Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Początek lat 90. ubiegłego wieku to faza wstępna napływu zawodników zagranicznych do polskiego żużla. Obcokrajowcy zagościli również we Wrocławiu. Jednym z pierwszych obok Jana Holuba czy Jana Schinagla był dwukrotny finalista indywidualnych mistrzostw świata, Zdenek Tesar. Czech pojawił się w stolicy Dolnego Śląska w sezonie 1990. Pomimo, że z Wrocławia po jednym sezonie odszedł, to każdy jego późniejszy występ w polskie lidze miał „Miasto Krasnali” w tle.  O Wrocławiu, światowych finałach i startach w Anglii w poniższej rozmowie z byłym czeskim zawodnikiem. 

 

Panie Zdenku, początek nad wyraz tradycyjny. Skąd u Pana w życiu wziął się żużel?

Przyznam, że trudno powiedzieć. Jak byłem mały, to nic kompletnie nie wskazywało, że zostanę żużlowcem. W pewnym okresie mojego życia miałem bliskiego kolegę, który trenował w zespole Koprzywnicy. Pewnego dnia pojechałem z nim na trening. „Posadzili” mnie na motocykl, zacząłem na nim jechać i wiesz co? Kompletnie mi się to nie spodobało. Jakoś tak się jednak ułożyło, że jeszcze parę razy na ten motocykl wsiadłem. Przy kolejnych wyjazdach z kolegą do Koprzywnicy połknąłem bakcyla. Spodobało mi się i zacząłem na tym żużlu jeździć. Zaczynałem od startów dla Koprzywnicy. 

W 1990 roku był Pan jednym z zawodników, którzy stanowili o sile uderzeniowej wrocławskiej Sparty. Oprócz Pana byli Holub i Schinagl. W 10 spotkaniach zdobył Pan, biorąc pod uwagę czeski zaciąg we Wrocławiu, najwięcej, bo 128 punktów. Jak Pan do Wrocławia trafił i jak Pan tamten okres wspomina?

Jasno muszę powiedzieć, aby to wybrzmiało, iż tamten sezon, Wrocław i kibiców wrocławskiego klubu wspominam doskonale. Tych, którzy czytają tę rozmowę i mnie pamiętają po latach serdecznie pozdrawiam i dziękuję za doping. Z trafieniem do Wrocławia to było tak, że ja już  wtedy startowałem dla zespołu Pardubic. W pewnym momencie, nie pamiętam jak to było dokładnie, ale chyba kluby ze sobą miały bliższy kontakt, przyszła propozycja mojej jazdy we Wrocławiu. Pomyślałem, że dlaczego nie i się zdecydowałem. Zawsze to nowe doświadczenie. Nie pamiętam, abym aż tyle punktów zdobył w tamtym sezonie, ale jak tak mówisz, to musiało tak być (śmiech – dop. red.). 

Statystyki nie kłamią. Dla wielu kibiców Sparty Zdenek Tesar to był doskonały zawodnik i wojownik na torze. Starty we Wrocławiu zaczął Pan z wysokiego C. Komplet z bonusem w meczu ze Świętochłowicami, tydzień później szesnaście „oczek” w Częstochowie…

W każdym swoim biegu dawałem z siebie wszystko. Było dobrze. Był fajny zespół, dobrze się w nim czułem i chciałem dać z siebie wszystko, co tylko możliwe. Byli fajni działacze i fajni koledzy. 

Tesar w barwach wrocławskiej Sparty. Po prawej kierownik zespołu, Jerzy Lipiński. Archiwum Jerzego Lipinskiego

W momencie, kiedy Pan i Pana rodacy zaczynaliście starty w polskiej lidze, niektórzy polscy zawodnicy mówili, że nie tyle „bijecie” ich umiejętnościami, a sprzętem. Wy mieliście bliżej choćby do fabryki Jawy.

Do Jawy może i mieliśmy bliżej, ale nie do końca zgodzę się z tą teorią. Polscy zawodnicy też nie byli wcale łatwi do pokonania. Pamiętam, że wtedy już zaczynał swoją karierę Gollob, a z takimi kolegami jak Jankowski Roman czy Andrzej Huszcza to było raczej łatwiej przegrać, aniżeli wygrać. 

Jakieś nazwiska kolegów z wrocławskiego zespołu jeszcze Pan pamięta? 

Tak. Piekarski, Malinowski, Lech i Jankowski. Jeśli czytają, to serdecznie pozdrawiam. 

Po tak dobrym sezonie w kolejnym roku angażu jednak Pan we Wrocławiu już nie znalazł…

Zgadza się. Zawsze trenerzy czy kierownictwo wybiera sobie zawodników i trudno mieć do kogoś jakiekolwiek pretensje. Wrocław postawił rok później na Tatuma czy Louisa. Budowano silny zespół. Tym samym, było jasne, że z moich usług już tak często by nie korzystano. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, musiałbyś gdzieś sprawdzić, ale wydaje mi się, że miałem podpisany w kolejnym sezonie kontrakt w Rybniku, jednak w żadnym meczu nie miałem okazji wystąpić. 

Po opuszczeniu Wrocławia w lidze polskiej pojechał Pan już tylko w trzech meczach. Dwukrotnie w sezonach 1993 i 1994 dla Unii Leszno. Co ciekawe, to były dwa spotkania przeciwko ekipie ze stolicy Dolnego Śląska. Ostatni występ to rok 1996 i jeden mecz odjechany… w barwach  Wrocławia. 

Tak. W 1993 roku pojechałem dobry mecz dla Leszna z Wrocławiem. Leszno, o ile pamiętam, korzystało głównie wtedy z Grega Hancocka i ja go zastąpiłem. Rok później znów powołano mnie na mecz z Wrocławiem we Wrocławiu. Wypadłem fatalnie, prezes Unii po meczu był na mnie wściekły i to był mój koniec startów  w Lesznie. Później jeszcze pojechałem dla Wrocławia w 1996 roku mecz w Gnieźnie. Nie był on najlepszy i więcej w polskiej lidze się nie pojawiłem. W tamtym meczu też, nie ma co ukrywać, wiedziałem, że ze swoim sprzętem odstaję mocno od rywali. 

Zostawmy na chwilę Wrocław. W 1990 roku zajął Pan piąte miejsce w finale kontynentalnym IMŚ w Norden, co dało bezpośrednią przepustkę do udziału w finale na torze w Bradford…

To był pierwszy mój start w Anglii. Sam fakt wyjazdu na finał rozgrywany na Wyspach budził już emocje. Bradford miało w moim odczuciu specyficzny tor. Pojechałem wtedy po raz pierwszy ścigać się w Anglii i to od razu w finale światowym, który był marzeniem każdego zawodnika. W finale wszystko zebrało się do „kupy”. Dziwny tor, stres przed udziałem w finale i był ostatecznie taki wynik, jaki był. Nie poradzimy (śmiech -dop. red.).

Ten nieudany start miał jednak swój pozytywny wymiar. Dwa lata później startował Pan w Bradford w półfinale światowym i na znanym już nieco lepiej sobie torze wywalczył Pan jako jedyny zawodnik z byłego bloku wschodniego awans do wrocławskiego finału. Drugi i ostatni finał okazał się jednak nieudany.

To prawda. Tor w Bradford znałem już lepiej i awans wywalczyłem. Pamiętam, że zawody wygrał wtedy Per Jonsson. Co do Wrocławia, to na pewno trochę szyki pokrzyżowała mi pogoda, ale też mogę powiedzieć, że nie byłem chyba dobrze przygotowany sprzętowo. Pojawiły się wtedy różne nowinki, których ja wtedy po prostu nie miałem. Pojechałem wtedy po prostu słabo. 

Ostatnio w internecie angielscy kibice wybierali najlepszych zawodników Peterborough Panthers. Często przewija się nazwisko Tesar. Pan w Anglii startował przez wiele sezonów właśnie dla „Panter”. Zaczął Pan jednak od 1991 roku i startów dla Ipswich…

Tak było. Nie ukrywam, że moim marzeniem w pewnym momencie było jeżdżenie w Anglii. Trafiłem tam dzięki Johnowi Louisowi. Starty zaproponowano mi po finale w Bradford i od sezonu 1991 do 1993 startowałem dla Ipswich. Nie było to łatwe. Na początku jeździłem na mecze samochodem. Inna kultura, inne tory, to wymagało mocnego samozaparcia. Ja jednak wiedziałem, że aby być dobrym zawodnikiem starty w Anglii są konieczne. 

Dzisiaj wielu zawodników osiąga sukcesy nie startując w Anglii.

Tak. Wtedy jednak Anglia nadawała prym w światowym żużlu i uważałem, że dobrze mi liga angielska zrobi. Inne tory, nauka techniki, praca nad sprzętem – to naprawdę wtedy bardzo wiele dawało. Dzisiaj czasy są inne. Popatrz, my rozmawiamy o tym co tak naprawdę było trzy dekady temu. Dziś funkcję ówczesnej Anglii pełni Polska. Wielu zawodników nie startuje w Anglii i odnosi sukcesy. Jedno się jednak nie zmieniło i nie zmieni. Nie ma nigdzie tak wymagających technicznie torów jak w Anglii. 

Od sezonu 1994 startował Pan w Peterborough i to była przygoda, która – jak dobrze liczę – trwała aż osiem sezonów.

Tak. W Peterborough, tak naprawdę, z małą przerwą na starty w Belle Vue, startowałem do końca swojej kariery. W 1993 roku miałem poważną kontuzję. Złamałem nogę. Moja średnia nie pasowała do zespołu i zostałem wypożyczony do Peterborough. Spisywałem się tam na tyle dobrze, że startowałem dla nich wiele sezonów i nie ukrywam, że tamten okres wspominam bardzo dobrze. Starty w Peterborough skończyłem, ponieważ zmienił się tam menadżer zespołu i tyle mogę w  temacie mojego końca w Anglii  powiedzieć. Sporo się w Anglii pod wieloma względami nauczyłem. 

Zdenek Tesar w barwach Peterborough

Na startach w lidze brytyjskiej „kokosów” Pan się z pewnością  nie dorobił…

Oczywiście, że nie. W Anglii nie zarabiało się kroci. Po dziś dzień często bywa tak, że zawodnicy mają tam swoich sponsorów, którzy ich wspierają tak, aby to wszystko się finansowo pospinało. Do Anglii jedzie się po naukę jako uczeń, a nie po pieniądze (śmiech -dop. red.).

Dwukrotnie reprezentował Pan swój  kraj w finale mistrzostw świata par…

Tak. Raz w Lesznie. To był rok 1989 i zdobyłem chyba 11 punktów. Dwa lata później w Poznaniu pojawiłem się bardziej „epizodycznie”.

Czym Zdenek Tesar zajmuje się dziś prywatnie?

Pracuję w jednej z firm, w której odpowiadam za stan techniczny floty samochodowej. Czasami też muszę gdzieś podjechać. Właśnie ostatnio podczas drogi usłyszałem w radio, że w Żarnowicy jest trening. Byłem w pobliżu i  podjechałem na stadion. Miałem okazję, aby spotkać się z Martinem Vaculikiem. Do żużla wciąż w jakiś sposób ciągnie (śmiech- dop. red.). Jeśli chodzi o rodzinę, to muszę się pochwalić, że mam dwóch małych, kochanych wnuków.

Czyli nazwisko Tesar jeszcze w żużlu się pojawi, pytając żartobliwie?

(Śmiech – dop. red.). Trafiłeś z tym pytaniem Nie, nie chcę, aby byli żużlowcami. To ciężki i niebezpieczny kawałek chleba. Co jednak będzie, to czas pokaże. Geny robią jednak  swoje. Obaj chłopcy, mimo że są mali, podobnie jak synowie Martina Vaculika, swoje małe motocykle mają i z nich korzystają.

Co się obecnie dzieje z czeskim żużlem? Jaka jest recepta na jego odbudowanie?

Powiem szczerze, że nie wiem sam, gdzie tkwi przyczyna problemów. Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi pewnie o pieniądze. Mamy teraz tak naprawdę jednego, dwóch liczących się zawodników. Kiedyś było ich wielu. Wystarczy, że wspomnę takie nazwiska jak Kasper, Matousek czy Bohusz Brhel. Tony Kasper bez dwóch zdań był najlepszym czeskim zawodnikiem. Profesjonalista dużej klasy i zawodnik wybitnie dobry technicznie. Miejmy nadzieję, że żużel nie zginie i jakoś powoli kiedyś się u nas odrodzi. Wszystko musi się zacząć od zainteresowania żużlem młodych chłopaków. 

Jak popatrzy Pan wstecz, to coś by Pan zmienił w swojej karierze?

Nie. Wszystko zostawiłbym bez zmian. Uważam, że zawsze chciałem jechać jak najlepiej, a wychodziło jak wychodziło. Jednego tylko żałuję. Nie startowałem w lidze szwedzkiej, a po latach mogę powiedzieć, że miałem szansę. Jak kończyłem w Peterborough, to propozycję startów w Szwecji złożył mi Per Jonsson, z którym dobrze się znamy. Było jednak już za późno, ponieważ w tym momencie wysprzedawałem swój sprzęt… Na przełomie 2002 i 2003 roku uznałem, że czas powiedzieć żużlowi pas i mieć więcej czasu dla rodziny. 

Był jakiś zawodnik, z którym nie lubił Pan rywalizować na torze?

Nie. Do każdego biegu podchodziłem tak samo. Jak najlepszy start, a jak nie wyjdzie, to walka o jak najlepsze miejsce przez cztery okrążenia. 

Bartosz Zmarzlik?

Światowy Superstar. Jest niesamowity po prostu. Ja uważam, że w jego ślady na pewno pójdzie niedługo nie kto inny, jak Mateusz Cierniak. Ten chłopak ma niespotykany talent, podobnie jak Bartek. 

Na koniec wróćmy do Czech. Był Pan dwukrotnie medalistą indywidualnych mistrzostw Czechosłowacji. Raz mistrzem Czech. Do tego wspomnę o podium w zawodach o Zlata Prilbe.

Tak. Indywidualne sukcesy w swoim kraju zawsze odpowiednio „smakują”. Zlatej Piliby nigdy nie wygrałem. a to niezwykle ważne z wielu względów zawody w naszym kraju, ale jak już mówiłem – ja niczego nie żałuje. 

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję bardzo za pamięć. Jeszcze raz proszę napisać, że bardzo serdecznie pozdrawiam wszystkich kibiców we Wrocławiu.

O opinię na temat Tesara poprosiliśmy jego byłego klubowego kolegę z zespołu, Grzegorza Malinowskiego.

Bardzo dobry zawodnik. Cechowała go ambicja na torze i można powiedzieć, że był jak na tamte czasy profesjonalistą. Co do różnic sprzętowych, między nami, a zawodnikami z Czech, to na pewno mieli tutaj przewagę. Wrocław dopiero powstawał wtedy z kolan. Dla mnie bez wątpienia to właśnie Zdenek był z trójki Hołub, Schinagl, Tesar najlepszym zawodnikiem.

Foto archiwum Wiesław Ruhnke

Masz temat, który powinniśmy poruszyć na PoBandzie? Napisz do autora: [email protected]