Drugi z prawej stoi Greg Hancock. Jako leszczyński Byk. Takie były początki.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Amerykanin Greg Hancock po wielu latach kariery postanowił zakończyć przygodę z żużlem. W czasie swoich startów przeżywał wzloty oraz upadki. O początkach kariery opowiedział dziennikarzom Speedway Star. 

– Tak naprawdę w żużlu by mnie nie było, gdyby nie Bobby Schwartz. Tato Josha Larsena – Charlie poznał mojego tatę z Bobby Schwartzem. Bobby stał się częścią naszej rodziny i miał na mnie ogromny wpływ. Kręciłem się jako młody chłopak przy tej całej paczce – Penhall, Sigalos, Cook i mój tato. Byłem szczęśliwy, że mogłem ich podglądać. Chciałem być kiedyś taki jak oni. Jako młody chłopak kręciłem kółka po torach w Kalifornii. Miałem 18 lat, jak opuściłem Stany Zjednoczone i wybrałem się do Anglii. Pojechaliśmy z Billym Hamillem, aby jeździć w Cradley Heath i King’s Lynn. Pamiętam, był jakiś mecz i mieliśmy startować z Billym na motocyklach Erika Gundersena, który był mistrzem świata. Podejrzewam, że musiał Erik obgryzać paznokcie z nerwów, że jego motocykle dostają jacyś młodzi Amerykanie – wspomina ze śmiechem Hancock. 

– Niedługo po tym wyjeździe skontaktował się ze mną Norrie Allan, proponując kontrakt w Swindon. Miałem już podpisywać umowę, ale powiedziałem Allanowi, że Cradley dało mi szansę i mają pierwszeństwo. Dogadałem się oczywiście z Cradley i tam zaczęliśmy wraz z Billym swoje kariery w Europie. To też niejako była kontynuacja drogi idoli. Przecież Schwartz, Penhall również startowali dla Cradley. Bardzo dużo zawdzięczam też Allanowi. Zawsze doradzał, myśląc w pierwszej kolejności o tym, aby mi było dobrze. Te pierwsze siedem lat w Anglii wspominam jakby były wczoraj. Byłem cały czas zajęty startami, przygotowaniem sprzętu. Twarda szkoła życia. Bardzo dużo się nauczyłem. Od jeżdżenia lewą stroną samochodem, poprzez to jak przygotować sobie silniki, na tym, gdzie dobrze i tanio zjeść kończąc – kontynuuje były mistrz świata. 

Greg Hancock. fot. Jarosław Pabijan

Debiut w finale indywidualnych mistrzostwach świata zaliczył w 1993 roku w Pocking. Tego dnia, kiedy swój trumf odniósł Sam Ermolenko. 

– Walka o tytuł mistrza świata to jest inna bajka. Bez wsparcia sponsorów nie masz co marzyć o tytule. Nagrody pieniężne nie pokrywają wydatków, a aby być najlepszym, musisz mega ciężko pracować. Zawsze już jako dziecko chciałem być mistrzem świata. W 1989 roku nie zakwalifikowałem się do finału amerykańskiego. W 1990 roku było lepiej. Wtedy na przeszkodzie jednak stanęła kontuzja, jaką odniosłem w walce o udział w finale zamorskim. Trzy miesiące miałem z głowy. W 1991 oraz 1992 roku do finału nie zakwalifikowałem się, ale z kolei w 1992 zostałem powołany na Mistrzostwa Świata Par w Lonigo jako zawodnik rezerwowy, obok Ermolenki i Ronniego Correya. Ronnie miał zły dzień, dostałem swoją szansę. Byłem mega zestresowany debiutem. Pamiętam jak Sam Ermolenko mi mówił – bierz sobie pole startowe, które chcesz. Po rundzie zasadniczej mieliśmy z Anglikami po 23 punkty. O tytule miał decydować bieg dodatkowy. Wszyscy się spodziewali, że pojedzie Ermolenko, ale Sam stwierdził, że to ja mam jechać. Chciał, aby to był mój dzień. Wygrałem wtedy z Garym Havelockiem i uświadomiłem sobie, że w wieku lat 22 mam pierwszy złoty medal mistrzostw świata. Wtedy też poczułem, że cała ta moja wieloletnia praca przynosi sukcesy i satysfakcję. Startowałem jeszcze w Drużynowych Mistrzostwach Świata w Kumlii. Wtedy chyba w pierwszym biegu Per Jonsson zrobił rekord toru, a ja go poprawiłem. W 1993 roku dobrze zacząłem finał indywidualny w Pocking. W pierwszym starcie przywiozłem dwa punkty, później cztery zera. W 1994 roku ostatni jednodniowy finał zakończyłem na czwartym miejscu – wspomina Amerykanin. 

Na czele Greg Hancock. fot. Jarosław Pabijan

Od 1995 roku finał jednodniowy został zastąpiony serią turniejów Grand Prix. Pierwszy swój sezon w cyklu Greg zakończył, podobnie jak w Vojens, na czwartym miejscu. W 1996 roku wywalczył brązowy medal. Marzenia o tytule mistrzowskim ziściły się w roku 1997. 

– To było dla mnie niesamowite. Stałem na najwyższym stopniu podium i docierało do mnie, że osiągnąłem swej cel. Zmęczenie mieszało się ze łzami szczęścia. Był przy mnie wtedy w teamie Craig Hadley, który pracował  wcześniej z Janem Osvaldem Pedersenem i Rogerem Sodebergiem. Nigdy tak naprawdę tego pierwszego tytułu nie świętowaliśmy. Nie było czasu. Były kolejne zawody. Trzeba będzie teraz znaleźć teraz czas na świętowanie… Mało kto wie, że przed turniejem Grand Prix w Wielkiej Brytanii miałem przygodę, której nie zapomnę. Po treningu zostałem w Bradford. Moi mechanicy wrócili do Tamworth. Następnego dnia w drodze do Bradford spłonął mój van z motocyklami. To było kilka godzin przed zawodami. Zadzwoniłem do Josha Larsena i wszystko na szybko organizowaliśmy, motocykle, osprzęt. Jakoś się udało i byłem wtedy trzeci w finale B. Roger potem opowiadał, że z płonącego busa wystawiał, co mógł przez okno. Następna runda była we Wrocławiu. Tam pojechaliśmy vanem, który użyczył nam Peugeot. Jechaliśmy przez Francję. Niemcy i gdzieś na południu ten van też się popsuł. Pamiętam, miałem jakoś wrócić do Calais i tam dostać kolejnego busa. Ostatecznie wszystko się jakoś poukładało, we Wrocławiu wygrałem, a w Vojens mogłem świętować pierwszy mistrzowski tytuł. Był to sezon pierwszy mistrzowski z przygodami – kończy swoje wspomnienia Hancock. 

Kolejna część za tydzień.