jimmy ogisu
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jeśli ktoś zastanawiał się, czy kiedykolwiek Japończyk ścigał się na żużlu, to mamy odpowiedź: tak. Był także lepszy „cwaniak” z Japonii, który chciał konkurować z innymi na klasycznym torach żużlowych. To Junicho „Jimmy” Ogisu.

Protoplastą obecnych, popularnych wyścigów auto race w kraju kwitnącej wiśni był właśnie żużel. Czarny sport Japończykom pokazał po raz pierwszy Putt Mossman w 1934 roku. Jak się okazało, była to miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwsze wyścigi odbywały się na torach służących do… wyścigów konnych, na tradycyjnych motocyklach żużlowych. Później, ze względu na liczne kontuzje oraz… brud związany ze ściganiem się na nawierzchni ziemnej, który między innymi uniemożliwiał lokację sponsorów, postanowiono przenieść wyścigi na tory asfaltowe. 

Co nie bez znaczenia, do dziś  wyścigi auto race cieszą się ogromną popularnością wśród bukmacherów. Spora ilość zawodników japońskich trafiała w przeszłości do więzienia za „ustawianie” wyścigów. Tajemnicą poliszynela był fakt, że swego czasu właśnie ze względu na pieniądze, jakie przynosił hazard, za wyścigami stała Yakuza – japońska mafia. 

Jedynym z zawodników, który ścigał się w auto race i jednocześnie starał się ścigać w klasycznej odmianie żużla był Junicho Ogisu, zwany także Jimmym.

– Tak naprawdę to przez niego się dowiedziałem, że w Japonii istnieje coś takiego jak żużel. Poznałem go w bardzo nietypowych okolicznościach. To było w Australii, na torze w Newcastle. Pamiętam, że rozmawiał łamanym angielskim i pierwsze, co powiedział, to to, że w Japonii zabito mu żonę, ale jak wróci, to dostanie nową. Myślałem, że go nie zrozumiałem, ale jak później poznałem ich kulturę, to zrozumiałem, że nie było problemów w komunikacji – wspomina ze śmiechem Barry Briggs w swojej autobiografii. 

Człowiek, który wprowadzał do żużla deflektory, jak tylko usłyszał od Ogisu o japońskich wyścigach a la żużel, postanowił się tam wybrać i… stworzyć Japończykom silnik.

– Kilka lat po spotkaniu z Ogisu pojechałem do Japonii, aby zobaczyć te ich wyścigi i zaproponować im swój silnik. Oni startowali na dwuzaworowym silniku Triumph. Ja zaproponowałem im swój silnik, czterozaworowy Briggo. To był silnik na benzynie, o pojemności 620 ccm. Testowaliśmy i na koniec federacja japońska stwierdziła, że muszę przejechać dwieście okrążeń, aby udowodnić szybkość oraz niezawodność mojej jednostki. Przez te dwieście okrążeń ścigałem się z Massim Ilzuką, sześciokrotnym mistrzem Japonii. On, podobnie jak Ogisu, był kiedyś w Australii, aby nabrać doświadczenia. Po tej naszej jeździe wszyscy mi klaskali i siedliśmy do rozmów. Okazało się że Japończycy kupią ode mnie silnik, ale tylko ten jeden, po to, aby na jego podstawie zacząć produkować swój. Wtedy zrozumiałem sens stwierdzenia, że Japończycy to sprzedawcy, nigdy kupujący – kontynuuje Briggs. 

Żużel po …japońsku

Kwestie hazardu sprawiły, że startujący zawodnicy są poddani bardzo mocnym restrykcjom. Podczas wyścigów, które odbywają się co parę tygodni i trwają parę dni – między innymi na torach Funabashi, Kawaguchi czy Hamamastu – zazwyczaj nie mogą opuszczać obiektu. Są również bardzo sowicie wynagradzani. 

– Hazard siedzi w tym bardzo mocno. Na tyle, że selekcja zawodników jest bardzo mocna. Jeśli chce się zostać zawodnikiem, trzeba przejść testy inteligencji i sprawności. Następnie kandydaci trafiają do specjalnego ośrodka w Tsukuba, gdzie przez dziesięć miesięcy trenują. Do domu mogą pojechać tylko dwa razy. Codziennie muszą robić po sto okrążeń i otrzymują skromne jedzenie. Czegoś takiego jak kieszonkowe nie znają. Tak naprawdę w tym wszystkim chodzi nawet nie o sam sport, a o zyski z hazardu. Aby było trudniej obstawić, wszyscy jeżdżą na takich samych motocyklach z silnikiem Suzuki o pojemności 650 ccm. O wygranej decydują umiejętności – wspominał Barry Briggs.

Jimmy Ogisu

Nic zatem dziwnego, że nie brakowało zawodników, którzy aby odnieść sukces na swoich torach w Japonii, doszkalali się w Australii czy w Europie. W tej ostatniej zagościł opisywany Jimmy Ogisu. 

– Ogisu opowiadał, że ścigał się od 1953 roku na torze Funabashi. Wtedy były to jeszcze tory ziemne. Później zmienili sprzęt i przeszli na asfalt. W 1962 oraz 1969 roku Ogisu ścigał się w Australii. W 1970 roku odwiedził Nową Zelandię, aby podnosić swoje umiejętności. Do niego należał rekord tor w latach 1964-1967 na torze w Funabashi. Z tego, co udało się ustalić, do Anglii dostał się tylko dlatego, ponieważ Dave Lanning załatwił mu bilet. Jeździł na torze w Hackney oraz na Wimbledonie. Tam wystąpił w turnieju Wills Internationale. Zdobył jeden punkt, bo taśmy dotknął Persson. Prasa o nim się głośno rozpisywała, jako o pierwszym Japończyku na angielskich torach. Również krytycznie. Nie brakowało takich, którzy nazywali go japońskim klaunem. Na torze bardzo mocno odstawał. Zdaniem Ogisu wpływ miały na to mocne różnice sprzętowe. Zawody oglądało wtedy ponad dwadzieścia tysięcy kibiców. Wielu z nich przyszło, aby zobaczyć nie Maugera, ale właśnie skośnookiego zawodnika – pisał Peter White w publikacji Where Are They Now.

Pojawiały się również głosy, że usługami Ogisu zainteresowany był klub z Coventry. Ostatecznie Ogisu się tam nie pojawił. Z jakich przyczyn nie do końca wiadomo. Po angielskiej przygodzie Ogisu powrócił do Japonii, gdzie prowadził firmę sprzątająca. 

Wyścig z perspektywy kierowcy

Obecność w wyścigach auto race firm bukmacherskich – legalnych oraz nielegalnych – oraz problemy z ustawianiem „biegów” sprawiły, że zawodnicy już w latach 70. ubiegłego wieku otrzymywali bardzo wysokie nagrody pieniężne. To one miały sprawić, że przestaną ulegać pokusie japońskiej mafii. 

– Tam wystarczyło pójść na parking i popatrzeć na samochody zawodników. Poziom jak w angielskiej piłkarskiej, Premiership. Zabytkowy Bentley, Porsche, Mercedesy. Pamiętam, że triumfator parodniowych zawodów dostał czek na równowartość 200 tysięcy dolarów, czyli zarabiał na torze 1200 dolarów na sekundę. To mówi wszystko, jakie pieniądze tkwiły wtedy w tym sporcie, który powstał na podstawie żużla – podsumowuje czterokrotny mistrz świata, Barry Briggs. 

Ogisu na torze Wimbledonu