Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Z perspektywy młokosa dwadzieścia lat to wieki. Inaczej twierdzą ci, którzy dorosłość poznawali właśnie dwie dekady temu. Pamiętają tamte czasy lepiej niż wczorajsze śniadanie. To jest moje pokolenie. Dojrzewałem w Pile, co zawsze napawało mnie dumą. Nie znikałem pod stołem ze wstydu gdy Polonia była najsłabsza w kraju. To właśnie moja generacja, jeszcze z mlekiem pod nosem, była częstowana żużlem z najwyższej półki. Smakowało wybornie.

Kilka lat później, kiedy zamiast deseru na wystrugany w Pile żużlowy stół trafiały marne podroby, została nas garstka. Jestem pewien, że ta garstka przetrwa nawet, jeśli za kolejne dwie dekady miasto straci głowę i odsprzeda grunty, na których znajduje się podupadający stadion. Wtedy też będziemy tam wracać, licząc, że wszystko jest tylko złym snem.

Lubimy podróże w czasie. Zwłaszcza te w radosną przeszłość. Takie podróże są bezpieczne, choćby dlatego, że wiemy, jak się skończą. Poza tym swoje robi optymizm ludzkiej pamięci, który wyrzuca z głowy wszystko, co zaburza pozytywny przekaz. A więc wracam do przeszłości. Pierwszego sierpnia 1998 roku, dokładnie 21 lat temu, odbył się w Pile finał Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Niższy rangą niż mistrzowska drużynówka, którą zorganizowano w tym samym miejscu rok wcześniej, ale wspominany znacznie radośniej. Swoje zrobiła pogoda i sukces Polaków. O złocie Roberta Dadosa i srebrze Krzysztofa Jabłońskiego napisano już prawie wszystko. Ale kto pamięta, że Jabłoński jeździł w tamtym finale uzbrojony w warkoczyki a la Gary Havelock? Kto pamięta, że żużlowcy wyjechali do prezentacji ciuchcią, a jeden z nich, anonimowy dla większości obserwatorów Matej Ferjan, trzy godziny później zdobył pierwszy medal w dziejach słoweńskiego żużla?

Osobną kartę w tamtym finale zapisał Rafał Okoniewski. Niestety, kartę zabrudziły kleksy. Zamiast medalu przyszło wielkie rozczarowanie. Przeszkodziły i kontuzja, i presja. Osiemnastolatek miał być najlepszym z Polaków. I był, ale dwa tygodnie wcześniej w Krsku, gdzie pewnie sięgnął po tytuł młodzieżowego mistrza Europy. Jednodniowy finał w Pile okazał się dla niego katorgą. Swoją drogą szkoda, że Rafał Dobrucki nie chciał posiedzieć w maminym brzuchu tydzień dłużej. Gdyby był bardziej cierpliwy i przyszedł na świat już w 1977 roku, stałby się murowanym faworytem zawodów przy Bydgoskiej. A tak w dniu pilskiego finału Dobrucki mógł bawić się wyłącznie z seniorami. Oddajmy więc cesarzowi, co cesarskie – zwyciężył Dados i nic tego nie zmieni. Choć… mógłby to zmienić Krzysztof Słaboń, gdyby w pierwszym wyścigu przyjechał na metę przed Robertem. Późniejszego mistrza uratował defekt sprzętu malowanego Kanadyjczyka. A jakiś czas później uszczęśliwiła wyjątkowa nagroda: mieszkanie od władz Grudziądza.

Grzeczne nastolatki słuchają rodziców. A ponieważ ja starałem się nie szukać guza, wykonałem polecenie mamy, kiedy poprosiła mnie, żebym po zawodach wrócił do domu taksówką. Znalazłem ją dopiero kilometr od stadionu. Za chwilę miała nadejść północ. – Ale robiliście hałas! Jak w Koloseum dwa tysiące lat temu! – komplementował publiczność pełniący dyżur taryfiarz. Nie wiem, bo Koloseum nigdy nie zwiedziłem, a już na pewno nie przed wiekami. Niemniej zaszczytem było współtworzyć tak barwne widowisko. To co, może jednak warto wrócić do finałów pachnących magią jednego wieczoru?

WOJCIECH DRÓŻDŻ