nasz pierwszy rok. Dlatego podchodzimy do wszystkiego na spokojnie, musimy się jak najlepiej poznać – zaznacza zawodnik Get Well Toruń.

W przypadku Doyle’a każda niemal zima oznacza leżenie na plaży, ale też na stole operacyjnym. By pozbyć się niepotrzebnego już żelastwa z organizmu. Choć media wspominały niedawno o kolejnym takim zabiegu, wyglądana to, że plany uległy zmianie.

– Rzeczywiście, miałem to zaplanowane na listopad, ale pewne sprawy, nie zdrowotne, się nieco skomplikowały. Ostatecznie nie przyleciałem do Torunia, by pozbyć się metalowej płytki ze stopy, bo nie ma z tym pośpiechu. Noga jest sprawna w stu procentach, mogę robić wszystko, co zechcę i czego potrzebuję – zapewnia Australijczyk. Wcześniej dla mistrzowskiej korony ryzykował wiele. Czy wciąż jest w stanie kłaść na szali zdrowie?

– Cały czas ryzykuję życiem, gdy tylko siadam na motocykl. Ale to jest w mojej krwi. Ja kocham ten sport. Ostatnio też byłem dość szczęśliwy, mimo że za mną rok poza topem. Dzięki temu zdałem sobie jednak sprawę, ile speedway znaczy w moim życiu. Nie ryzykowałbym życia dla czegoś, co nie daje mi radości. Zawsze, kiedy wyjeżdżam na tor, staram się być bezpieczny, ale nie zawsze się udaje… – obrazowo przedstawia Doyle dzikość swojego serca.

Tai Woffinden po swoim pierwszym tytule IMŚ, w 2013 roku, złożył następującą deklarację: „Żadnych dzieci przez najbliższych dziesięć lat. Absolutnie. Bo chcę zdobyć więcej tytułów mistrza świata. Moja dziewczyna nie ma z tym problemu.”

Dziś Faye to już nie dziewczyna, lecz żona, natomiast… córeczka Rylee Cru nie przeszkodziła Brytyjczykowi w sięgnięciu jesienią zeszłego roku po trzecie złoto w globalnych mistrzostwach. Jason też ma od dawna tę samą partnerkę. Wcześniej Emily była jego dziewczyną i narzeczoną, a od marca 2017 roku jest już małżonką. Co dalej?

– Na tym etapie naszego życia jesteśmy szczęśliwi, wspólnie podróżując i robiąc różne miłe rzeczy. Poza tym mamy wymagającego psa, który daje nam dużo radości. Czasy się zmieniają, jak u Taia i Faye. Tworzą teraz kochającą, cudowną rodzinę i życzę im wszystkim szczęścia na tym świecie. Myślę jednak, że nie trzeba mieć dzieci, żeby mieć rodzinę – zauważa Doyle, poruszający się po torze z numerem 69 na plecach. Co się kryje za tą liczbą? – Nie mogę zdradzić. Jako junior zawsze się ścigałem z „43″, ale później zabrał go Darcy (Ward – red.), więc musiałem wybrać inny. Skończmy na tym, że to mój szczęśliwy numer i bardzo go lubię… – uśmiecha się żużlowiec, który 6 października skończy 34 lata. A czy dzień wcześniej skończy też, po raz drugi w karierze, na pudle IMŚ?

– Zamierzam się skupić na sobie i mechanikach. Planujemy po prostu ciężko pracować przez cały rok i zaliczyć wiele imprez. Mam nadzieję, że tak będzie. Chcę pozostać zdrowy i robić swoje – ostrożnie zapowiada jeden z największych twardzieli w cyklu Grand Prix.

Ta historia wciąż się pisze.

KAMILA KOERBER